Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dwa czy trzy razy wiodący ten zastęp przechodzących zatrzymywał, o coś ich dopytując, lecz nie musiał otrzymać odpowiedzi, bo pytania te powtarzał ciągle, a i towarzysze jego, chcąc go wyręczyć, ludzi po drodze za poły chwytali, usiłując się o coś dowiedziéć.
Już sto tysiącami fur zaczynał klnąć prowodyr, gdy zjawił się równie czupurny ale sam jeden przechodzień butnie sunący naprzeciwko niemu. Uśmiechnęli się sobie.
Szlachcic z przeciwka kroczący, zdawał się nie miéć czasu.
— Lucyi! na Boga żywego — krzyknął do niego idący w kompanii głosem podniesionym, który się rozległ po rynku. — Stój! w jakąż mysią norę skrył się ten mruk, milczek, ten niezdara pińczuk, no — Leńkiewicz, deputat. Żebyś ty o tém niewiedział to nie może być — a ja próżno już dziesięciu pytałem.
Lucyi zagadnięty stanął i śmiał się.
— Co mi dasz, to ci powiem! — odparł.
— Dam ci ale po łbie jeżeli mi powiedziéć niezechcesz! — zawołał żartobliwie pierwszy. — No, gadaj!
— A czegoż ty chcesz od Leńkiewicza? — odrzucił Lucyi.
— To moja sprawa... gadaj — powtórzył pyszny pan.
— Coś bo gromadą do niego idziecie — szepnął