Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Veto! — przerwał Leńkiewicz. — Zastanówcie się! A toć drażliwością niepomierną na głos jednéj kobiety, która to w żalu wielkim pisała, na śmiech się narazicie. Pałką komara nie zabijać.
— Waćpan trzymasz z Borkowskimi, to wiadoma rzecz! podchwycił Czyż. — Głosu tu nie masz! My wszyscyśmy zgodni — do więzienia ją... a choćby i głowę miała dać za zuchwalstwo — przez jedną gęś długojęzyczną świat nie przepadnie, a drudzy się mores nauczą. Trybunał najjaśniejszy samego Boga i sprawiedliwość jego reprezentuje na ziemi. Targnąć się nań, toż co na ołtarz...
— Ferwor byłby godzien pochwały — odezwał się Leńkiewicz — ale waćpanowie się w piersi uderzcie...
Zahukano go...
— Pisać rozkaz... niech zaraz żołnierzy wykomenderują i pannę biorą — krzyczał Konopka.
— Jakto, bez marszałka? — przerwał Leńkiewicz. — Godziłożby się na niego poczekać.
Spojrzano po sobie.
— Tylko co go nie widać — wyrwał się ktoś. — Na co tu czekać, rozkaz dać, a on się zgodzić musi, bo o honor nasz jest dbały...
Deputat mozyrski, któremu już o zwłokę tylko chodziło, bo pewien był, że ani przekrzyczy rozdrażnionych, ani przekona, a Judycki też im ulegnie, oparł się stanowczo.
— Veto — rzekł — bez marszałka ja nie dam pisać. Czekamy na pana Judyckiego.