Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jeśli waćpan w sumieniu masz to przekonanie — rzekł Leńkiewicz — głosuj jak ono każe... ale się asińdziéj wymacaj dobrze.
Drugi głos się odezwał.
— Co tu mówić o wdowie i sierocie. Żywult téż biedniaka jest.
— Mówmy kto ma słuszność, pereat mundus fiat justitia — dodał mozyrzanin. Dla mnie Borkowskiéj sprawa dobra, jasna, święta.
— A panna Borkowska bardzo ładna! — przerywał ktoś ze śmiechem. Leńkiewicz się zarumienił.
— Panna ładna — rzekł — choćby sprawę przegrała i grosza nie miała męża znajdzie... więc to do sprawy nienależy... Ja waszmościów a szanownych kolegów, w imię Zbawiciela wzywam, nie dajcie się ująć magnackiemu wpływowi.
— Tst! tst! — dało się słyszéć.
— Kto waćpanu tym wpływem głowę nabił? — przerwał Konopka. — Dla tego że się bywa u Wojewody, zaraz ma się mu ulegać? Nie wolno więc kawałka chleba złamać i kieliszka wina wypić aby nie być posądzonym?
— Nikogo nie sądzę ni posądzam — rzekł Leńkiewicz — lecz proszę, błagam, sędziami jesteście... rachujcie się z sumieniami.
— Mości panie — zaburczał Ponikwicki. — Mentora rolę grać i kaznodziei każdemu wolno, ależ nie każdy da sobie nauki prawić, bo potroszę swój rozum mamy. Dla czegoż acan dobrodziéj z Mozyra jeden prawdę masz tu przywozić, sprawiedliwość i sumienie, a myż to co? Hm! hm!