Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gniewem, przeciw słocie i wichrowi niby, choć groził komu innemu.
Żyd który wszystkich znał, a o stosunkach braci wiedział dobrze, cichuteńko odpowiadał pół słówkami, gdy z kąta ciemnego, wysunęła się dotąd niepostrzeżona postać, ziewnęła na głos, wyciągnęła ręce, spojrzała w stronę horodniczego i gromkie — Dobry wieczór panie Marcinie, słyszéć się dało.
Był to Wierzejko, który się obudził — i widząc szabasówkę, szedł jéj skosztować.
Po drodze zobaczył pana Jana, domyślił się dla czego bracia do siebie stali bokiem, niby się niewidząc, i miarkując że Marcin był skłonniejszy do rozmowy, skierował się ku niemu.
— A co? mocanie, pora co się zowie śliczna... drogi nam poprawi... pyłu nie będzie...
Marcin klął że pobłądził.
— A lichoż wam nadało pod noc z Zahorodzia tak pilno się wybierać? — pytał Wierzejko.
— Już mnie nie pytaj — mruknął, oczyma mierząc ku bratu Marcin. Tamten jakby nic nie widział i słyszéć nie chciał.
Zakąsywali po szabasówce chlebem z solą.
— Nie co, tylko bieda mnie wygnała z domu — mówił Marcin — człowiek czasem nie tylko siebie ale i drugich pilnować musi, aby w kloakę nie wleźli.
Widać było jak Jan drgnął.
— Hm? — spytał Wierzejko.