Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

popadł w jakie niebezpieczeństwo — dyabeł nie śpi....
— A szabla od czego — zawołał Wierzejko — nie ma się co o mnie obawiać. — Idźcie do Chaima, ja nadciągnę. Gdyby, uchowaj Boże, stało się co, toć Olechna zemną, pobieży po was.
Olechna był chłopak wyrostek, który, choć pan jego szablę jedną przypasaną miał, drugą za nim wszędzie i zawsze nosił.
Gromadka tedy odstąpiwszy pryncypała z dobrą fantazyą pociągnęła do Chaima, u którego w izbie wielkiéj gościnnéj już gęsto było i gwarno.
Wierzejko krokiem wolnym, majestatycznie podszedł ku wskazanemu dworkowi.
Była to niemal chałupa bardzo niepozorna, na pół siedząca w ziemi, ze ścianami zczerniałemi, w któréj by się nikt pewnie jaśnie wielmożnego deputata, jaśnie oświeconego trybunału niedomyślił. Wierzejko słusznego wzrostu, aby do sieni wnijść, musiał dobrze ugiąć karku. W chwili gdy do ciemnego wnętrza się dostał, prawe drzwi otwarły się i stara baba odarta, z garnuszkiem w ręku, z głową pokrytą namitką zbrukaną, bosa, ukazała się w progu. Przez drzwi otwarte buchnęła woń silna cebuli i tłustości pomięszanych z kapustą. Wierzejko do dziur takich nie nawykły, bo najwięcéj się około panów obracał, nosem pokręcił i skrzywił się.
— Niemoże to chyba być aby tu Leńkiewicz mieszkał — rzekł do siebie — choćby i dla pińczuka