Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zobaczymy — przebąknął Iwanowski — sprawa jeszcze nie jest na wokandzie, ja pilnuję, mamy trochę czasu przed sobą. Leńkiewicz człowiek uczciwy i państwu oddany — ja choćby karku nadstawić przyszło... zrobię co w mocy ludzkiéj...
— Ani Leńkiewicz, ani waćpan nie potraficie nic — odparła panna. Na co darmo się łudzić.
— Więc — cóż! spytał Iwanowski, juściż im tak za wygraną dać nie możemy?
Panna zmarszczyła brwi nieco.
— Gdy burza nadchodzi, człowiek szukać musi jakiegoś od niéj schronienia i co może ratować — rzekła. Mnie się zdaje, moim kobiecym rozumem, że... ktoś z naszych przyjaciół mógłby podszepnąć Żywultowi komplanacyę i układy.... Któż wie?
Iwanowski głową potrząsał.
— Zapewne, rzekł — lecz nie zdaje mi się aby świętoszek ten, który się pod płaszczyk księżnéj przytulił — dziś co bez niéj chciał przedsiębrać...
Panna Tekla podała mu rękę z poufałością, jakiéj jeszcze nie doznał nigdy i która go do siódmych niebios zaniosła.
— Próbuj pan, szepnęła, mamie mówić o tém nie trzeba...
Z tém odszedł pan Jan, — szczęśliwy bo raz pierwszy przeczytał w oczach panny, że mu obojętną nie była, ale zasępiony okrutnie, bo chciał jéj być posłusznym, a kompromis z Żywultem zdawał mu się niemożliwym.