Pułkownikówna/Tom I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pułkownikówna
Podtytuł Historya prawdziwa z czasów saskich
Wydawca Maurycy Orgelbrand
Data wyd. 1882
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PUŁKOWNIKÓWNA.
HISTORYA PRAWDZIWA
Z CZASÓW SASKICH
przez
J. I. Kraszewskiego.

TOM I.

WARSZAWA.
NAKŁAD MAURYCEGO ORGELBRANDA.

1882.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 10 Марта 1881 г.




Warszawa. — Drukiem S. Orgelbranda Synów, Bednarska 20.







Któż nieopiewał wiosny — téj czarodziejskiéj chwili przebudzenia ze snu matki natury, odmłodzonéj i z wdziękiem rozespanego dzieciucha powstającéj z białych pieluch zimowych?
Wiosna! wiochna! samo to imie serce porusza i przypomina młodość, ową primavera życia!... A jednakże na dziesięć wiosen w naszych krajach ośm bywa takich chłodnych i rozpłakanych, a ich zimowe pieluchy tak brudno wyglądają, przebudzenie dzieciny takie smętne i łzawe... że możnaby wiosnę zaliczyć do starych przesądów i do wierutnych baśni.
W roku jednakże od narodzenia Pańskiego 1734, za panowania Augusta III, wiosna w powiecie nowogrodzkim była bezprzykładnie piękną...
Prawda, że zima przeciągnęła się nadzwyczaj długo, bo kawałek kwietnia zagarnęła pod panowanie swoje, ale za to, jak się u nas składa najczęściéj, gdy nadeszła chwila spóźnionego zwycięztwa królowéj wiosny — cudownie dokonała się zmiana dekoracyi.
W istocie było w tém coś, czarodziejskiego...
Wczoraj jeszcze nocą marzło i wiatr smagał z północy, dobrze otulone pod zacisznemi płotami młode pokrzywy, które na złość chłodom z ziemi się wydobyły, ledwie się żywe utrzymać mogły; wczoraj jeszcze po zakątach brudny śnieg leżał — nazajutrz weszło jakby inne słońce, powiał ciepły wiaterek południowy — jakieś drgnienie życia przeleciało atmosferą i — jakby na dany znak — ruszyło się co tylko żyć miało...
Z gorączkowym pośpiechem z pod żółtego kożucha zeschłych liści, poczęły się dobywać zielone kiełki i rozwijać cudownie. Pąki na drzewach ponabrzmiewały z dnia na dzień, niektóre zrzuciły z siebie zaraz świecącą łupinę, która je okrywała zabezpieczając od chłodu... Śniegi zmieniły się w kałużki, które ziemia chciwie wypiła. Na niebie sine i szare chmury pozłociły się i zarumieniły z radości, lazur przejrzał przez nie czysty, i do ziemi zawołał a ku-ku! Ptaszki, które gdzieś siedziały nieme i nastrzępione po kątach puściły się w powietrze ze śpiewem... Drugiego dnia ciepły dészcz przyszedł staréj matusi obmyć pomarszczone lice, aby odżyło i odmłodniało...
Spóźniona wiochna krzątała się około swojego gospodarstwa, jak młoda gosposia co zaśpi trochę i obudzi się zapóźno...
Gdzie wczoraj było płowo, zrobiło się wnet zielono, na błotach już żółtym łotociom główki się złociły...
Życie nowe rozpoczynało się na dobre, a w połowie Maja tak już było wszystko w godowych szatach i wybujałe, jakby wiosna przyszła w samą porę.
Nie dziw téż iż korzystano z tego — i ludzie co pracować muszą ruszali się nie pomału, a ci co bawić się muszą napawali się powietrzną wonią, ciepłem, słońcem i tym całym Majem, który doskonały nabiał, młode kurczęta, ogórki na inspektach, czasem świeże grzybki i rozliczne przynosi łakocie, nadewszystko zaś humor wyśmienity.
W zimie, jak wiadomo, trzeba się bawić dla tego, że zima jest z natury swéj smutną, więcby człowiek przepadł gdyby się dał nastroić do jéj nudy, — bawić się naprzekór; wiosną zaś należy się weselić i pohulać sobie dla tego, żeby się naturze nie sprzeciwiać, gdy ona w dobrym humorze być raczy. W ogóle za owych saskich czasów aksiomatem było bawić się zawsze, nawet wśród najmniéj zabawnych okoliczności, popuszczać pasa i — na psa urok! — życia używać, używać świata póki służą lata...
Hulano téż i zabawiano się jako nigdy... z zasady, ze zwyczaju, czasem z biedy, na pana Boga i na Opatrzność składając troskę o przyszłość, bo od czegoż Bóg i Opatrzność?
Pomodliwszy się przykładnie w kościele człek potém szedł do obowiązków swych obywatelskich. Nadchodziła hora canonica, a po niéj tak już uregulowane godziny, iż do białego dnia często w pocie czoła się weselono... zajadano, zapijano, rąbano, jednano, a czas schodził jak z bicza trzasł, najprzyjemniéj.
Człowiek się nieopatrzył jak hulając aż nad brzeg grobu się zatoczył, przeżegnał, westchnął i poszedł spać — z czystem sumieniem...
Dobreż to były ludziska, a jakie czasy! jakie czasy!! Pessymizm co nam żywot zatruwa jeszcze się nie był narodził — wołano: choć bieda to hoc! i — jakoś to będzie!!
Bodaj się to było rodzić wówczas gdy człek szedł do gotowego, osobliwie szlachcic, głowy sobie łamać i obładowywać niepotrzebował zbytecznie — a gdy się wąsy wysypały i szabelkę przypasał, — wyszedł z pod dyscypliny bakałarza, na komika wsiadł, potém mu już szło jak z płatka.
No i — świat był wcale inaczéj uorganizowany, porządnie co się zowie, nie tak jak dziś, gdy człowiek nigdy nie wie zkąd co wyszło i dokąd zapłynie! Każdy stał na swém przyrodzonem miejscu — kto się urodził chamem umierał nim, kto szlachcicem ten już miał drogę wytkniętą, kto panem, ten dla zgonu choćby skapcaniał panował... Mieszczanin nie śmiał wyłazić daleko od Ratusza i mierzyć się z temi do których niedorósł. Słowem błogosławione to, panie, czasy były, nie taki chaos jak dziś, gdy książęta gdzieniegdzie w piecach muszą palić, do kozy iść jak prości ludzie, a chamski chłopiec, poduczywszy się, głowę do góry zadziera i maszeruje tam, gdzieby mu dawniéj powiedziano, — a, za — się!!
Krzyczeli naówczas na panów często ci co się do ich klamki docisnąć nie mogli, ale zresztą uznawali wszyscy, że to była błogosławiona instytucya... Ten co miał nadto i sam zjeść nie mógł co mu Pan Bóg dał, karmił tłumy darmozjadów, które pracować niepotrzebowały. Uczyły się one przy nim subordynacyi na kobiercu, pokory, uginania karku, gotowości do posługi choćby najpaskudniejszéj i — dobrze im z tém było — bo nie robili nic, w końcu biorąc folwarki dożywociem.
Pieniędzy było huk... a kto ich nie miał ten pasożytował, językiem, szablą, czołem lub sumieniem się wysługując.
Wina było w bród — więcéj czasem niż chleba. Ztąd téż owa wielka nasza przyjaźń z Węgrami, od których braliśmy ich nektar — i nie było dworku gdzieby pod te czasy owego staroświeckiego piwa, o którem Kochanowski prawi, hungaricum nie zastąpiło...
Po karczmach ledwie gdzie się jeszcze znalazło piwsko, a co szlachcic musiał mieć jeśli nie beczkę to antałek.
Humor téż był wściekły... Zabawiano się tłumnie, a gdy się śmiech rozległ nad wieczór ze szlacheckiego dworu, a buchnęło nim w świat... hej! aż się ziemia trzęsła.
Pijano po domach, po klasztorach, po gościńcach, w lesie na łowach, na pogrzebach, u chrzcin, przy weselach... w świątki i piątki, bo wino postu nie łamało... pito generalnie wszędzie i zawsze.
Życie było nad wyraz przyjemne, choć nie bez guzów, sińców, motylami zwanych, ran i blizn... Lecz w takim stanie krewkości ogólnéj, puszczenie krwi nie tylko nie szkodziło, lecz zdrowie utrzymywało, kto na wiosnę nie puścił z medjanny przyjaciel go chlasnął i apopleksyi zapobiegł.
I było wszystko dobrem na tym pięknym augustowskim świecie! Bodaj to dobre czasy!!
Właśnie w Maju tego roku, dnia piętnastego, w Pacewiczach u pani pułkownikowéj Borkowskiéj, któréj na chrzcie świętym było imię Zofia, obchodzono dzień matki pięknéj Tekli... Tekli która była z dziewic litewskich onego czasu — na całéj przestrzeni gedeminowskich ziem najpiękniejszą. Wszyscy o tem wiedzieli...
I nikomu by pewnie na myśl nie przyszło celebrować tak świętéj Zofii matki trzech cór allegorycznych — choć to jest wielka święta, gdyby pułkownikowa Borkowska nie miała szczęścia być matką tego — cudu świata... panny Tekli...
Z końca w koniec jak Litwa długa i szeroka, a nawet w koronie i w Warszawie śpiewano pochwały panny pułkownikównéj.
Bóstwo to nieznało co ateusze. Dosyć ją było zobaczyć aby uklęknąć.
Kobiety nawet, z których żadna z nią współzawodniczyć nie mogła, a zazdrościły jéj wszystkie, choć na jéj widok bledły i czerwieniały — nie mogły zaprzeczyć jéj, że była z najpiękniejszych najpiękniejszą. Żadna się z nią mierzyć nie mogła. Jakże się tu odważyć na opisanie takiego cudu świata?
Wyobraźnia musi przyjść w pomoc by nieudolny obraz zbliżył się choć do oryginału.
Natura rzadko ale sprawia sobie takie igraszki. Wykwitnie taka róża na krzaku dzikim, raz w sto lat.
Ojciec panny, pułkownik, którego wszyscy pamiętali, jużcić był dorodny i przystojny mężczyzna, zbudowany jak Herkules — ale Apollinem nie był. Pułkownikowa Zofia drobna, mała, niebrzydką była, miłą, a za młodu jak jagódka świeżą kobieciną, lecz nadzwyczajnego blasku i rysów klasycznych nie miała. Nosek nawet trochę zadarty na starość stał się szeroki i nieforemny.
Tymczasem córka jéj panna Tekla.... ale.... od czego tu począć?? Piękność rzecz to jeszcze mniejsza, bo pięknych kobiet jest wiele. Bywa taka śliczność anielska, że oczów od niéj oderwać nie można, cóż gdy za serce nie chwyta? — A u panny Tekli nie tylko że piękność była niesłychana, bez skazy, pierwszéj wody, lecz miała ten urok co pociąga ku sobie i szaleć każe.
Ani mała ani zbyt wyrosła, jak Wenus marmurowa była zbudowaną. Na białéj szyi główka, czy na nią patrzysz wprost czy z boku, nic dodać nic ująć... Oczy czarne dyamenty ogromne, czoło kość słoniowa, usta rubiny, ząbki perły, włosy jak jedwab lśniące, miękkie i ogromne, że do stóp jéj spadały... Rączkę miała, że gdyby nią policzkować chciała, ludzie by się o policzki rozbijali; nóżkę — tylko całować i klęczeć przed nią. Ruch gdyby królowéj! na idącą chciało się patrzéć bo zdawała się iść w takt jakiejś anielskiéj muzyki, którą ona tylko słyszała.
I głos jéj był jako śpiew, nawet gdyś słów nie słyszał, upajający. Wejrzenie rozkazywało... nie było człowieka co by mu się śmiał opierać... Niejeden gdy je złapał mówił w duszy — dałbym życie za nią!
Prawda, że gdy dzieciną jak anioł piękną wyszła z kolebki, ojciec, matka, domownicy, kto żył pieścidełko to, cacko śliczne na rękach nosił i wielbił, a chuchali na nią!! Matka jéj z oczów nie spuszczała, a pułkownik mawiał: — Jéj chyba królową być... Wiedzieli co za skarb mieli. Fama rosła od pieluch, że to będzie cudo świata.
Zazdrosne baby wprawdzie słyszéć się z tém dawały, że te cuda piękności dzieci wyrastają często na koczkodany, ale się przepowiednia nie sprawdziła. Z pączka tego różowego wykwitła owa panna Tekla, którą świat miał podziwiać.
Do Pacewicz zjeżdżali się ludzie często jak do cudownego obrazu... Starzy, młodzi, nawet osoby poważne, duchownego stanu jechały widziéć to cudo Boże... Wielu po tem co słyszeli zawodu się spodziewali. — Gdzie tam! Każdy zobaczywszy musiał wyznać: — prawili o niéj ludzie a nie dopowiedzieli wszystkiego!
Bywają znowu takie piękności, co póty ich uroku dopóki ust nie otworzy — ale ona! ho! ho! Nie dosyć, że główkę miała ładną, ale w główce ładniéj jeszcze... Uczyć jéj matuś niepotrzebowała nigdy, co komu należało, jak z kim potrzeba było być — rozumem czy jakąś łaską Bożą szczególną odgadywała wszystko...
Prawda, że pułkownik ojciec, póki żył, między ludźmi się kręcił a i ludzi koło niego zwijało się dużo, dom był zawsze pełen i nie małego kalibru osób, ale panów i paniczów, od Sapiehów i Radziwiłłów, od Massalskich i Wiśniowieckich, o Sołłohubach, Pociejach i innych nie mówiąc.
Borkowski, karmazyn sam, z tych Duninów co to ich się tylu rozrodziło pod opieką prapradziadowskich siedmdziesięciu kościołów; wprawdzie wielkiéj zrazu substancyi nie miał — bo ród stary zawsze rozpłodzony, więc rozerwany, więc zubożały, ale krew w nim była Duninowska!
W kaszę sobie nie dał dmuchać pułkownik, u szlachty i u panów mir miał równy, bo wiedział jak z kim, kiedy kumać się a zadzierać. Żadnemu sam nie ustąpił, bo od wielu był prozapją starszy, a żadnym szlachcicem nie pogardzał, bo wiedział co klejnot wart i że każdy się krwią kupił, a na krwawniku tylko rzezał.
Troje miał dziatek, lecz nawet póki te żyły, bo późniéj panna Tekla sama została — ona była jednem okiem u nich w głowie, na niéj wszystko fundowano...
— Na królową stworzona! — powtarzał ojciec.
Niedoczekał się pułkownik jednak innéj pociechy z córki, krom téj, że ją umierając widział tak anielsko piękną, jak dzieckiem być obiecywała. Matka z nią pozostała jedna — bo opiekuna pana Szczyta, dalekiego krewnego, którego pułkownik naznaczył w pomoc wdowie, liczyć nie było można. Człowiek zacny, extra spokojny, rozumny, cichy, pobożny, do interesów i gospodarstwa był jedynym, ale do świata go Bóg nie stworzył. Sam majętny, bene natus, bo to téż ród tych Szczytów nie mały, nie rwał się do niczego, ambicyi nie miał, kąt lubił i, choć pański majątek Bóg mu dał, skromny był a pokory zbytniéj. Ludzi téż mało znał i poradzić jak z niemi postępować należało — nie umiał.
Po śmierci męża, troskliwa matka zafrasowała się nie tyle o siebie co o córkę. Jużcić takiego skarbu pod koszem trzymać nie było podobna. Domu téż zamknąć po śmierci pułkownika nie można było. Jeszcze się żałoba nie skończyła, gdy zwabiani famą owéj nadzwyczajnéj piękności panowie, panicze, szlachta zbiegać się zaczęli. Roiło się w Pacewiczach tak, że się tam prawie drzwi nie zamykały.
Szlachcie się dziwować nie było co, lecz młodzież nawet książęcych rodów, najdostojniejsza cisnęła się tu.
Nie było dziwu, bo panna mogła aspirować do najpierwszych partyi na Litwie i w Koronie. Posagiem była ta nadzwyczajna piękność, któréj i za miliony nie kupić.
Szlachta dobrze wiedziała, że to kąsek nie dla niéj — ale na takie cudo choć popatrzéć miło — oczy napaść i podumać co by za szczęście było — gdyby się to stało — co się stać nie może.
W Pacewiczach dwór był nowy, przez nieboszczyka wystawiony na miejscu starego i lichego, który byłby się rozwalił sam, gdyby go w czas nie zburzono. Borkowski choć się na budownictwie nie znał, ale człek był energiczny i — czuj duch! Gdy zadysponował aby było jak należy, a rękę do góry podniósł i wąsa pokręcił — ludzie skakali jak zaśpiewał.
Dwór też stanął co się zowie, choć drewniany, na podmurowaniu tylko, ale pokaźny, duży i jakby na wieki ufundowany. O piękność nowomodną się nie silono, stawiono go wedle dawnych tradycyi, dach wysoki, bo u nas dla samego śniegu powinien taki być — ściany niezbyt wyniosłe, ganek przestronny od dziedzińca, drugi strojniejszy od starego ogrodu i sadu. Wewnątrz było się gdzie mieścić, a że ludzi zawsze gościło wiele, izby były ogromne, jadalnia choć na pięćdziesiąt osób, do przyjęcia przyjaciół bawialny pokój mało co mniejszy.
Pułkownik wielu rzeczy ciekawym będąc, włócząc się po świecie, przyjaciół mając nie mało, nazbierał osobliwości różnych podostatkiem i niemi dom przystroił tak, że i pan by całą gębą nie powstydził się tego. Wprawdzie była to zbieranina, nie jednéj matki dziatki, ale każda rzecz osobliwa i o każdéj rzeczy, gdy go zapytano, umiał coś Borkowski opowiedziéć, do każdéj była przywiązana historya jakaś. — A że się one często gęsto powtarzały, nauczyła się ich i matka i córka — szczególniéj zaś pułkownikowa stara przez miłość dla ubóstwianego męża, teraz je jeszcze ze łzami w oczach, prawie słowy nieboszczyka opowiadać umiała.
Nagromadzone te raritates, ze wszystkich świata końców, zdobiły nietylko bawialnię, ale i inne pokoje. Pułkownik miał do tych fatałaszek taką passyę, że nie było prawie podróży i wycieczki z któréj by czegoś nie przywiózł.
Więc kobierce wschodnie i makaty, a sprzęt z drzewa wysadzany perłową macicą i kością słoniową, broń osobliwa wschodnia i włoska a francuska, zbroje, porcellana, sreberko, szkła różne, aż do jaj strusich i piór ptactwa zamorskiego — czego tam nie było.
Pułkownik miał ten obyczaj, że i ceny imaginacyjne kładł na te przedmioty, po kilkaset czerwonych złotych i wyżéj je szacując, choć czasem było to tylko praetium affectionis.
To pewna, że ich Borkowski cale nie kupował, albo dostawał za bezcen, umiał się przymówić, wyhandlować, a że we zwyczaju bywało obdarzać się wzajemnie, pułkownik dostawał czego zapragnął, lada czém się wywdzięczając. Ci którym o łaski jego chodziło, znając słabość albo mu się przysługiwali temi rarytesami, albo przynajmniéj sławili je, co pułkownik bardzo lubił.
Po śmierci jego wszystko to zostało w poszanowaniu wielkiem u wdowy i córki, choć, gdy się ludziom gęby rozwiązały, okazało się, że wśród tych rupieci było wiele za które nikt by nie dał złamanego szeląga.
Jakie to tam było to było, to pewna, że dom stroiło dobrze i było się czemu przyglądać, gdy na pięknéj pannie oczy się popsuły, a blasku jéj długo wytrzymać nie mogły.
Przez czas żywota dosyć długiego, że się Borkowskiemu szczęściło a radę sobie dawał cudownie, choć zbytnim rozumem nie grzeszył i miał tylko taki instynkt szczęśliwy a umiejętność przedziwną obchodzenia się z ludźmi, dom, jak to powiadają, psim swędem zaopatrzył gdyby pański. Na niczém tu nie zbywało, a występ i elegancya była po nad możność i substancyą, bo Pacewicze, wieś dobra i z przysiółkami, ledwie mierną, szlachecką fortunkę stanowić mogły. Wprawdzie sperandy były — ale do uiszczenia trudne. O posagową summę znaczną bezdzietnie zmarłéj blizkiéj swéj krewnéj Borkowski miał oddawna proces z panem Żywultem. Naliczał sobie na nim krocie, i byłby może je wyprocesował, gdyby nie zmarł i gdyby Żywult pod protekcyą się nie rzucił Radziwiłłowską.
Wojewodą nowogrodzkim był naówczas Mikołaj Radziwiłł, ten wszakże sam, choćby był chciał niewiele by może zrobił. Głowy nie miał potemu, ani czasu; żona tam Zawiszanka z domu córka wojewody Mińskiego rej wodziła, a to była swojego czasu potęga taka, że do niéj jak do Salomona w spódnicy ludzie jeździli.
Kogo ona wzięła w opiekę a forytowała lub broniła, nie było przykładu, aby na swojem nie postawił, albo do zamierzonego celu nie doszedł.
Sławiono z rozumu i obrotności ojca jéj Zawiszę, córka się w niego tak wdała, że albo mu równą lub od niego jeszcze była mądrzejszą. A że w dodatku Pan Bóg jéj dał i piękność niepospolitą i zręczność osobliwą a dar ujmowania sobie ludzi, była i wyrocznią i monarchinią tam gdzie jéj oczy i wpływ sięgały.
Żywult się tedy rozmaicie wojewodzinie Nowogrodzkiéj wysługując w opiekę jéj oddał i źle na tém nie wyszedł.
Księżna Barbara płaszczykiem go swym osłaniała skutecznie, i choć wdowa Borkowska przy pomocy swojego opiekuna proces z Żywultem prowadziła daléj, nie rokowano jéj sukcessu żadnego, owszem przepowiadano, że Żywult sprawę wygra i wdowę z niczem odpali.
O tém tylko intra parentesim napomknąwszy, do dworu w Pacewiczach wracamy.
Był on zasobny i, jak przystało na oprawę takiego klejnotu jak panna Tekla, zagospodarowany. Na swój czas i na swój stan stroiła się pułkownikówna wytwornie bardzo, a gdy goście przybywali, nigdy nie wystąpiła do nich w negliżu, choć i w tym by jéj bardzo pięknie było. Musiała téż stara matka, choć skromniéj do toalety córki się zastosowywać. Same fryzury, pudry, wonności i rozmaite przybory od koronek, piór, drogich materyi niemało kosztowały. Na to wcale nie zważano, bo panna była jużci pewną, że się za magnata wyda. Miała oświadczających się z gorącą miłością młodego jednego Sapiehę, Massalskiego, Sołłohuba i Łopacińskiego, że innych nie liczę, którzy téż cholewki smalili, wzdychali i do ołtarza gotowi byli, bo inaczéj tam nic by wskórać nie mogli.
W Pacewiczach tedy, jakośmy mówili tłumy były zawsze, a jeśli przypadkiem gości zabrakło, to się temu wydziwić nie mogły matka i córka. Nawyknienie téż już było takie we dworze iż na gości rachowano codzień i co tam to kosztowało, wyliczyć trudno, ale na to nie zważano.
Oprócz pani pułkownikowéj matki, i panny Tekli, dwór liczył osób kilka, które tu domowemi były, i do składu jego należały.
Był tedy naprzód w spadku po jegomości pozostały stary matki nieboszczyka brat cioteczny, niegdyś wojskowy i tytułujący się Regimentarzem nawet, pan Polydor Ossowiecki.
Ten, choć na łasce siedział, ale respektować go musiano. Szanował go pułkownik dawniéj, nawykła do tego jéjmość i córka. Regimentarz, pomimo lat może do ośmdziesięciu i głuchoty, albo raczéj bardzo przytępionego słuchu, trzymał się po wojskowemu, powagę zachowywał wielką i lekceważyć się nie dawał. Bez mała czego uważał się teraz jakby głową domu, i choć się do niczego nie mięszał, przynajmniéj reprezentować chciał tu męzką władzę najwyższą, ale był to tylko figurant, nic więcéj.
Miejsce zajmował z głową do góry podniesioną, butnem spojrzeniem i miną — ale mówił mało, bojąc się niedorzeczy odezwać dla głuchoty i nikomu nie zawadzał. Milczący wchodził, witał, stał lub siedział, marsowo spoglądając dokoła — przyjmował pozdrowienia, i byle mu nie uchybiono — nie wtrącał się do interesów ni do gospodarstwa.
Życie prowadził regularne i z chłopcem do posługi na folwarku w dwóch pokoikach od lat wielu przemieszkiwał, oprócz jadła i napoju niepotrzebując nic, bo mały jakiś kapitalik miał zaoszczędzony.
Regimentarz pannę Teklę tak uwielbiał jak wszyscy i po swojemu oczyma nad nią czuwał, a gdy się nowy konkurent zjawił do panny, — pomimo głuchoty wymagał o nim jak najdokładniejszych informacyi, nie mogąc się uspokoić dopóki ich nie otrzymał.
Był to jakby cień jakiś niemy snujący się po domu — człowiek który już do żyjących i życia nie należał.
W zupełnéj sprzeczności z nim można było postawić panią Ryczakowę, krewną saméj pułkownikowéj, która po stracie męża i majątku znalazła przytułek u Borkowskich. Ryczakowa zwana panią pisarzową, osoba lat pięćdziesięciu z górą, niegdyś przystojna i pamiętająca o tém, stroiła się jeszcze, uśmiechała, gadatliwa była, wściubska i romansowa. Sznurowała usteczka i dla nadania im wdzięku i dla pokrycia szczerbów, które czas w zębach powybijał. Ruchy miała pretensyonalne i wymuszone, mowę wyszukaną w kompanii, a w poufałem towarzystwie usta się jéj nie zamykały, tarkotała jak kołowrotek. Kobiecina była dobra w gruncie, ale ucisk losu, uczynił ją kwaśną i czasem robił złośliwą. Zdało się biedaczce, że nikt więcéj nie zasłużył na szczęście nad nią, a nikt niesprawiedliwiéj na tym świecie nie cierpiał.
Pobożną była na swoj sposób — to jest niezmordowaną w religijnych praktykach, które dla niéj wszystko zastępowały. Posty, modlitwy, koronki, obrazki, rozmaite nadzwyczajne obserwacye dni, patronów, nabożeństw zajmowały ją nieustannie.
Miała w tém erudycyę wielką, i niejednego księdza nauczyć mogła jakiejś średniowiecznéj tradycyi.
Pułkownik nietylko jéj dał przytułek w swym domu, ale i córce pannie Agacie, panience która wszędzie indziéj mogłaby była uchodzić za ładną, ale przy pannie Tekli wydawała się zdrową, niebrzydką wiejską dziewczyną. Była trochę przysadzista, świeża i do zbytku rumiana, włosy miała nadto jasne i żółte, oczy blado niebieskie, a że była trwożliwa, płocha, nadąsana często, nikt na nią uwagi nie zwracał.
Pomimo, że cierpiała z przyczyny tego bóstwa, któremu wszyscy kłaniając się na nią zważać nie mieli czasu, panna Agata kochała bardzo kuzynkę i mimo swéj nieśmiałości była jéj wielce użyteczną.
Kto nie miał odwagi lub zręczności pannie Tekli się z gorącą swą miłością wyspowiadać, używał pośrednictwa panny pisarzównéj. Ta wiernie odnosiła co jéj polecono, a czasem i jakąś odpowiedź zdobyła.
Tekla, która się tak bardzo z niczem ukrywać nie umiała, lubiła spowiadać się przed Agatką, czasem z nią pośmiać ze swych wielbicieli i we dwoje z nią pomarzyć.
Kopciuszek więc ten w domu, jakkolwiek mało miejsca zajmował, był pożyteczny i dobrze widziany. Dodać należy iż — pani pułkownikowa dla nawału gości, córki nie mogła odstępować, nie chcąc ją z niemi zostawiać samą; kluczyki więc i gospodarstwo, któremi nigdy piękność ta zajmować się niemiała czasu, były w rękach Agatki. Ona biegała do apteczki, wydawała do kuchni, pilnowała nakrycia stołu i od rana do wieczora biegać musiała, ledwie się ukazując w bawialni, bo tu przysiadłszy na chwilę, wnet przez kogoś wywołaną bywała.
Matka kochała swą jedynaczkę aż do szaleństwa, rozpływała się nad jéj rządnością, rozumem i doskonałościami, a nawet pięknością, którą Agatka nieco zaniedbywała i lekceważyła.
Byłoby jéj dobrze w gościnnym domu pułkownikowéj, gdyby nie trapiąca ją obawa, że ztąd, dopóki Tekla była na wydaniu, pisarzówna nie miała żadnéj nadziei wyjść za mąż.
Wszyscy wielcy i mali, palili ofiary przed tą zachwycającą pięknością któréj wdziękowi oprzéć się nie było podobna.
Spytacie może, co się kryło u panny Tekli pod tą jaśniejącą pięknością bogini? Odpowiedź na to trudna. Wielka i nadzwyczajna piękność z konieczności na charakter oddziaływać musi. Ten kogo wielbią wszyscy, kto słyszy w koło siebie zachwyty, jest przedmiotem nieustannych admiracyj, w końcu musi wierzyć temu iż czemś wyjątkowem Bóg go stworzył i że mu się to należy co odbiera.
Pułkownikównie dał Bóg serce dobre i wrażliwe, główkę bardzo otwartą, ale te dymy kadzideł upajały ją trochę. Podobali się jéj niektórzy z adoratorów, osobliwie ci co mieli w sobie coś pańskiego i dystyngowanego, czasem coś w piersi zadrgało, westchnęła za kimś, zadumała się — lecz nikt dotąd serca jéj całego nie pochwycił.
Przyjmowała wszystkich uprzejmie, była grzeczną dla nich, niekiedy dawała cień nadziei — lecz nieustanne dystrakcye do nikogo się stale przywiązać niedozwalały...
Była tego przekonania, że predestynowany jéj, nieochybnie magnat, książę jakiś objawi się lada chwilę i poprowadzi do ołtarza. Żeby za prostego sobie szlachcica zamożnego wyjść miała, o tém się jéj nie śniło.
Ojciec i matka nabili jéj tém głowę, że wielką partyę zrobić musi.




Chociaż izba jadalna na pięćdziesiąt osób starczyła, lecz piętnasty ów Maja, wypadł nad wszelkie prognostyki gorący, osób było więcéj niż pięćdziesięciu i do stołu nakryto, jak się to za życia pułkownika zdarzało, nie w sali, ale na długiem podsieniu do ogrodu. Tu było więcéj powietrza, oko mogło na zielonych spocząć drzewach, w których gąszczy słowiki zawodziły trele, naostatek — szczegół prozaiczny, noszenie potraw z kuchni było łatwiejsze.
Długi więc niepomiernie stół, pod okiem panny pisarzównéj nakryty i przyozdobiony czekał tu na gości. A niebyło to proste jakieś szlacheckie stołu przybranie, jakie się wszędzie widuje. Zastawa datowała téż z czasów pułkownika. Obrusy przepyszne i bielizna jak śnieg biała zaścielały całą długość razem połączonych kilku stołów. Na nich leżały tafle zwierciadlane w srebro oprawne, pomiędzy któremi w porcelanowych dzbanuszkach ustawiono kwiaty, a po rogach ich porcellanowe figurki Saskie. Gdzie obrus szerzéj wyglądał tam własnemi czerwonemi paluszkami panny Agaty wysłane były jakby ścieżynki z listków róż dzikich i różnego kwiecia.
Oprócz olbrzymiéj piramidy z ciast i cukierków na karmelu polepionych, z cyfrą u góry ukoronowaną Z. B., dwie pomniejsze przyozdabiały końce ogromnego stołu.
Dla dam i dostojniejszych gości były krzesła, dla reszty ławy kobiercami, na których domowi nie zbywało, pookrywane.
Na boku osobno urządzony był kredens, cały zastawiony kielichami różnego kalibru i inwencyi, puharami, szklanicami, tak aby dowódzcom pijatyki na narzędziach do boju nie zbywało. Oprócz gromady znacznéj butelek omszonych, małych, pękatych, przysadzistych, oprócz gąsiorków i różnych flaszek kształtami pochodzenie swe opowiadających, spory antał wina gotowy był na widełkach. Mniejszych beczułek para stanowiły rezerwę.
Rozumie się iż jedzenie na ten dzień, przez trzech kucharzy i kilkunastu kuchtów od trzech dób już przygotowywane, wykwintnością, doborem, smakiem, obfitością się miało odznaczać — lecz jadło stosunkowo było rzeczą podrzędną — główną napitek, który musiał i dobranym być i stopniowanym, — wart buzi, — i lać się jak woda.
Pomiędzy gospodarzem owych czasów a gośćmi szło o lepszą. Zachęcano do picia, dawano w bród, przybyli usiłowali piwnicę wysuszyć, piwnica winna się była okazać niewyczerpaną.
Honor domu stał na tem aby się wina nie przebrało, a przynajmniéj kilku legło pod stołem. W domu wdowim, gdzie sama gospodyni niemogła ani zachęcać do picia, ani dopilnować sumiennego spełnienia obowiązków przy kieliszkach — wybierano zawsze vice-gospodarza z głową tęgą, z gębą wyprawną, niezmordowanego, który, choćby na klęczkach prosić przyszło, musiał poić — usque ad finem.
Milczący regimentarz, choć pił jak smok i tyle tylko że się potem trochę zarumienił, a po największéj bibie do oficyny się nigdy nikomu odprowadzać nie dając, szedł sam wyprostowany jak strzała, — do zachęty i gospodarowania nie był zdatny. Opiekun wdowy Szczyt, po kilku kieliszkach stawał się czuły i płakał, ten téż nie mógł tu reju wodzić.
Dostawał się więc zawsze urząd podczaszego na wielkich gromadzeniach w Pacewiczach, panu Osmólskiemu, podstarościm zwanemu, gdyż niegdyś pono gdzieś ten urząd sprawował.
Osmólski, imieniem Tytus był właścicielem niewielkiéj wioski, ale mir miał i w nowogrodzkiem i w Wilnie i na Litwie niemal całéj wielki — do wybitéj, do wypitéj, a przytem do sejmikowych spraw i gdzie zręcznego chodzenia koło ludzi potrzeba było, Osmólski słynął jako — niepokonany. Niby otwarty i serdeczny, rubacha, gadatywus, był chytrzejszy od innych i pod tą dobrodusznością krył największą przebiegłość.
Ruskie przysłowie o takich jak on ludziach powiada — „Kudy kiń to kozak.“ Gdziekolwiek go użyto sprawił się. Był do tańca i do różańca.
Niemłody już stroił się bardzo jaskrawo i wytwornie. Smaku w tém nie było, ale suto i pokaźnie występował.
Do kobiet się zalecał, nie nową modą, sentymentalnie, ale wesoło i napastliwie, co one czasem lubią. Miał się jeszcze za pięknego mężczyznę i był nim w istocie. W potrzebie tańczył tak, że się na jego skoki zbiegano patrzéć, jak na sztuki łamane.
Do misy i jadła nikt go nie przeszedł — żarł okrutnie, pił strasznie. Przytem i z koniem ostrym a nieotarganym dał sobie radę i na polowaniu nie był ostatni i pływał jak żaba, gdyby się w wodzie urodził — i mowę na weselu powiedziéć ex-promptu potrafił i na szable się ściąć.
Znano Osmólskiego, że był człek uniwersalny. Ale cóż! tyle posiadając darów Bożych, choćby się zdawało, że niemi i do fortuny i do zaszczytów powinien był dojść, jednak na wiosce na któréj począł, siedział i mówiono, że długi miał.
Niestatek był wielki — w domu miejsca nie zagrzał, pieniądze lada jako tracił, czas trwonił — i fantazye go się takie imały, że sobie o nim rozpowiadano, jakoby dla jednéj żydóweczki Chany ze Słucka, która mu w oko wpadła, kilka tysięcy czerwonych złotych uronił i mało życia nie postradał. A Chanę tę mu jeszcze w dodatku kto inny wyrwał.
W towarzystwie człowiek był najprzyjemniejszy, bo, co wówczas niezmiernie ceniono, dykteryjek, facecyj, piosnek, ucinków zapas miał niesłychany i tak je opowiadać umiał, że choć się czasem powtarzał, słuchali go wszyscy zachwyceni...
Na tego tedy Osmólskiego zdała i dziś pułkownikowa podczaszostwo...
Gości się zjechało huk, z których główniejszych zaraz poznamy. Lecz, dodać tu należy — iż właśnie w tym roku zaszła pewna niemiła i niespodziewana zmiana w licznym gronie wielbicieli panny Tekli. Nie zbywało jéj na adoratorach, lecz owi panicze, którzy dawniej gwardyę stanowili, głowy tracili i do ołtarza byli gotowi, przerzedzili się. Nie stało jednego Sapiehy, który najzapalczywszym był i na którego rachowano, znikł jeden Massalski, ubogi wprawdzie ale koligat, zemknął Pociej co téż gorzał jak jasna świeca.
Wprawdzie było ich jeszcze czem zastąpić, lecz te dezercye uczyniły i na pannie Tekli i na matce wrażenie rozczarowujące.
W miejsce tych magnatów i dzieci magnackich, przybyło bardzo zamożnéj szlachty niemało...
Gdy przy dźwięku kapelli sprowadzonéj umyślnie z Nowogródka, która zagrała polskiego, wysunęli się goście parami z bawialni na podsienie, długim sznurem... było na co patrzéć i sercu urość od czego.
Z małym wyjątkiem wszystko to była dorodna, zdrowa, piękna, czerstwa, kwitnąca młodzież, postrojona choć do króla na pokoje, bo się każdy sadził aby pannie podobać.
Łopacińskiemu deputatowi przypadł ten honor, iż pułkownikowę solenizantkę do stołu prowadził, a Sołłohub podskarbi piękną Teklę.
Dnia tego pułkownikówna była istną królową! Strój téż jéj pełen smaku, wykwintny, modny, kosztowny z atłasu blado różowego mienionego oszytego koronkami, z pod których śliczne, białe, utoczone rączki wyglądały, włosy utrefione z kunsztem i sznurami pereł poprzeplatane, kanak na szyi z topazów osadzanych brylancikami tak jéj były do twarzy, iż najstarsi głowy tracili patrząc na nią.
Śliczną była jakby nie do téj ziemi brudnéj i życia powszedniego stworzoną.
Rzekłbyś że promienie od niéj biły, tak gasiła co ją otaczało. Dwie piękne podkomorzanki, słynna z wdzięków krajczyna, inne panie, którym też Pan Bóg nie odmówił urody, przy niéj wyglądały na kucharki. Panna Agata czerwona, pyzata z włosami jasnemi, w dodatku ubrana przez matkę niegodziwie, prawie była śmieszną i czuła się nią. Wszystkich oczy zwrócone były na tę gwiazdę jasną, która hołdy odbierając ledwie się uśmiechać raczyła.
Sołłohub i Łopaciński, a młodziusieńki Sapieha wojewodzic zajęli pierwsze miejsca przy gospodyni. Daléj wyliczyć i wymianować trudno, kto tam był a kogo nie było, — to pewna, że ile ich siedziało u długiego stołu, oczy wlepiali w bóstwo, o niem tylko szeptano i mówiono.
Szary koniec stołu tego dnia tak się dobrze świecił jako ci co siedzieli przy wielkiéj piramidzie i solenizantce...
Kto wie nawet czy uboższa szlachta, którą tu zepchnięto nie wystąpiła wspanialéj od magnatów. Wziął każdy co miał najlepszego. Kontusze z sajety i aksamitu, żupany ze złotogłowów, adamaszków i atłasów, spinki pod szyją i guzy, za które by nie jedną wioskę kupić można...
Jednym jeden wojewodzic Sapieha, który u dworu bywał i tam zarazy cudzoziemskiéj zachwycił, odbijał tém od innych, iż był ubrany po francusku, a jak tam zwano po szwabsku.
Choć się już oczy z tém w Warszawie oswajały powoli, to na prowincyi ledwie kto przebranego zobaczył, strój ten i przedrwiewano i podziwiano. Jakoś zniewieściało w nim człowiek wyglądał. Panna Tekla nie widziała w tém nic szpetnego, owszem peruczkę z długiemi lokami ładniejszą znajdowała od głów wygolonych.
Wojewodzic młodziuteńki, bardzo przystojny, z oczyma czarnemi, strzelającemi śmiało i na przemiany przybierającemi wyraz melancholiczny, innym mężczyznom niezwyczajny — wyglądał jak laleczka w atłasie wyszywanym złotem, w koronkach u pięści, w kamizoli kwiecistéj, i kołnierzu bogatym koronkowym. Rączki miał białe, a pierścienie bardzo piękne...
Dostało mu się miejsce przy pułkownikównie, do któréj się garnął jak ćma do świecy... a ona téż uśmiechała się wdzięcznie, ale i innym nie skąpiła wejrzeń i uśmieszków.
Co chwila do niéj ktoś się obracał, zagadywał, odpowiadała niezmięszana, przytomnie, wesoło... a każde jéj słówko jak strzała więzło w czyjemś sercu.
Humory by były pewnie przedziwne, bo już przy śniadaniu się na wesoły ton nastrojono, ale ta przeklęta zazdrość grać zaczęła we wszystkich i truła biesiadę.
Ilu ich tam było, gdyby im zajrzał w serca ze świecą, — okazałoby się iż wszyscy wrogami się sobie stali... Zazdrościł jeden drugiemu sąsiedztwa, stołka naprzeciw, wejrzenia, uśmiechu, widoku, cóż dopiero dobrego słowa?
Łopaciński z Sołłohubem, Sołłohub z Sapiehą najlepsi przyjaciele — teraz jak wilcy na siebie spoglądali i byliby się zamiast sztukamięsy pozjadali.
Trzeba było patrzéć na twarze ich, na brwi jak się marszczyły, na nosy jak się rozdymały, na oczy jakiemi do siebie strzelali, a posłuchać jak powoli docinać sobie zaczynali i jeden drugiemu włazić w drogę. Na Sapiehę młodego szczególniéj się spiknęli wszyscy, bo przy pannie siedział i coś jéj do uszka kładł, a okazywał się tak szczęśliwym, iż drugich — poprostu — spoglądając dyabli brali.
Daléj nieco wyrywały się wykrzykniki tłumione:
— Młokos!
— Smarkacz...
— Gagatek saski...
— Lalka norymberska...
Żgano doń zdala słowami ostremi, lecz ani słyszał nic, ni widział, bo cały był zatopiony w kontemplacyi panny pułkownikównéj.
Łopaciński i Sołłohub siedzący najbliżéj, gdy z nich który gospodyni nie zabawiał, zwracali się wnet do panny Tekli, usiłując przeszkodzić Sapieże. Panna się ku nim odwracała na chwilę, ale jak na złość rozmowy z nim nie przerywała...
Tymczasem obiad szedł swoim porządkiem. Ludzie owego wieku mieli tę poczciwą naturę starą, że im do jedzenia porządnego nic przeszkodzić nie mogło. Tak samo jak pod gradem kul, mogli jeść w największéj złości i gniewie, z najgorętszą miłością w sercu, z najstraszniejszym kłopotem na głowie. Zmiatano téż z półmisków tak, że ku szaremu końcowi ledwie się czém było pożywić....
Kieliszki już pokilkakroć nalewane, wypróżniały się w oka mgnieniu. Wino pierwsze wytrawne, dobre podano, ale lekkie, więc się to przy dniu gorącym piło jak wodę.
Obudzało pragnienie i apetyt...
W sadzie nieopodal przygotowanych stało parę moździerzyków, z których na dany znak przez Osmólskiego, przy zdrowiu solenizantki wypalić miano.
Pisarz prowentowy Zagaj, młody chłopak, który do wszelkiéj pukaniny ochotę miał ogromną, rozrządzał tą artyleryą przy pomocy dwóch chłopców...
Moździerzom prochu nie żałowano i gdy Łopaciński wznoszący toast powstał, a Osmólski chustką dał hasło z ganku, wyrżnęły tak dwa gardłacze, że wszystkie panie krzyknęły, i dach się na podsieniu zatrząsł.
Rumor się wszczął wielki, bo ci którym o łaski pułkownikowéj chodziło, z ław pozeskakiwali z kieliszkami, spiesząc do ucałowania rączek.
Ukląkł jeden, musieli klękać drudzy... Zaledwie dym prochowy miał czas się rozejść, gdy gorliwy Zagaj palnął raz drugi...
Łopacińskiemu nie dopuszczono oracyi dokończyć — wiwat! — brzmiało bez ustanku, a wiwat! niech żyje sto lat!!
Pułkownikowéj drżącéj łzy się z oczów puściły, przypomniał się nieboszczyk mąż, lepsze czasy, musiała aż siąść i oczy chustką przysłonić.
Toast ten i moździerze były jakby sygnałem rozpoczęcia kielichów na seryo. To co je poprzedziło nie wchodziło w regestr, Osmólski czynnie spełniał obowiązki podczaszego.
Drugie zdrowie, gdyby z hierarchicznego porządku niewiem komu należało, adoratorowie pułkownikównéj niedopuściliby żadnego toastu przed kielichem — wiwat bogini nasza!
Wzniósł go w ten sposób Sołłohub puharem ogromnym, moździerze deinceps huknęły, a goście wrzasnęli takim głosem toast, że Zagaja strzały zagłuszyli...
Zdrowie to pito z prawdziwym szałem, a pułkownikówna, aż się zarumieniła i oczy spuściła. Stołu o mało nie obalili niektórzy, ręce wyciągając i kładąc się na nim, aby być choć spostrzeżonemi.
Kilku potłukło kielichy w ferworze, utrzymując że te z których pito za bóstwa zdrowie, już innemi profanowanemi być nie powinny...
Nie rychło się uciszyło, a tym czasem Osmólski do dalszego ciągu i butelki i nowe kielichy i motywa przygotowywał.
Sykał i mrugał, niemogąc wymódz tego na gościach, aby toastu bogini nie powtarzali luźnie i proprio motu z różnymi dodatkami najprzesadniéjszych kadzideł.
Ku końcowi stołu siedzieli nieopodal od siebie, młodzi ichmość, którzy się jedli oczyma. Był tam niejaki Filipowicz, człowiek majętny i młody, a z twarzy niczego, dwóch Iwanowskich, z których młodszy był Horodniczym Mińskim, i niejaki Leńkiewicz, téż w sile wieku, zdrów, ale niepozorny i brzydki...
Z nich wszystkich najgorzéj wyglądał ostatni.
Pominąwszy to, że na dzień tak uroczysty, gdy każdy występował od wielkiego dzwona, ów, mimo widocznego wysiłku w stroju, nie miał się w co ubrać i ubogo się prezentował; był trochę kosooki i dosyć ospowaty. Twarz miał niezbyt szpetną może, ale nasępioną i pstrą od blizn ospowych. Nie chcąc się wydawać z tém, że wzrok był skoszony, oczu prawie nie podnosił i spoglądał z podełba.
Nieprzyjemne robił wrażenie, ze swemi usty zaciętemi, czołem pofałdowanem, powiekami przymrużonemi, wąsem chudym, włosem jakiejś niepewnéj barwy i ruchami gburowatemi. Ubranie téż go nieupiększało. Miał na sobie granatowy kontusz czysty, ale jakby zleżały, żupan barszczowego koloru, i pasik widocznie na duszce, na pół rozcięty.
Wszystka młodzież z pińczuka, czy téż mozyrzaka, podżartowywała sobie, a on się jéj odcinał ostro.
Filipowicz, kawaler bardzo majętny, pan swéj woli przy tamtym wyglądał na paniątko. Chłopiec był śliczny, osobliwych rysów twarzy, jak na mężczyznę aż nadto może regularnych. Panny mawiały śmiejąc się, że lice jego przystałoby lepiéj kobiecie.
Wychuchany, delikatny, z wielkim smakiem przyodziany, miał jednak Filipowicz coś w sobie co i politowanie i obawę o niego obudzało. Piękna twarzyczka była blada, oczy czarne nieco zapadłe i jakby obwódką brunatną oprowadzone do koła, na policzkach jak wypalone nosił dwa ceglastéj barwy rumieńce...
Ręce, które na stole trzymał, białe były, sinemi żyły opasane i chude. Często bardzo to wodę, to wino popijał, bo coraz to mu kaszel dokuczał. Wszyscy oddawna widzieli, że zdrów nie był, i matka, gdy jeszcze żyła przed rokiem, gwałtem go zawiozła do sławnego doktora Orłowskiego w Wilnie. Ten różne mu leki przepisywał, których Filipowicz wcale brać nie myślał, ani doktora słuchać. Gniewał się i wybuchał gdy mu kto dał do zrozumienia że był chory, albo go zapytał o zdrowie.
Dla dowiedzenia wszystkim iż się czuł zdrowym i silnym, pił, jadł, dokazywał, a coraz téż straszniéj kaszlał i — choć się z tem krył, mówiono że krwią pluł... On sam na polską chorobę to składał.
Wiadomo było powszechnie, iż Filipowicz do szaleństwa był zakochany w pułkownikównie i dla niéj życie był dać gotów. Oka téż nie spuszczał z panny Tekli, a Sapiehą się dławił, i coraz to mu ognie występowały na twarz, na czoło, poczem bladł jak trup, zdało się, że, ot, ot — zemdleje...
Ile razy mu krew do głowy buchnęła, wnet kaszel dusił, a on co najprędzej do kieliszka się uciekał i pił zapamiętale.
Między dwoma braćmi Iwanowskiemi różnica była niezmierna. Starszy elegant, młody, przystojny, blondyn z oczyma ładnemi niebieskiemi, oprawnemi ślicznie, z wąsem jak ze złota ulanym, z twarzą świeżą i płcią delikatną, — do tego bardzo wykwintnie ubrany; — śmiały, rozmowny, należał widocznie do grona wielbicieli, choć może nie śmiał się jeszcze zbliżać natrętnie do pięknéj pułkownikównéj.
Młodszy, niby to do niego podobny — bo każdy by w nich poznał braci, różnił się od tamtego jak niebo od ziemi. Rysy miał też same, ale ironicznym śmiechem zwykłym mu, wykrzywione, oczy szyderskie, a w całéj twarzy jakiś wyraz cierpki, odstręczający. Słynął już naówczas jako jurysta niepospolity.
Tego o żadne sentymenta posądzić nie było można. Jadł, pił, drwił ze wszystkich, nie wyjmując brata i myślał tylko aby go półmisek nie ominął.
Około niego siedział Burdziłł litwin pono od Oszmiany, mała figurka w kształcie beczułki, młody, czupryna do góry najeżona, wąs nastrzępiony, wargi duże oddęte, różowe, uszy ogromne, otyły nad wiek, zasapany i jedzący chciwie.
— Patrzajże panie Jakóbie — mówił młodszy Iwanowski do Burdziłła, który ogromne kawały mięsa z pośpiechem sobie do ust pakował i policzki miał wydęte niemi tak, że mu było ciężko słowo wyrzec — patrzajże, panie Jakóbie, czy to nie komedya bezpłatna... Poszaleli bo wszyscy. Oczy powywracane na pułkownikównę jak do cudownego obrazu się modlą. Co u kata! przecież jednego wybrać musi, a żadnego z naszych szaraczków nie wybierze. Nie dla psa kiełbasa, nie dla kota sadło! Najgorzéj mi żal mojego pana brata, bo i ten zaszłapał co się zowie, a największy śmiech z tego biedaka Leńkiewicza, że i jemu się coś śni...
Leńkiewicz, który miał słuch doskonały, pochwycił to, zaczerwienił się aż mu plamy od ospy wystąpiły jeszcze wyraźniéj na twarz i odezwał się z furyą.
— Pilnuj asindziéj swojego brata i swojego nosa, a nad Leńkiewiczem się nie użalaj. Nie prosił on nikogo o litość i niepotrzebuje jéj...
Zwrócił się Horodniczy Iwanowski ku niemu.
— Niebierzcie bo znowu tak gorąco, panie bracie — rzekł — niepierwsiście ani ostatni coście głowę dla panny Tekli stracili. A tego się niewyprzecie żeście ją postradali.
— Albo to się ja myślę wypierać? — huknął Leńkiewicz — czy to się ja wstydzę? Takim dobry jak i drudzy.
— Pewnie, na sejmiku, waści głos a Sapieżyński równo ważą przy wotach, rzekł Horodniczy — ale u panny, żebyś miał jakąkolwiek nadzieję na wyprzódki idąc z Sapiehą i Sołłohubem... prześcignąć ich... no...
— Eh, eh! — zawołał Leńkiewicz — pan Horodniczy przecie z Panem Bogiem o tem nierozmawiałeś kto pannie naznaczony.
Wszyscy chórem z onego ospowatego i kosookiego Leńkiewicza śmiać się zaczęli. Widząc, że ma ich siła przeciw sobie, mozyrzanin głowę pochylił i ze złością jeść zaczął.
Po chwili dopiero, jakby go co żgnęło, podniósł oczy, nóż i widelec rzucił, na ręku się sparł i jakby wyzywając antagonistów, począł...
— Śmiejcie się ichmość! proszę! nie odmawiajcie sobie téj satysfakcyi, ja sobie drwię z waszego śmiechu. Wolno mi się tak kochać w pannie Tekli jako i wam... a co z tego wyniknie zobaczymy. Nie jedna taka bogini wyszła w końcu za takiego jako ja, choć jéj papinki i galanty na klęczkach służyli! Na dwoje pisano!
Leńkiewicz mówił to seryo, z takiem jakiemś przekonaniem głębokiem, że mu głos drżał, a oczy kose piorunami strzelały. Wydawał się tém śmieszniejszym — i znowu buchnięto dokoła, parskano i potrącano biedaka. — Ale on na to niezważał.
— To prosto fiksacya — odezwał się cicho Horodniczy — na taki szał nie ma co odpowiadać, ani się śmiać godzi — litować chyba. No — jeden niech by sobie był podobny do Leńkiewicza... albo drudzy lepsi?...
Pochylony szeptał to Burdziłłowi, który jadł ciągle, gębę miał zapchaną i tylko oczy wyłupiwszy, udawał że słucha z attencyą wielką.
— Patrzaj asindziéj na tego nieszczęśliwego Filipowicza, — ciągnął daléj Iwanowski. Temu się téż śni, że on tu innych zakasuje, i coby miał myśléć się leczyć to do reszty sobie zdrowie zdezoluje temi gorącemi amorami. Taż to człek w gorączce... jak wściekły... Piękna fortuna, panien dosyć, coby miał się ożenić i Pana Boga chwaląc szczęścia używać, on tu pretenduje niemożliwego.
Wtem siedzący obok Horodniczego Szyszko deputat, w bok go potrącił.
— Mówią, że panna ma afekt dla Filipowicza — szepnął.
— Gdzie? dla kogo? ani dla niego, ani dla żadnego — ofuknął Iwanowski. — Trzebaż świat i ludzi znać! Co to gadać! Pannie i matce chce się krescytywy... chce się państwa... Ja w tém nic złego niewidzę. Albo to taka uroda nie warta i mitry i milionów! Miałbym je za... żeby się nie starały profitować z tego co Bóg dał.
— Filipowicz co się zowie majętny człek — wykrztusił łykając pieczeń Burdziłł.
— Wszystko to nie Sapieha, ani Massalski — podchwycił Horodniczy. — Lepsze pańskie ostatki, niż szlacheckie dostatki. Co to gadać! (Horodniczy często powtarzał ten frazes). Darmo się chłopiec zmarnuje... a szkoda.
Szyszka, z cicha pęk, niepozorny sobie szaraczek, ale przebiegły — począł z cicha...
— Panie Horodniczy — panowie jak na lep do naszych pięknych szlachcianek... to prawda. Zęby szczerzyć, cholewki smalić, prezenciki wozić, muzyczki sprowadzać, w kąciku za rączkę ściskać, do szpaleru o mroku ściągnąć... to ich sprawa.... ale do stuły i ołtarza!!
Począł głową trząść.
— Gdyby panna i matka rozum miały — dodał, na te pańskie konkury wcale by nie rachowały... Co innego nasz brat szlachcic, u którego miłość nie jest żartem i igraszką...
— Co to gadać? — przerwał Iwanowski. — Zapewne! asindziéj masz racyą generaliter biorąc, ale to casus particularis, excepcya! powiadam, excepcya! Takiéj heroiny drugiéj jak pułkownikówna, w koronie i na Litwie nie znajdziesz. Ja się nie kocham w niéj bom nie głupi, a przytem żonisko w domu jest, więc mnie już się nie durzyć, a dla zmiany, u mnie każda Horpyna ładna... ale, co prawda, to prawda! Co to gadać? panna jak anioł...
Starszy Iwanowski dosłyszawszy tylko słów ostatnich, niezmiernie uradowany, że je z ust brata podchwycił, porwał za kieliszek pełny, aby się z nim trącić... z gorącością wielką.
— Ej, bratku! — rozśmiał się Horodniczy — nie masz się czém rozczulać i dziękować. Panna piękna — ale nie dla ciebie.
— Któż to wie! — krzyknął starszy Iwanowski, amor improbus omnia vincit.
Stuknęli się kieliszkami, aż Horodniczy ramionami zżymał i dodał.
— Poszaleli!!
I miał poniekąd słuszność.
Śmieszno było patrzéć na ten stół, na te twarze jak słoneczniki w jedną stronę poodwracane, na te oczy pozaogniane, na wzrok jakim się mierzyli współzawodnicy.
Broń że Boże pułkownikówna na którego z nich zerknęła, albo przemówiła słowo! — inni truchleli i bladli. Zdało się że do uszczęśliwionego zaraz się wszyscy rzucić chcieli i radziby go ze świata sprzątnąć.
Iwanowski starszy z Filipowiczem, siedzący obok, choć dawniéj z sobą dobrze byli, teraz słowa do siebie nie przemówili, jakby szukali okazyi tylko do kłótni i rozprawy... Leńkiewicz w drugi koniec stołu na Sapiehę patrząc usta do krwi gryzł, — tu i owdzie wyrywały się przymówki z ust i odpowiedzi słone. Można było przewidywać, że się to na sucho nie skończy i bez guzów nie rozjadą konkurenci. Tymczasem pijatyka się wszczęła okrutna.
Na Filipowicza twarz, ktoby był patrzał, jak w zwierciadle widziałby na niéj co się koło panny działo.
Mienił się aż go żal było. Ile razy panna Tekla się do kogo uśmiechnęła, zagadała poufaléj, zatrzymała na nim wzrok dłużéj, biednego Filipowicza pasya porywała, bladł, czerwienił się, kaszlał i pił...
Ciepło było na podsieniu, lecz nie gorąco, a biedny chłopiec tak się palił iż wachlować się musiał coraz i dyszał strasznie. Kręcił się na ławie tak iż ława drgała i obawiali się wszyscy, ażeby się z nimi nie obaliła... Ten i ów sykał i wołał: — Co bo asindziéj wyrabiasz?
Gdy Sapieha w końcu do rączek pułkownikównéj dobierać się zaczął, a ta mu ich niebroniła, i kilka razy końce paluszków jéj ucałował, Filipowicz prawie przytomność stracił.
A że sobie oczyma go pokazywano i uśmiechano się, choć to ani powstrzymać ni zreflktować nie mogło — jeszcze więcéj go burzyło...
Horodniczy Iwanowski patrzał nań i Burdziłłowi powtarzał:
— Wściecze się jeszcze nieboraczysko.
Prawda, że inni téż dokazywali, i adoracya była powszechna, ale na Filipowiczu najdobitniéj się ona piętnowała. Inni jako tako umieli się pohamować, ten nie był już panem siebie.
Sapieha, że z nim mało kto imieniem, pięknością, elegancyą i znaczeniem w świecie mógł się równać tutaj, bo ani nawet Sołłohub ni Łopaciński nie mierzyli się z nim, czując się tu pierwszym przez matkę i pannę przyjmowany w sposób odznaczający — przytém trochę sobie podpiwszy — do zbytku okazywał konfidencyi.
Wszyscy to uważali, smutno im było, ale znaczniejsza część adoratorów pospuszczała nosy, bo na pewno już prorokowali, że musiał myśléć seryo o pułkownikównie.
— Jak skoro się on oświadczy — myślał Iwanowski starszy — nie ma nam tu co robić!
Oczy były pilno zwrócone...
Sapieha jakby tego nie widział, wcale się nie mitygował, owszem panna Tekla spoglądając nań tak zbliska, coraz go okrutniéj rozpłomieniała. Jeden Bóg wiedziéć raczył co się w jéj sercu działo, lecz ktoby był bacznie chodził za jéj ślicznemi oczkami, dostrzegłby, że choć się do Sapiehy śmiała i była dlań bardzo napozór łaskawą, coraz to zdala na Filipowicza ukradkiem spoglądała, jakby chciała się przekonać i obawiała, co się z nim dzieje.
Wzrok biednego rozgorączkowanego młodzieńca czynił jéj wyrzuty, jakby miał do tego prawo jakowe...
Filipowicz kręcił się na ławie, kręcił, a tu obiad jak na złość, przedłużał się i sam z siebie, bo półmisków i dań siła było, i przez Osmólskiego, który ciągłemi toastami jedzenie przerywał. Nie zjeść zaś co się na talerz wzięło i obyczaj niedopuszczał i apetyt winem a rozmową podbudzony.
Chociaż pieczyste już było obniesione, następowały trzęsące się przezroczyste galarety, blamanże, ciasta, owoce smażone i stare wino nalewano.
Nikt jakoś ze starszych od stołu się nie ruszał, nie wypadało więc wstać i Filipowiczowi. Pod koniec takich obiadów najczęściéj się wydarzało iż ktoś dosiedziéć nie mogąc, puścił się w pielgrzymkę dokoła stołu. Tego dnia dosiadywali kamieniem. Jeden Osmólski, który od początku nie siedział miał przywiléj obchodzenia biesiadników, pilnując aby wino w kieliszkach nie zalegało...
I chociaż dnie majowe po czerwcowych do najdłuższych należą, ucztowanie się tak przeciągnęło nad miarę, że słońce zachodziło gdy nareszcie ławy runęły i wszyscy się ruszyli... nie bardzo na zaklęsłych nogach, które wino już opanowało, mogąc się dobrze utrzymać.
Poformowały się więc przy wstawaniu przyjaźnie wielkie i brano się pod ręce, wrzekomo z afektu a w istocie dla wzajemnéj od guzów assekuracyi.
Osmólski wymyślił, niewiadomo na jakiéj tradycyi fundamencie, ażeby wszyscy szli do sali z kielichami. Stało się jako chciał, na czém jednak kontusze i suknie pań szwankowały, bo mało kto nie rozlewał, choć nadpitego kielicha.
Wszyscy byli pod hełmami, nawet ci co oszukiwali baczne oko podczaszego, musieli coś wypić, nieobliczyli się, zagadali, ferwor ich objął i w końcu oszołomieli.
Więc w ostatnich parach nie tylko hukano, ale i podśpiewywano. Starzy, jakby mieli do tańca ochotę, choć nogi się im plątały, podtuptywali i hołupca wybijali. Humor był wielki.
Pannę Sapieha poprowadził do sali, jakby ją już w rekwizycyę wziął dla siebie jednego, nieodstępując na chwilę. Lecz zaraz u drzwi wśliznął się i przyczepił do nich Filipowicz i jak cień powlókł za niemi. Chociaż pił dużo dla kaszlu i ze złości, lecz jakto bywa, gdy człek ma co na sercu, mimo to był trzeźwym.
Panna parę razy nań spojrzała i musiała się go przestraszyć, bo aż trochę się cofnęła od Sapiehy.
Młode panię na chwileczkę się wstrzymało, chustką białą pot ocierając z czoła, aż Filipowicz zbliżył się, stanął naprzeciwko butnie i ochrypłym głosem rzekł:
— Na chwilkę rozmowy prosiłbym, pana wojewodzica?
Sapieha nań spojrzał i spytał obojętnie.
— Hę?...
Filipowicz dosadnie wezwanie powtórzył, a oczy jego dokonały reszty. Wojewodzic się niechętnie zwrócił ku drzwiom. Lecz, że prąd z podsienia przeciwny drogę im tamował, musieli trochę postać nim się nazad wydobyli tam, gdzie czeladź właśnie się była rzuciła na ostatki uczty.
Domowi i przyjezdnych słudzy wyrywali sobie, czego panna Agata nie zdołała ocalić — wypróżniano niedopite kieliszki, — wrzawa i ścisk były takie iż Sapieha nienawykły do znajdowania się w podobném towarzystwie zawahał się iść daléj. Dopiero ostre wejrzenie Filipowicza przypomniało mu, że wyzwany do rozmowy, odmówić jéj nie mógł.
Domyślał się panicz, że szlachcic pewnie zabrał go tak brutalnie nie dla prawienia mu komplementów, ale mało co go znając, i niemając z nim żadnéj konfidencyi, pojąć nie mógł za co się do niego czepiał.
Kieliszki wypróżnione a głowy nadto pełne, usprawiedliwiały zresztą obejście się niezwykłe. Przecisnąwszy się przez służbę, z podsienia wystąpili do ogrodu, który przed dworem nie okryty był drzewami, bo szpalery się daléj zaczynały. Wojewodzic nie bardzo życząc sobie iść daléj, stanął. Mogli tu być widziani ze dworu, ale rozmowy podsłuchać nikt nie zdołał. Sapieże, który Filipowicza rozdrażnienie z twarzy czytał, właśnie to było na rękę. Zatrzymał się więc pomiędzy kwaterami agrestu i porzeczek, grzecznie zapytując.
— Czém panu służyć mogę?
Filipowicz przez długie tłumienie w sobie pasyi tak był wzburzony, iż ciężko mu przemówić było. Zakaszlał się naprzód i chustki musiał dobyć aby stłumić wybuch ten. Gdy ją odjął Sapieha z przestrachem prawie krew ujrzał na niéj, którą Filipowicz ukrył co najrychléj.
— Panie wojewodzicu — począł oczyma go przeszywając zapalczywy szlachcic. — Być może, iż dworskich manier nie znam i znajdę się po prostu. Jestem szlachcic, a francuskiego obyczaju nie uczono mnie. Otwarcie więc panu powiem, że pannę pułkownikównę Borkowską kocham, że się o nią jawnie staram, i że się chcę żenić.
— Wszelako, gdyby się jéj partya świetniejsza i lepsza trafiała, a ona jéj życzyła sobie, zagradzać szczęścia nie myślę. Pan wojewodzic tu przybywszy w obec całego obywatelstwa okazałeś tak jawnie afekt dla pułkownikównéj, iż wszyscy sądzą, że konkurować będziesz... Proszę o jasną i kategoryczną odpowiedź.
— Zamierzasz się pan żenić, nikt mu nie broni konkurów, a chcesz li tylko bawić się i pannę bałamucić, na to ja nie pozwolę.
Było coś tak zuchwałego i niezwyczajnego w téj apostrofie rozgrzanego mocno Filipowicza, iż Sapieha, daleko zimniejszy i wytrawniejszy od niego, choć młodszy — musiał się chwilę namyślać nim się zebrał na odpowiedź...
W czasie obiadu więcéj się z panną niż kieliszkiem zabawiając wojewodzic miał tę wyższość nad współzawodnikiem, iż trzeźwiéjszym był. Oprócz tego wychowanie i pobyt na dworze nauczyły go wielce się mitygować. Tchórz nie był wcale — lecz burd, zwłaszcza po winie nie lubił.
— Gdybyś mnie acan dobrodziéj nie uprzedził, rzekł chłodno — iż światowych manier nie znasz, domyśliłbym się tego z jego wystąpienia. Lecz ponieważ prawdziwe sentymenta szanować umiem, a widzę w tém wielką jego przyjaźń dla panny pułkownikównéj, zatem, odpowiedzi mu nie poskąpię.
— W innym razie, mógłbym na pytanie drugiem odpowiedziéć — jakiem prawem nie będąc jeszcze narzeczonym, nie otrzymawszy słowa mieszasz się pan do spraw cudzych?
Filipowicz buchnął.
— Tém prawem, że pannę kocham, i żenić się chcę!! tém!
— Ale panna wolna przecież — odparł Sapieha z uśmiechem — a nikomu nie może być wzbronionem chciéć się jéj podobać i być dla niéj grzecznym?
— A! a! to pan wojewodzic nazywasz grzecznością? — począł Filipowicz z gwałtownemi ruchami nacierając na niego. — Aleś pan koperczaki stroił, ręce chwytał i całował, nie dał jéj do nikogo słowa rzec. Sto osób na to patrzało i komentowało!!
— Gdybyś pan był bratem, opiekunem, krewnym — rzekł Sapieha zimno — wystąpienie pańskie, choć niegrzeczne, byłoby wytłómaczone; ale... daruj, ja na pytanie jego odpowiadać więcéj nie widzę obowiązku.
Filipowicz zdaje się, że tylko czekał powodu do przyczepki.
— Cóż to? cóż? wszyscyśmy przecie równi. Ja tu magnateryi nie znam żadnéj. Szlachcic od senatorskiego dziecka niewart już odpowiedzi?!... Ho! ho!
— Za pozwoleniem — uśmiechając się, ale z pewną dumą począł Sapieha. — Równości nie przeczę. Zrodziłem się przecie w téj rzeczypospolitéj i znam jéj prawa. W téj chwili jednak równi nie jesteśmy, bo ja mam zimną krew a asindziéj jesteś w gorączce...
Filipowicz wziął to za przymówkę do wina, które istotnie czuł w głowie.
— Bez wymówek, panie wojewodzicu — krzyknął, aż ludzie co zbierali ze stołu oczy na nich zwrócili — clara pacta, myślisz się pan żenić z pułkownikówną?
Zagadnięty tak Sapieha skrzywił się nieco.
— Na to pytanie odpowiedzi dać nie mogę — rzekł — nie wszyscy się żenią, co się zalecają. Ja waćpanu nie bronię starać się o łaski panny Tekli, ale i nikomu téż wzbronić sobie nie dozwolę.
— Panie wojewodzicu — przerwał, zapalczywiéj coraz Filipowicz. — Nierówna gra. Czy ja się staram czy nie na to nikt nie zważa, a wojewodzic innych odpędzisz; pannę będziesz bałamucić i potem tak znikniesz jako wielu innych paniczów co tu bywali. Brata ani ojca pułkownikówna nie ma, pan Szczyt opiekun, ciamajda — ja...
— Ale cóż za rolę grasz waćpan w tym domu? — zawołał Sapieha.
— Pretendenta jawnego! — zakrzyczał Filipowicz....
Wojewodzic poruszył ramionami. Nie było wyjścia. Zdała się rozprawa chyba nieuchronną. W Sapieże krew grać zaczynała, nastawił się butnie.
— Zatem czego waćpan chcesz? — zapytał.
— Uczciwego słowa — wołał Filipowicz. — Myślisz się z nią żenić?
— Niemasz asindziéj kwalifikacyi do zadawania mi takiego pytania, na które gdybym odpowiedział ubliżyłbym sobie — rzekł wojewodzic, zawracając się ku domowi.
Zburzony i gniewny Filipowicz, który na świeżem powietrzu i czasu rozmowy począł się miarkować, iż wystąpił niedorzeczy, ale cofać się nie mógł, schwycił zlekka za ramię wojewodzica.
— Jeżeli asindziéj pretendujesz wyzwać mnie na rękę — odezwał się spokojnie Sapieha — ani czas tu ani miejsce. Nie odmówię rozprawy, choć nie rozumiem przyczyny.
Stali chwilę naprzeciwko siebie niemi. Tymczasem w sali postrzeżono, że Sapiehy zabrakło, wyjrzał ktoś i zobaczył ich stojących, żywo rozprawiających i machających rękami w ogrodzie. Filipowicza twarz i gesta nic dobrego nie zapowiadały. Sołłohub i młodszy Iwanowski, którzy u progu stali, puścili się oba ku rozmawiającym i przyszli właśnie na tę chwilę.
Sołłohub, który i w pańskich towarzystwach nawykł był się ocierać i ze szlachtą żył, a obojgu obyczaje znał dobrze, domyślił się od razu o co pójść mogło, i Filipowicza pochwycił natarczywie.
— Co waćpanu jest? czegoś to się uczepił wojewodzica? — zawołał. — Cóż to? do panny w któréj się kochasz przystąpić i mówić z nią nie wolno?
Filipowicz zmięszany trochę napaścią bełkotał. Wino mu znowu w głowie szumiało. Sołłohuba uważał za należącego do magnatów, wyrwał mu się więc wołając na głos.
— Wam nie wolno! Wara! bo żaden z was tu z poczciwą myślą nie przychodzi — żaden się z was ani starać ani żenić nie myśli, tylko bałamucić! Tak. Było was tu dosyć — wszyscyście jednacy... Szlacheckiemu dziecku głowę zawracać to u was nic — to dla was igraszka. Seryo się starających rozpędzić, a potem gdy się sprzykrzy — nogi za pas... to wasza sprawa! Znamy was!!
Sołłohub słuchając śmiał się, i w końcu chciał Filipowicza pocałować z szydersko protekcyonalną miną — lecz ten mu się wyrwał i odskoczył.
Iwanowski z drugiéj strony za rękę chwytał.
— Z miłości i z wina — szepnął mu — głowę postradałeś, idź bo lepiéj spać! Człowiecze! Pułkownikowa ci nie przebaczy, gdy jéj w domu burdę zrobisz.
Gdy się to działo, starszy i wytrawniejszy Sołłohub zbliżył się do Sapiehy, wziął go pod ramię i nie oglądając się już nawet na Filipowicza, poprowadził go do dworu. Wojewodzic, choć cokolwiek wzruszony, dał się pociągnąć.
Zostawszy na świeżem powietrzu Filipowicz zmiarkował, że z gorącości głupstwo zrobił. Szczęściem nie było w tém nic coby do pojedynku lub do dalszych kroków zmuszało. Żwawsza rozmowa i przymówki poróżniły ich, lecz bez następstw krwawych obejść się mogło.
Iwanowski zaopiekował się Filipowiczem troskliwie, a że w pokojach gorąco było i inni téż do ogrodu poschodzili. A historya jakiegoś zadraśnienia już się rozeszła, obstąpili biedaka, aby go do wojewodzica nie dopuścić.
Ten przez punkt honoru, aby się nie zdawało, że się dał ustraszyć, przebojem wprost poszedł do panny. Nie łatwa to jednak rzecz była do niéj się dostać... Sapieha, Sołłohub, Łopaciński, zdala nieszczęśliwy Leńkiewicz, innych kilkunastu kołem ją obejmowali. Jeden drugiego odpychał i głuszył, usiłując na siebie zwrócić uwagę. Iwanowski jeden z najgorętszych w ferworze wielkim na cały głos się oświadczał z wiekuistym afektem.
Panna śmiała się tak z niego jak z innych, wszystkim grzecznie a dumno trochę odpowiadając, niezrażając nikogo.
Piękną była w istocie tak, iż wśród tego tłumu jakby z innego świata zjawisko — promieniejące, — gasiła, zaciemniała sobą. Twarzyczka jéj od rozmowy, od zmęczenia obiadem rumieniła się więcéj niż zwykle, oczy życiem tryskały.
— Bóztwo! — dawały się słyszéć szeptania.
— Anioł!
— Wenus piękniejszą nie była!
— Adorować! — wołali drudzy.
Sapieha mimo największego starania aby się do niéj docisnąć uwiązł na drodze.
Panna zdala nań patrząc uśmiechała się — lecz tymczasem innym musiała odpowiadać i płacić za dusery, choć półuśmiechami. Wojewodzicowi szło o to mocno aby odzyskał swe stanowisko. Nie zważając więc na nic i łokciami sobie torując drogę zbliżył się do pułkownikównéj, chcąc ją do tańca zamówić.
Lecz, po czasie było, uprzedził go Łopaciński.
Oczy panny Tekli niespokojnie biegające dostrzegłszy wojewodzica zdawały się szukać kogoś jeszcze.
Wtem muzyka zagrała. Ruszyli się wszyscy i Sapieha korzystając z tego stanął już tuż przy saméj pannie. Chciał zawiązać rozmowę, gdy ruszono do tańca. Panna Tekla mu uszła.
Nie dobijając się więc już innéj pary, widocznie markotny z tego co go tu spotkało, usunął się na bok. Przybyły z nim francuz, ze służby saskiéj, kapitan Montresor, przybliżył się do towarzysza.
— Mamże powinszować sukcesów? — zapytał go po francusku. — Uważałem w czasie obiadu bardzo żywą rozmowę ust i oczów... Panna jak anioł ładna...
Sapieha ruszył ramionami.
— Cóż waćpan myślisz? — rzekł tonem ironicznym — żem ja tu przybył na seryo myśląc o téj szlachcianeczce?
— No, niewiem — odparł Montresor — ale przy obiedzie wydawało się to bardzo seryo, i myślałem tylko co na to powie pani wojewodzina?
Rozśmiał się młody panicz.
— O! bądź spokojny — rzekł — mama mnie zna nadto, aby się mogła zlęknąć! Bywało tu nas dużo dla pięknych oczów pułkownikównéj, żaden przecież o marjażu nie myślał!
— Szkoda tylko — rozśmiał się francuz — iż panna i matka łudzić się tém mogły. Cieszę się widząc pana wojewodzica w tym wieku tak już statecznym. Nie radziłbym jednak nawet najchłodniejszemu na żar piekielny oczów się tych narażać, które i najmocniejszem postanowieniem zachwiać mogą...
— Jam od pana starszy — dodał — ale gdyby mnie honor ten spotkał, a panna na mnie parę razy spojrzała jak na wojewodzica przy stole... par Dieu! za własną głowę bym nie ręczył!!
Sapieha śmiał się.
— Panna piękna ani słowa — odparł chmurno — lecz z temi co ją adorują dobijać się do mety — nie miła rzecz.
— No — i do mety się dobiwszy — rzekł francuz, także nie bardzo by człek był bezpiecznym... bo takim kobietom nigdy na adoratorach nie zbywa!! Chybaby ją na klucz zamykać a i to nie wiele by pomogło.
Wojewodzic z widocznem zniechęceniem spoglądał już w okno otwarte, przez które ciemny wieczór widać było i zdawał się miéć na myśli wyjechać, gdy panna z tańca do niego przybiegła i rękę mu jako wybranemu podała.
Czarodziejka!
Francuz, który już czytał z czoła wojewodzica ochotę odjazdu, ujrzał go tą oznaką małą grzeczności — nagle zmienionym... Parę spojrzeń i słówek parę starczyło jéj, aby najmocniejsze postanowienie zapomniane zostało...
Kilka razy okręcili się po sali, panna Tekla pochyliła mu się do ucha, poszeptali coś i Sapieha oszalał znowu. O Filipowiczu, o konkurentach, o miejscu i towarzystwie zapomniał...
Montresor patrzący na tę metamorfozę oczom nie wierzył — uśmiechał się szydersko.
Po chwili wojewodzic powrócił na swe miejsce, rozweselony, szczęśliwy, inny...
— A co? — zapytał francuz — jedziemy?
— Czyś oszalał! — odparł Sapieha — dałem słowo, że się do dnia nie ruszę. Urocza jest, czarowna — nic się jéj oprzéć nie może...
— A mama? — bąknął francuz.
Sapieha się zasępił, ręką rzucił, ale oczy jego już nie schodziły z pułkownikównéj. Gonił za nią niemi, pierś mu się podnosiła żywo — pijany był znowu.
Brew mu się namarszczyła. Dojrzał właśnie jak Filipowicz otrzeźwiony znalazł się w kole tancerzy, jak panna jemu z kolei podała rączkę, schyliła się do niego i odegrała z nim mniéj więcéj podobną scenę jak przed chwilą z Sapiehą. Na Filipowiczu jednak jeszcze większe wywarła wrażenie. Szedł do tańca wściekły, zwolna uśmierzyło się w nim wzburzenie, ukołysała go słowem, pocieszyła — nakazała spokój, uczyniła szczęśliwym. Ułagodzony jak baranek Filipowicz usunął się i z dobrą wcale miną siadł pod ścianą odpoczywać, tak samo jak Sapieha oczyma ją ścigając.
Wszyscy byli posłuszni tej potędze, która z ludzi umiała czynić co zażądała — a potęga ta sama nie zdawała się ani wielkiéj wagi przywiązywać do cudów jakie dokonywała, ani się z nich cieszyć zbytnio. Taniec jéj nie męczył, rozmowa nie rozgrzewała, uwielbienia nie upajały... Obracała się chłodna, panią siebie będąc — i nie zmieszana wcale tem, że cały ten tłum oczyma się do niéj jednéj modlił.
Sama pułkownikowa, która ze starszemi paniami siedziała pod ścianą, ciągle téż córkę wejrzeniem goniła. Widziała jak wzięła Sapiehę, jak umitygowała Filipowicza, jak podziałem łask swych z kolei uszczęśliwiała wszystkich — i — cieszyło ją to.
Nagle, jakby sobie co przypomniała, skinęła na Agatkę, która tego dnia także do tańca była zabraną, może dla niedostatku panien. Agatka porzuciwszy szlachcica, który pocieszał się jéj szczebiotaniem, do bóstwa dostąpić niemając nadziei — pobiegła do gospodyni.
— Gagatku mój — szepnęła pułkownikowa do niéj — Tekluni do mnie poproś na dwa słowa...
Panna Tekla, która tańcując ciągle, wcale zmęczoną niebyła, podbiegła żywo, jak ptaszę podskakując do matki.
Obie razem usunęły się na bok trochę...
— Tekluniu, kochanie — poczęła solenizantka. — Niezapomnij! Mówiłaś co z nim?
— Nie jeszcze...
— Zlituj się. Jak chcesz naprowadź rozmowę, a sprawę z Żywultem żeby mi wziął do serca. Uśmiechnij mu się jak to ty umiesz... zaklnij... zresztą ty to potrafisz byleś chciała. Sapiehowie wpływy mają, a dla nas z Żywultem proces to... cała egzystencya!!
Teklunia niedowierzająco spojrzała na matkę, uśmiechając się.
— E! matuniu! — rzekła — choćbyśmy i przegrali ja się o przyszłość nie boję...
Pułkownikowa za rękę ją pochwyciła.
— A! niemów mi tego! musiemy wygrać... ale się uśmiechnij Sapieże. Dla ciebie nikt nic nie odmówi.
I pocałowała ją w czoło...
Czy panna Tekla rozkaz macierzyński tak bardzo wzięła do serca, niewierny. Jednakże wkrótce potem Sapieha znowu z nią tańcował, a wśród skoków mieli czas żywą prowadzić rozmowę.
Gdy na swe miejsce wrócił wojewodzic do Montresora, chmurny był. Coś jak fałszywa nuta zabrzmiało mu pono w uchu i zatruło złote marzenia. Spoglądał na pannę i wzdychał.
Filipowicz z pod ściany ciągle nań patrzał i zdawał się każdy ruch jego szpiegować.
Zabawa ochocza, kielichami przerywana, pociągnęła się aż do rana. O świcie dopiero się przerzedzać zaczęło. Ten i ów, starsi zwłaszcza, znikali, jedni na miejscu szukając kąta do spoczynku, drudzy wymykając się do domów.
Najzażartsi tylko adoratorowie pozostali: Filipowicz nieszczęśliwy, który coraz to chustkę zakrwawioną do ust przykładał, Iwanowski starszy dla panny dotrzymujący placu, a młodszy dla pilnowania brata, wreszcie ów Leńkiewicz ospowaty i niepoczesny, jedyny, któremu panna nie okazywała najmniejszego współczucia. Ten ręce na piersi założywszy, pod ścianą stanąwszy, wzdychał jak miech kowalski, ręką czoło pocierał, czasem w uniesieniu gdy bóstwo pląsało, mimowolnie ręce ku niebu podnosząc.
Burdziłł który tuż przy nim na ławce drzemiąc, obserwował tego szaleńca i ramionami potrząsał, w końcu pantomin tych wytrzymać nie mógł.
— Ale bo, słuchaj no — rzekł ciągnąc go za połę — idź lepiéj spać, oczy wypatrzysz, a nic niewskórasz. Co ci potem?
— Hę? — odezwał się jakby ze snu budząc Leńkiewicz — co?
— A toś ty oszalał — szeptaniem zaczął Burdziłł. — Niechże drudzy... ale ty!.. spójrz się ino w zwierciadło...
— Asindziéj myślisz, że ja siebie nie widziałem? — ofuknął Leńkiewicz. — To co? albo to ja serca takiego jak drudzy, pod tą skorupą nie mam?
— A cóż ci z tego serca? — rozśmiał się Burdziłł. Mękę sobie zadajesz, zatapiając się w téj piękności... dla waszeci niedostępnéj.
Leńkiewicz się uśmiechnął pogardliwie.
— Kto to waćpanu powiedział? — odparł z największą pewnością siebie. — Asindziej świata nieznasz... wszystko to wiatr i słoma, ci konkurenci. Jedni się popalą na węgiel, drudzy poniosą na kraj świata — a ja, mości dobrodzieju, zostanę.
— Filipowicz na dwa dni z dzisiejszym, godziny jego policzone... Iwanowski nie straszny, bo go brat niedopuści... Te książątka i paniątka, to są mościpanie, jak pszczoły, trochę miodu się napiją z kwiatka i daléj...
— A tacy ludzik jak ja, zostają. Gdy innych zabraknie, na bezrybiu i rak ryba...
— Cho! cho! — rozśmiał się Burdziłł. — Chyba długo na to czekać będziesz, aby się tu tych ryb w takiéj sieci przebrało.
— A — choćby i najdłużéj? — odparł z zapałem Leńkiewicz. — Myślisz, że ja cierpliwości nie będę miał, gdy o taki skarb chodzi?
Myślał Burdziłł, że żartuje Leńkiewicz, ale spojrzał nań, i przekonał się z namarszczonego czoła i poważnéj, a rozgorzałéj razem twarzy, iż mówił z głębokiem przekonaniem.
— Asindziéj w istocie myślisz pułkownikównéj się dla siebie doczekać? — zapytał. — A toż byłby cud chyba!!
— Ono to i bez cudu przyjść musi — odparł zakochany brzydal.
— Jakim sposobem?
— Albo ja wiem? — rzekł Leńkiewicz poważnie, ino to czuję, że ja ją będę miał.
Burdziłł oczy w niego wlepił.
— Któż ci to powiedział? — szepnął.
— Sam ja to sobie mówię, a kto mi podpowiada? — niewiem. A no, tak jest...
Leńkiewicz mówiąc to rozprostował się, ręce na piersiach założył i oczyma znów milczący gonił za adorowaną. — Burdziłł wstał z ławki w przekonaniu iż Leńkiewicz lub się napił, albo zwaryował...
Nikt zresztą na niepoczesnego człeka uwagi nie zwracał. Potrącano go, dając mu stać i marzyć pod ścianą. Nie zdawał się czuć, iż nim podrzucano i popychano go, że ludzie pomijali go, po nogach deptali i poniewierali.
Myślami był cały w sobie i w niéj, zresztą nic go nie obchodziło. Przerzedzało się w pokoju on stał i stał, dopóki pannę Teklę choć przesuwającą się mógł widziéć albo spodziewał dostrzedz.
Naostatek tak się w myślach zatopił, iż pułkownikówna znikła, wszyscy powychodzili, pokój opustoszał, a Leńkiewicz jakby jeszcze patrzył na nią i widział przed sobą, stał pod ścianą i wzdychał.
Dotknięcie ręki i śmiech kobiecy przebudziły go, drgnął cały i poskoczył.
Przed nim stała panna Agata, z podniesioną główką i szeroko śmiechem otwartemi ustami, w których białe ząbki świeciły sznurem.
— Panie deputacie? a panu co? czy pan stojąc zasnął?
— Ja? mościa-dobrodziko! ja — odparł Leńkiewicz dłonią czoło trąc — ale ja... nie!! albo cóż? koniec już?...
Panna Agata wciąż nań patrzała litościwie uśmiechnięta...
— Już pułkownikówna — szepnęła — poszła spocząć, niezobaczysz jéj pan. W oficynie i w odrynie siana nasłano... niech się pan pójdzie prześpi.
Leńkiewicz słuchał niesłysząc.
— Panno pisarzówno dobrodziejko — odezwał się głosem złamanym i schrypłym — o jedną łaskę proszę...
Tu westchnął ciężko.
— Powiedz temu bóstwu, że ja mizerny a najpodlejszy z jéj adoratorów, najgoręcéj ją kocham, jako żaden z nich...
Agatka się rozśmiała.
— Doprawdy? — spytała.
— Tak mi Boże daj ujrzéć królestwo niebieskie, — bijąc się pięścią w piersi z sił całych, zawołał Leńkiewicz. — Gdyby do serc zazierać można, okazało by się iż moje całe przepełnione. Życie dla niéj dać, niczem.
— Panno pisarzówno! powiedz jéj to!
— A, powiem! powiem, ale niech deputat spać idzie — odrzekła Agata. — Wszyscy już śpią jak zabici... dobranoc!
I śmiejąc się a ramionami ruszając, pisarzówna pobiegła z kluczykami już się na dzień wschodzący gotując.




Nieulega wątpliwości iż w historyi rodzin naszych, w życiu domowem, które na żywot narodowy wpływ ma tak wielki, niewiasty nasze, na oko mało widoczne, zdala prawie niedostrzeżone, stanowisko zajmowały przeważne, kierownicze, a były żywiołem szlachetnym i zbawczym.
Gdy we Włoszech kobieta w powieści, w dramacie, w poezyi, w swawolnem opowiadaniu Boccaccia i poważnym poemacie Dantego, występuje nieustannie — u nas o niéj głucho i cicho. Ale to jest sprężyna, która siłą swą porusza w ciszy i ukryciu — wszystko... Jak o matronie rzymskiéj siedzącéj u domowego ogniska — nie słychać o niéj, a ona rządzi jednak całym tym światem...
I jaką jest kobieta w któréj epoce dziejów naszych, taki obyczaj... Opalińskiego satyra już zepsucie w pewnych sferach objawia... — w tych w których sam autor się obracał. Było ono wyjątkowem; dopiero za Augusta Mocnego, zaraza dworu szersze obejmuje koła. Nigdy ona jednak u nas nie dochodzi do głębin... warstwy u spodu społeczności zostają zdrowe.
W téj epoce o któréj piszemy — od mężczyzn prywata, egoizm i lekceważenie moralnych zasad przechodzą, i do niewiast naszych. Zaścianki jednak nie dotknięte są chorobą. Grasuje ona u góry.
Tu wyradzają się w téj epoce dziwne zaprawdę postacie, których jednak łatwą genezę dają gniazda na jakich urosły... Zawsze czynniejsze od mężczyzn, z ich energią, z siłą któréj im braknie, a z zuchwalstwem czysto niewieściem, kobiety te do zdumiewających, dorastają rozmiarów, uzyskują wpływ i powagę niesłychaną, są prawdziwemi paniami tego społeczeństwa, wśród którego się obracają i któremu rozkazują.
Córka jednego z tych ludzi, co są swojego czasu, ze wszystkiemi jego słabościami i przymiotami najpotężniejszemi reprezentantami, — Krzysztofa na Baksztach Zawiszy wojewody Mińskiego, Barbara księżna Radziwiłłowa, zaliczoną być może do tych typów niewieścich, w których się życie wieku odbija.
Wszystko ona po ojcu wzięła, lecz w niéj, jako niewieście, przeważyły dodatnie strony krwi zawiszowskiéj. Ten sam rozum, energię, gorączkę, rzutkość, ambicyę, wymowę, niepokój ducha, chęć panowania miała co ojciec — więcéj od niego rozwagi, powagi, ciągu w życiu, poszanowania swéj godności.
Młoda, słynęła pięknością nadzwyczajną, która do nóg jéj przyciągnęła ni mniéj ni więcéj, tylko potomka najmożniejszéj, najpotężniejszéj na Litwie rodziny — Radziwiłła. Wprawdzie był to Radziwiłł nie z najpierwszych ale téż i nie z ostatnich... Zawiszowie Łabędzie, nie należeli do rodu słynnych owych potomków Czarnego, nie byli nawet białemi, lecz zawsze ród stary, możny, piękny, z którym połączenie Radziwiłłom nie czyniło mezaliansu — a Zawiszom honor nie mały.
Panna Barbara nie przynosiła książęcemu domowi bogactw wielkich, szlachecką tylko piękną zamożność, a — przedewszystkiem, rozum nie kobiecy, statysty i jurysty obrotność — piękność, która nigdy nie szkodzi a dużo pomaga, zręczność i — niestrudzoną czynność. Wówczas gdy wszyscy chorowali na lenistwo i cała siła rozpływała się w słowach, taka pani jak księżna Barbara stawała się skarbem nieocenionym. Paplano bez miary i sensu, w każdéj sprawie wigor i moc wszelka zużywała się na czczą słów polemikę, gdy przychodziło do działania — musiano używać gwałtu, naprawiać czas i odzyskiwać zręczność straconą.
Zawiszanka była po ojcu wymowną, nie zabrakło jéj słowa nigdy, umiała nie tylko się wypisać ale jak ojciec pięknie i retorycznie a dowcipnie myśl wyrazić; to jéj jednak nie przeszkadzało nigdy nie tracić z oczów głównego zadania — czynu, i działać systematycznie a nieprzerwanie.
Radziwiłłowie umieli ocenić tę siłę, którą w ich dom wniosła wojewodzianka; mąż jéj znikł zupełnie przy żonie, stał się jéj cieniem i narzędziem. Nie dosyć na tém, pan hetman i najpierwsi z rodu nic bez jéj rady nie czynili. Zjeżdżano się do niéj do Zdzięcioła na konsylia, ona sama ruszała w wielkich razach do Nieświeża; w czasie trybunałów wybierała się gdzie było potrzeba dla pilnowania interesów Radziwiłłowskich, asystowała sejmikom, i niewychodząc naówczas ze swego mieszkania, w którem od rana do nocy stoły były nakryte, wysyłała rozkazy do deputatów, kierowała wszystkiem, robiła co chciała.
Gdy szło o to, aby głos jeden lub dwa nie przeważyły w sprawie ważnéj... panom deputatom zadawano w winie medykament tak poruszający... że na sesyi znajdować się nie mogli.
Trzeba-li było zbałamucić młodzika, miano i na to sposoby.
Frauencymer był wystylizowany. Kogo dało się skorrumpować pieniędzmi lub podarkiem — umiano dać. Księżna uśmiechała się, pochlebiała, rozkazywała, obiecywała, szeptała — i w końcu przykładu prawie nie było, aby nie przeprowadziła czego chciała.
Pod komendą jéj stał cały dwór, można powiedziéć całe wojsko, któremu ona, wedle zdolności każdego, dawała rozkazy.
Byli dworzanie do szabel, do pióra, do kielicha, do upajania, do zrobienia burdy, do posyłek i podszeptów, do intrygi i do pieniaczki. Bystry nadzwyczaj wzrok, którym przenikała ludzi, dawał księżnie Barbarze możność trafnego zużytkowania każdego. Znała słabości człowiecze i umiała je wyzyskać.
Wielkie te przymioty księżnéj na małym stosunkowo teatrze szły na popis, ograniczały się sprawami domu Radziwiłłów — ale dom ten w znacznéj części rzeczypospolitéj był sternikiem spraw publicznych. Na nieszczęście pomimo jego znaczenia, bogactw, wpływu, brakło mu właśnie tego co domom nadaje znaczenie. Na czele stali ludzie w fantazyę uposażeni ogromną, a bardzo mierne zdolności. Ci co im posługiwali myśleli o sobie, dawali się wyzyskiwać i wyzyskiwali — i potęga Radziwiłłowska musiała ze wstydem niemal walczyć z daleko od niéj mniéj wyposażoną a energiczniejszą i przebieglejszą.
Księżna więc była naówczas perłą rodziny — czuła się nią, dumną była tém, a jak wszyscy ludzie, którzy uznają w sobie siłę, nie cierpiała aby się kto z nią ważył mierzyć.
Nic téż łatwiejszego nie było nad uczynienie jéj nieubłaganą sobie nieprzyjaciółką, gdy się kto poważył odmówić w czemkolwiek uznania.
Pomimo wieku, gdyż naówczas była już w tych latach, w których pozostają tylko młodości szczątki i wspomnienia, księżna Barbara niegdyś słynna z piękności, chciała jeszcze być najpiękniejszą; miała się téż za najrozumniejszą, za najprzebieglejszą, za uniwersalną...
Z teologami nawet gotową była o znajomość rzeczy świętych się spierać, z doktorami o medycynę, a prawnikom cytowała statuta i korrektury z istotną biegłością, tak że nieraz z nią długie dysputy wieść musieli. Najczęściéj téż sama dyktowała repliki i głosy, pozwy i rozmaite akta, na redakcyę swych plenipotentów spuszczać się nie chcąc...
Wiadomo jak za owych czasów saskich dobijano się rozdawnictwa godności i chleba w rzeczypospolitéj. Właśnie Sułkowski padł był na podstawionéj mu nodze Brühla, który owładnął wszystkiem. Cisnęli się wszyscy do pierwszego ministra, krzyżowały się intrygi opłacane złotem, pokłonami, umiejętném zabieganiem — do którego pewnéj zręczności było potrzeba. Rywalizowali z sobą potomkowie wielkich rodzin kto kogo wprzódy ubieży, podbiegnie i zapłaci... Brühl bardzo często brał od przeciwników i współzawodników, i — wymawiał się potém obietnicami lub królem, który o niczém nie wiedział, oprócz ile sztuk zwierzyny padło na polowaniu.
W tych staraniach o krzesła, buławy, infuły, o panis bene merentium, o jus communicativum i t. p. Księżna Barbara ze swą rzutkością i przenikliwością, ze swą policyą doskonale zawsze oświadomioną, była nieocenionym sprzymierzeńcem.
Nieszczęściem, najczęściéj się trafiało, że gdy ona głowie domu dała wskazówkę trafną, zausznicy, sekretarze, ulubieńcy swoim nosem chcąc poczynać — psuli co mogła naprawić.
Dla jakiego interesu naówczas zjechała księżna Wojewodzina do Nowogródka, domyślano się różnie, dokładniéj nie wiedział nikt. Radziwiłłowie mieli tu z dawna dworzec swój, w części murowany, częścią drewniany, powiększony w ostatnich czasach tak, że dwór księżnéj, gdy tu zjeżdżała, mógł wygodnie pomieścić.
Stał on nieco odosobniony, po nad drogą do Lubcza wiodącą, obwiedziony parkanami, zalegając z ogrodem, stajniami, składami i domostwy mniejszemi, przestrzeń dosyć znaczną. Przez większą część roku stał pustkami, zdejmowano wówczas makaty ze ścian, kobierce z podłóg, sprzęty kosztowniejsze okrywano i nikt do niego oprócz tak zwanego Burgrabiego nie zaglądał, który pilnował tylko aby szczury i myszy zbytecznie sobie burszować nie dozwalały.
Przed każdym przyjazdem księżnéj (bo książę sam jakby się nieliczył) — przybiegał naprzód posłaniec do Burgrabiego, który go z błogiego spokoju wyrywał — z oznajmieniem kiedy księżna pani przybyć miała. Zabierano się do przewietrzania i porządkowania. Potém nadjeżdżały wozy, furgony, kuchnie, czeladź, zapasy, służba, a na ostatek i sama pani się zjawiała w domu, który jakby czarodziejską różczką tknięty stawał się nietylko mieszkalnym, ale nawet wcale pokaźnym.
Nie potrzeba jednak wyobrażać sobie by księżna nieopatrznie i wiele łożyła na reprezentacyą. Wszystko u niéj najściśléj było obrachowanem, oszczędność największa, o ile się godziła z domu powagą, wprowadzoną była we wszystkich gałęziach gospodarstwa, zajęta polityką, literaturą, intrygami, procesami, zyskiwaniem domowi przyjaciół i nękaniem nieprzychylnych mu ludzi, księżna miała czas wchodzić w drobne rachunki, przeglądała regestra, i żadna ćwierć mięsa wzięta dla wyżywienia dworu bezpotrzebnie, oka jéj nie uszła.
Marszałek dworni pan Brunak musiał się i z każdéj beczki piwa i z każdéj faski masła tłómaczyć.
Okradano ją pomimo to, i ona sama o tém wiedziała, ale się starała aby jak najmniéj było szkody i zgorszenia.
Z księżną zwykle przybywał dwór dosyć liczny. Mówiliśmy już jak rozmaite funkcye jego były. Chociaż pisywała sama dużo, do tych mnóstwa listów obojętnych, których zadaniem było utrzymać tylko stosunki, przypominać się i t. p. — ledwie starczyło dwóch amanuensów i panna Klecka, także dosyć do pisania pod dyktą wprawna. Księżna na jednych listach kładła najniższą sługę i nazwisko, na innych poufniejsze rzeczy manupropria, do niektórych całkiem nieznaczących, dołączała post scripta, a w nich najczęściéj tkwiło co korespondencyę najważniejszą czyniło. Nie było dnia żeby listów tych kilka nie odprawiono przez poczty i posłańców, a Radziwiłłowie w dobrach swych mieli wszędzie bojarów, którzy z jednych do drugich pilne pisma przewozili.
W czasie pobytu księżnej Wojewodzinéj w Nowogródku, miasteczko zwykle dosyć martwe, znacznie się ożywiało.
Po pożarze r. 1751, który Nowogródek prawie w perzynę obrócił, już się on był w wielkiéj części odbudował. Kościoły spalone, dwory i domy powstały z gruzów. Mieszkańcy jednak zwykle wiedli życie leniwe, ospałe jakiem wszystkie mniejsze miasteczka u nas wegetowały, z wyjątkiem dni jarmarcznych, odpustów, zjazdów, sądów i sejmików...
Przybycie księżnéj ciągnęło za sobą napływ obywatelstwa, bo na Litwie każdy szlachcic starał się o łaski Radziwiłłowskie i o stosunki z niemi — jeżeli nie był zmuszony bronić się zemście ich i przemocy. Nie było więc dnia żeby ktoś nie zawitał do miasteczka i nie obiadował u księżnéj, nie wieczerzał, nie siedział czasem przez dzień cały. Jedni się lokowali po zajazdach, drudzy u Dominikanów, Franciszkanów, Jezuitów i u znajomych mieszczan, albo we dworkach własnych.
Księżna lubiła gdy się jéj kłaniano, atencye czyniono i otaczano ją, a każdego z gości po swojemu zużytkować umiała. Od jednego się coś dowiedziéć, przez drugiego coś puścić między ludzi, wreszcie i popisać a być uczczoną — miło jéj było.
Rozum jéj słynął tak dalece, iż nie jeden przybywał prosić Minerwy téj o radę, z czego ona ciesząc się, nie odmawiała jéj nigdy. Inni o instancyą do Nieświeża, o pośrednictwo, o dobre szli prosząc słowo. Radzi więc byli wszyscy przyjazdowi każdemu księżnéj i Nowogródek przybierał nową fizyognomię.
Tym razem téż, choć celu podróży księżnéj nie odgadywano, ani się od pana Brunaka można było dowiedziéć jak długo zabawić tu myśli — miasteczko widocznie odżyło. W zajazdach u Arona i Lejby, które uchodziły za najprzedniejsze, już kąta nie było. Około ratusza kręciły się niezwykłe tu postacie. Co chwila nadjeżdżała biedka z posłańcem, kozak lub bojar z listami, szlachcic kałamażką lub konno.
We dworze woje wojewodzińskim roiło się także i po mszy świętéj już służba spokoju nie miała od dopraszających się przyjęcia u pani wojewodzinéj.
Na obiad oprócz osób proszonych, obyczajem polskim i litewskim przybywał téż kto chciał i był głodny, a przedstawiwszy się gospodyni i submitowawszy, tak dobrze uprawniony do stołu siadał jako inni.
Wiadomo, iż po takich dworach pańskich zawsze gotując i zastawiając, rachowano na panów zagórskich, to jest na gości co niespodzianie kędyś bodaj z za gór przybyć mogli.
Stół był niewystawny we dnie powszednie, ale zawsze obfity, tłusty, korzenny i taki że od niego nikt nie wstał głodnym.
Wino podawano lekkie ale nie lurę, a szary koniec miał piwa podostatkiem.
Księżna wstawała bardzo rano, i słuchała zwykle mszy świętéj wraz z fraucymerem i dworem. Szła potem do kancelaryi, gdzie na nią panna Klecka lub który z amanuensów oczekiwał.
Stara panna, która bodaj jeszcze z domu Zawiszów wyszła — miała u wojewodzinéj funkcye rozliczne. Pisywała w potrzebie pod dyktą, i nawet z onych frazesów łacińskich, bez których i kobiece korespondencye się naówczas nie obchodziły, dosyć poprawnie się wywiązywała. Używaną téż była gdy potrzeba przychodziła szepnąć coś komuś, czego sama księżna mówić nie chciała.
W obcowaniu z panią, a może i z tradycyi Zawiszowskich wyniosła panna Klecka wielką przebiegłość i wprawę w obejściu się z ludźmi. Księżnę téż tak doskonale znała i rozumiała, tak ją odgadywała, że się prawie nigdy nie trafiało, ażeby jéj szczegółową instrukcyę dawać było potrzeba. Mądréj téj głowie dość było — jak mówiono, dwie słowie.
Przytem panna Klecka była okiem pani, która we wszystko wglądać sama nie mogąc, posługiwała się jéj wszechwiedzą. Zkąd i jak panna Klecka brała swe wiadomości tak rozliczne, nikt nie mógł odgadnąć, — ale obawiano się jéj, bo miano to przekonanie, iż nic oka jéj nie uszło, nic się przed nią ukryć nie mogło.
Wyglądała panna Jacenta Klecka bardzo oryginalnie. Lat jéj nikt nie znał, ani mógł się obliczyć z niemi. Jak zapamiętano ją, była zawiędłą ni młodą, ni starą, ni brzydką, ni ładną, zdrową, silną, ruchawą, coś męzkiego mającą w ruchach, głosie i obyczajach. Włosy jéj ciemno kasztanowate, rudawe nie siwiały, tylko twarz trochę porosła i puściły się na niéj niby wąsy i coś podobnego do brody — czemu panna Jacenta dawała bujać, nie zadając sobie pracy koszenia téj łąki.
Z głosu w drugim pokoju można ją było wziąć za mężczyznę, a że miała zwyczaj pod boki się brać i duże nogi trzymać szeroko, zdala téż wyglądała jak chłop tęgi w długim kontuszu.
Panna Jacenta była dworu postrachem, szanowano ją, słuchano jak saméj księżnéj.
Nienadużywała jednak swojego znaczenia, bo znając panią wiedziała, że obok niéj swojéj woli nikt się miéć nie ważył...
Księżna Barbara słusznego wzrostu, pięknie zbudowana i mimo wieku trzymająca się młodo, uderzała nawet tych co niewiedzieli kto była, wielką powagą i wyrazistością fizyognomii. Panią zdala czuć było... Szła, patrzała, mówiła, rozkazująco, spokojnie ale z tą siłą, która opozycyi żadnéj nie znosi.
Twarz, nosząca jeszcze niestarte ślady wielkiéj piękności, z oczyma czarnemi i śmiałemi, z usty małemi bardzo i dumnie zaciśniętemi, z czołem szerokiem, małym podbródkiem — biała i rumiana — nie miała wdzięku niewieściego, lecz uderzała wyrazem rozumu i energii.
Z góry spoglądała na świat księżna — jakby na nim równego sobie nieznała nikogo. Z majestatycznego spokoju i téj pewności siebie nic jéj nigdy wywieść nie mogło. Poruszona mocno zarumieniła się czasem, odprostowywała jeszcze bardziéj, choć i tak zawsze do zbytku się wyprostowaną trzymała. usta jéj wydymały się, oczy przymrużały — ale natychmiast chłód swój pogardliwy niemal odzyskiwała.
Grzeczność jéj nawet miała w sobie coś ostrego i nieprzystępnego. Tryb ten obchodzenia się z ludźmi, niezmieniał się u niéj dla nikogo, tak samo stawała przed królem i prymasem, jak w obec najuboższego szlachetki.
Słabostką księżnéj było — zdumiewać nauką i rozumem. W istocie na swój czas, na swą płéć, na stan była znakomicie oczytaną — pamięcią obdarzona olbrzymią, że zręczność niewieścia pomagała jéj do popisu z tém co uzbierała — nie jeden przy niéj w gębie języka zapomniał.
Cieszyło ją to wielce, gdy jurystę, duchownego lub słynącego z nauki w ciasny kąt zapędziła.
Trafiało się jéj rzadko, by ktoś śmiał wziąć nad nią górę i nie dał się jéj pobić — choć przez należną rewerencyę — ale w takim razie nie darowała nigdy upokorzenia. A kto się jéj naraził, jak nieboszczykowi ojcu, choć jak ów niemogła mścić się krwawo — nie przebaczyła mu nigdy.
Nie lubiła téż aby obok niéj kto z kobiet zwłaszcza — czémkolwiek na siebie ściągnął oczy. Chciała we wszystkiem i wszędzie pierwszą być i jedyną.
Dnia tego gdy ją we dworze Nowogrodzkim już rozgospodarowaną znajdujemy, — a było to ku końcowi Maja — księżna Barbara, wedle uwagi panny Jacenty, która ją najlepiéj znała — na coś złego nastąpić musiała. Wstała z łóżka nachmurzona, głos jéj ostrzej brzmiał niż zwykle, zburczała pierwszych których spotkała.
W kancelaryi chodziła długo nim dyktować zaczęła...
Odczytany list jeden podrzéć kazała. Słowem dzień się poczynał pod złą wróżbą.
Brunak, który miał do księżnéj interes, w korytarzu dowiedziawszy się od Łowczanki, że pani była kwaśna, nie ważył się pójść do niéj. W takich wypadkach wydobywała stare grzechy nawet i nielitościwie gderała.
— Cóż to jéj jest? — spytał Brunak cicho, poufałéj swéj znajomej.
— Kto to może zgadnąć? — również cicho odparła Łowczanka. — Mnie się zdaje widzisz acan, że od tygodnia mało kto do nas zajrzy. — Wczoraj na obiedzie żeby nie Przeor i nie rejent, tak jak nikogo nie było. Ona to ma za pospozycyę, że jéj nie dworują.
Brunak znacząco głową pokiwał.
— A może to być — rzekł odchodząc.
Że coś było, czuli wszyscy. Panna Jacenta podejrzewająca o to księżnę, że pustki we dworze tak na humor oddziaływały — gotową już była ku obiadowi wysłać na miasteczko i spędzać ludzi jak na ucztę ewangeliczną.
Ale zkąd ich wziąć? — mówiono że i na mieście było pusto. Gdy się wczesna w owczas godzina obiadu zbliżyła, panna Klecka niespokojna stała w oknie. Szczęściem nadciągnął młody Iwanowski, znany nam już okrągły Burdziłł i dwóch księży.
Z domowemi zawsze to coś było. Szczególniéj Iwanowskiemu była rada panna Klecka, bo ten bawić umiał księżnę dykteryjkami, a przytem że Radziwiłłów protekcyi dużo potrzebował, był z wielką dla pani rewerencyą.
Burdziłł, nie wiele mówny i nie wymowny zawsze choć miejsce próżne zajmował.
Wyszła do swych gości księżna Barbara ze zwykłym majestatem pańskim, zadumana, lecz łaskawa. Z księżmi się najprzód rozmówiwszy, bo duchowieństwu zawsze pierwsze miejsce należy, uśmiechnęła się uprzejmie Iwanowskiemu, pozdrowiła głową Burdziłła, przemówiła o pogodzie i dała znak zasiadania do stołu.
Duchowni zajęli miejsce przy gospodyni, daléj goście i domownicy. Rozmowa się wszczęła o rzeczach obojętnych, ale Iwanowski umiał o czém kolwiek bądź mówiąc, wcisnąć wesołe słówko, a jeśli się godziło złośliwe.
Księżna słuchała go chętnie. Na zapytanie dla czego nie był u niéj od tak dawna, Iwanowski odparł.
— Musieliśmy wszyscy ilu nas było, do Pacewicz na Ś-tą Zofię.
Zmarszczona księżna, zadumawszy się trochę zapytała.
— Do Pacewicz? cóż to jest? do kogo?
— Jak to? to wasza książęca mość niewie jakie to bóstwo, któremu tu wszyscy biją czołem kryje się w Pacewiczach, przecie to nie tylko cudo nowogrodzkiego powiatu, Litwy, ale, jak adoratorowie głoszą, równego sobie niemające na kuli ziemskiéj.
Księżnie Barbarze brwi się ściągnęły, usta wydęły, popatrzyła na mówiącego, coby ten żart miał oznaczać. Iwanowski przybrał minę seryo-ironiczną.
— Bez żartu, mościa księżno — odezwał się — mamy tu piękność czarującą, która już dała dowody, że się jéj nic oprzéć nie może. Starzy i młodzi tracą dla niéj głowy, a jeśli nie pójdzie za mąż prędko, przyjdzie nam tu zaprosić do Nowogródka Bonifratellów, bo nam siła ludzi poszaleje.
Księżna zamiast się uśmiechnąć z konceptu, zasępiła się.
— No, no — rzekła — to coś osobliwego być musi. Jakże się zowie?
— Panna pułkownikówna Borkowska — dodał Iwanowski.
Zamyśliła się gospodyni.
— Ojca znałam — rzekła — człowiek był obrotny, głowa dobra, ale pono fortuny wiele nie zostawił.
— Pacewicze miał i Pacewicze zostawił — rozśmiał się Iwanowski — ale co raritates i osobliwości zamorskich, jaj strusich, muszli i cacek, to po nim zostało jak w norymberskim sklepie, i gdyby go było słuchać a wierzyć mu co to było warte i co kosztować miało... fortunę w to włożył. Szkoda, że nikt nie da za te rupiecie trzech groszy. A jeżeli Żywułtowie z wdową proces wygrają, pono pannie pułkownikównie za cały posag muszle i pióra zostaną.
Słuchając pilnie księżna oczów nie spuszczała z Iwanowskiego, który widząc, że wszyscy z uwagą wielką słowa jego przyjmują, coraz się rozgrzewał.
— Ale na co takiéj pannie posag? — ciągnął z uśmieszkiem — albo to jéj Pan Bóg nie wyposażył jak królewnę.
— Czyż w istocie? — mruknęła księżna.
Wtém Burdziłł sztukamięsę na chwilę porzuciwszy, zawołał głosem niewyraźnym, bo mu coś jeszcze w gardle tkwiło.
— A! już że piękna — to tego i nieprzyjaciel nie odmówi! Piękna jak królowa...
— Znać żeś asindziéj naszéj królowéj Maryi Józefy nigdy nie widział — ozwała się z przekąsem księżna. — Cnotliwa i pobożna pani jest, lecz wdzięk nie zawsze na tronie siada.
Burdziłł skłonił głowę powracając do mięsa, a Iwanowski przejął znowu rozmowę.
— W saméj istocie piękna — rzekł — a umie się swą pięknością posługiwać, bo kto tam wpadł a zobaczył ją, bez kupidynowéj strzały nie wyjechał z Pacewicz. Naszéj szlachcie jeszcze by się nie dziwować — mówił ciągle — ale i Sołłohub i Łopaciński i wojewodzic Sapieha, a dawniéj Massalski, Pociej... wszystko to atentowało.
— Więc ma w czém wybierać? — dodała księżna zimno i jakby urażona.
— Dotąd pono jeszcze kość nie padła — mówił horodniczy. — Sperandy wielkie, a bodajby się na jakim szlachetce nie skrupiło.
— Takim sławionym pięknościom — odezwała się gospodyni — za mąż się wydać nie łatwo. Panicze lubią piękne twarzyczki, ale złoty na nie futerał potrzebny. Szlachcicowi ubogiemu żona elegancka nic potem. Pewnie téż tam wasza pułkownikówna wychowania jakiego pańska partya wymaga, nieodebrała.
— Ale, ale — wtrącił Iwanowski. — Wychowywali ją jak księżniczkę...
(Tu gospodyni nasrożyła się mocno).
— Śpiewa, gra, po francuzku expedite... i głowa dobrze umeblowana... Do téj roli jaką na świecie grać myśli przygotowano ją dobrze.
Księżna zniecierpliwiona już się nie mogła powstrzymać.
— Jakiéjże roli? — wybuchnęła — co bo asindziéj mówisz? i czy wierzysz żeby ta komedya na czém inném jak na... smutnym epilogu się skończyła?
— Nim się jednak skończy, mościa księżno — odparł horodniczy.
Pani domu zwróciła głowę ku pannie Kleckiéj i ruszyła ramionami, okazując, że rozmowa ta cale jéj miłą nie była.
Przeor Dominikanów, który przy księżnie siedział, pięknie odkarmiony, różowy, wesołego oblicza człowiek, słynący z wymowy, — korzystając z tego, że Iwanowski mówić przestał, wtrącił się téż ze swoją opinią.
— Znany mi był nieboszczyk pułkownik Borkowski — rzekł — bo był jednym z benefaktorów naszego klasztoru. Mąż wielkich przymiotów... córka téż po nim odziedziczyła je, a że udarowana jest osobliwą pięknością, — dom szanowny... matka zacności wielkiéj niewiasta... przy pomocy bożéj i błogosławieństwie, panna Tekla tandem wysoko stanąć może. Dla czegóż by nie?
Księżna Barbara spojrzała niemal z wyrzutem na przeora.
— I wy, ojcze — wtrąciła — należycie widzę do admiratorów téj jejmościanki?
Przeor się rozśmiał dobrodusznie.
— Nie dla jéj piękności ale dla statku — odparł — i dla zasług ś. p. pułkownika. Nic tam ani matce ani córce zarzucić nie można, bo że roją się konkurenci temu nie winne.
— Należałoby wybór uczynić i tym oblężeniom koniec położyć — kwaśno dodała gospodyni. — Ja nieznam ani matki ani córki, bo chociaż ojciec bywał u mnie, nie raczyły odwiedzić dotąd. — Słyszałam jednak od wojewodzinéj Sapieżynéj, że jéj tam syna bałamucą, a i z innych stron żale podobne... Już to dla panny nie dobra rzecz gdy o niéj za wiele mówią i głoszą.
Przeor oczy spuścił, i szepnął.
— Ludzkie języki gorzej żądeł osich. — Zamilkł wnet, spojrzawszy na księżnę, któréj twarz coraz się bardziéj chmurzyła.
Wtem panna Klecka ażeby odwrócić nieprzyjemne dla gospodyni rozprawy o pułkownikównie, zagaiła o Neyburskich dobrach i spadku.
Zrozumiano to i Iwanowski puścił się w historyę sukcesyi téj i domysły jak się ona zakończy, bo jeszcze o losie dóbr nie wiedziano.
Przez cały czas obiadu jednak księżna Barbara nie powróciła do dobrego humoru, i Iwanowski napróżno na koncepty się silił. Śmiała się z nich panna Jacenta, sądząc że księżnę pociągnie za sobą — ale się to nie powiodło.
Gdy się od stołu ruszono i część znaczniejsza biesiadników rozproszyła się, bo domownicy wychodzić zaczęli, księżna, co się rzadko trafiało, wzięła robótkę jakąś, dla tego tylko aby coś miéć w ręku i u okna siadła, reszta gości otoczyła ją w pewném oddaleniu miejsca zajmując.
Nie upłynął kwadrans, gdy zjawił się z respektem Osmólski, który był klientem Radziwiłłowskim, co mu innych posług obywatelskich nie przeszkadzało spełniać. Księżna go dosyć lubiła.
— Przecieżeś asindziéj, sobie o mnie przypomniał — odezwała się z wymówką przy pocałowaniu ręki — cożeś to pod te czasy porabiał?
— A! nie próżnowało się mościa księżno a dobrodziejko moja — rzekł Osmólski. — Miałem chrzciny u panów Szemetów, inkrotowiny u Jadzimiczów, a i świętą Zofią u pułkownikowéj Borkowskiéj, u któréj, przez pamięć dla jéj męża, podczaszowstwo przyjąć musiałem. Gości było huk — było co robić, człeczysko się zmęczyło tak żem ledwie oto wydychał.
Na wspomnienie Borkowskiéj, księżna usta zacisnęła i twarz zwróciła ku oknu, Osmólski, który niespostrzegł nic i usposobienia się nie domyślił, ciągnął dalej.
— Dwoiście się tam upić było potrzeba, bo wino winem, a oczy panny Tekli to także nektar upajający...
— No, proszę — odwróciła się księżna Barbara żywo — że téż i acan człowiek żonaty, a nie młokos, także tym oczom palisz ofiary?
— Mościa księżno — rzekł wesoło zawsze Osmólski — to bo są chyba takie oczy jakich drugich na świecie nie ma. A zresztą nie jedne oczy tylko ma nasza pułkownikówna. Wyzywam ludzi najzłośliwszych aby jéj co przyganić mogli.
Gospodyni żachnęła się na krześle.
— Dałbyś pokój, stary bałamucie. Taką adoracyą bezrozumną psujecie kobietę i wbijacie ją w pychę. Nie dziw, że się jéj w głowie zawrócić musi.
Osmólski jakoś niezręczny na ten raz nie dał jeszcze za wygraną.
— O główkę panny Tekli nie ma strachu — dodał — byle ci co na nią szczęście mają patrzéć nie potracili swoich!
Ruch niecierpliwy zamknął w końcu usta Osmólskiemu, który za późno się postrzegł iż naraził się księżnie. Zamilkł tedy, lecz humor popsuty do wieczora już nie powrócił.




W Pacewiczach po świętéj Zofii przez dni kilka było nieco spokojniéj niż zwykle. Pani pułkownikowa, jak się to jéj już nieraz trafiało, z wizyty powtórzonéj kilkakroć wojewodzica Sapiehy i jego grzeczności dla córki, wnioski czyniła najśmielsze. Od rana do wieczora nieprzestawała mówić o Sapiesze, komentując każde jego poruszenie i słowo wymówione które sama dosłyszała, albo o niem od córki się dowiedziała. Zaręczała najuroczyściéj iż tym razem nie omylą ją rachuby, i że wojewodzic nieochybnie o rękę Tekluni starać się musi. Nawet kilkotygodniowe milczenie jego i zaprzestanie odwiedzania Pacewicz, tłómaczyła sobie staruszka tém, iż właśnie musiał z matką i familią się układać, aby módz sercu zadość uczynić.
Panna Tekla, jak się zdawało, niezupełnie to przekonanie matki dzieliła. Dawała się czasem skonwinkować, potakiwała, to znów przeczyła i niedowierzającą się stawała.
Miała już w ciągu lat kilku ostatnich dość smutnych doświadczeń, z paniczami którzy do niéj lgnęli a późniéj dezerterowali. Nieufała więc i Sapiesze.
Jakoż kilkanaście dni upłynęło bez wieści o nim, a kwestarz bernardyński, ojciec Prokop, przybył zwiastując za rzecz jak najpewniejszą, iż wojewodzica matka zaręczyła z Jabłonowską.
Posłyszawszy to pułkownikowa rzuciła się z rękami załamanemi do braciszka, zadając mu, że plotki woził, że to niemogło być prawdą. Prokop na to odpowiedział tak kategorycznie i przekonywająco — iż nareszcie wątpić nie było podobna.
Borkowska się rozpłakała i rozchorowała.
Siedząca przy niéj panna Tekla, która do łez wcale nie była skłonną, starała się pocieszać matkę jak mogła.
— Widzi, mama — mówiła — że ja miałam słuszność. Daję słowo, żadnemu z nich wierzyć nie można i na żadnego z nich oglądać. Drzwi im zamknąć i koniec.
Borkowska namiętnie ściskając córkę, nie dała jéj mówić.
— Nie ten to drugi, a ciebie los świetny czeka, wołała z płaczem — nieboszczyk ojciec, świeć panie nad jego duszą, zawsze to prorokował... i ja jestem pewna. Nie trzeba się spieszyć.
Panna Tekla pół słówkami odpowiadała, nie zdradzając swéj myśli.
Jeszcze łzy były nie otarte, a pani Ryczakowa z Agatką zabawiały braciszka Prokopa, gdy w podwórzu zaszumiało, zabrzęczało, zatętniało i gość zajechał przed ganek. Mówiliśmy iż nie było to żadną osobliwością w Pacewiczach. Wyglądająca oknem panna Tekla poznała zaraz prześliczną czwórkę siwych koni Filipowicza, i zarumieniła się...
Z ubrania sług, z ekwipażu, naostatek i z tego, że Filipowicz nie sam przybywał, ale wiózł z sobą podkomorzego Zarębę — o czém dziewczyna nadbiegająca doniosła — domyślać się było można uroczystszych niż zwykle jakichś odwiedzin.
Pułkownikowa się ulękła.
— A, Boże miłosierny — zawołała patrząc na córkę. — Aby tylko Filipowicz nie chciał się oświadczyć, co my tu poczniemy.
Panna Tekla stała zadumana i zmięszana nieco.
— Jak tam sobie mama chce — rzekła półgłosem — ale, proszę pamiętać, że jabym go tak zupełnie zrażać i odprawiać nie chciała.
I niedając matce odpowiedzieć dodała.
— Filipowicz... ja go dosyć lubię, i nic mu zarzucić nie można.
Pułkownikowa przypadła ściskać córkę.
— Serce moje, nie mów mi o nim — poczęła żywo. — To nie partya dla ciebie. Majątek ma... ale przecież nie pański, a szczęścia z nim nie będzie... Ja go niechcę.
I mówić już sobie o tém nie dała pułkownikowa. Panna Tekla, chociaż widoczném było, że słabość miała dla Filipowicza, który ze wszystkich jéj adoratorów najzapalczywiéj może się w niéj kochał i był najnatarczywszym — uległa matce po pewnym namyśle i — puściła ją samą do przyjęcia gości, odszedłszy do swego pokoju.
Pani Borkowska zastała podkomorzego wystrojonego jak na festyn, z miną uroczystą, a Filipowicza bladego, wzruszonego, rzucającego oczyma namiętnie. Ledwie się przywitali, gdy podkomorzy już z przygotowaną wystąpił oracyą. Była ona wedle wszelkich form i obyczaju wieku skoncypowaną, długą, nudną, przesadzoną, a choć dla kobiecych uszu przeznaczona, naszpikowana łaciną. Drżąc i bledniejąc wysłuchała jéj wdowa... Wybełkotała coś z podziękowaniem, zalała się łzami, prosiła siedziéć, nierychło znowu zdobyła się na słowo — i ostatecznie oświadczyła, że córki tak młodo za mąż wydawać nie myśli, że inklinacyi jéj czekać chce — że czasowi to zostawić potrzeba.
Filipowicz, który słuchał rozgorączkowany, padł na kolana wołając, iż tu szło o jego życie; całował nogi pułkownikowéj, która przestraszona musiała wycofać się z zupełnéj rekuzy, odwołując do córki, i znowu chcąc odroczyć.
Podkomorzy nalegał.
Scena się przedłużyła tak, iż panna Tekla sądząc, że jéj czas zjawić się było — nadeszła na lament i błagania Filipowicza.
Zobaczywszy ją, przypadł rozkochany do niéj z nowemi zaklęciami i poklękiwaniem.
Pułkownikówna znalazła się daleko lepiéj niż się matka spodziewała, z wielkim taktem — ani odmawiając, ni przyjmując, za afekt dziękując, a żądając wytrwałości od kawalera i próby czasu.
Wejrzenia jéj łagodziły co ten wyrok miał w sobie surowego. Filipowicz widząc iż na ten raz więcéj nie zyszcze, poddał się losowi swojemu, żądając tylko aby mu wolno było atentować i przekonać pannę Teklę, iż miłość jego była gorącą a wiekuistą.
Ponieważ Ryczakowa braciszka uprowadziła do drugiego pokoju, świadków nie było, a podkomorzy się rozgadał; miał sobie za obowiązek jeszcze pułkownikowéj wyłuszczyć stan fortuny pretendenta, który w dobrach ziemskich, dziedzicznych i zastawach, w kapitałach u Radziwiłłów, i t. p. wykazywał przeszło pół miliona złotych polskich, summę na ów czas bardzo znaczną.
Kawaler przytem, niewymagając nic od matki, ofiarował zapis wiekuisty żonie półtorakroć sto tysięcy wynoszący. Pułkownikowa, która, choć go zamożnym znając, tak znacznego majątku się niespodziewała, — widocznie złagodniała i uprzejmiéj jakoś poczęła nań spoglądać.
Rzecz cała — nierozstrzygnięta poszła w przewłokę.
Korzystając z tego, że się do panny mógł przybliżyć, a nikt mu teraz nie stał na przeszkodzie, Filipowicz począł swój afekt w tak gorących słowach wyrażać, i tak obsedować pannę, że mu dobre słowo musiała rzec, uśmiechnęła się, nadzieją go natchnęła — i powoli go uspokoiła...
Zaproszeni na obiad, podkomorzy, pretendent i brat Prokop pozostali, a przy stole już nie tykano tego z czém przybyli, i wesoło baraszkowano, przy pomocy Prokopa, który z usposobienia i z obowiązku zabawiać lubił.
Filipowicz jednak nie jadł nic, pił wiele, kaszlał ciągle i ukradkiem chustkę do ust przykładał. A chociaż to czynił tak iż dostrzedz było trudno, pani Ryczakowa wyszpiegowała, że krew spluwał. Przestraszyło ją to mocno, i obiecała sobie zaraz o tém pułkownikowéj powiedziéć...
Im wzruszenie większy kaszel wywoływało, tém pilniéj się starając z nim ukryć, Filipowicz dokazywał, śmiał się, nienaturalnym sposobem rzucał — i wszystkich zdziwił obejściem się osobliwem, aż do panny. Wieczorem dopiero goście się rozjechali.
Pani pisarzowa, któréj i tak podpatrzoną krew trudno przyszło w sekrecie zachować, pobiegła natychmiast do matki.
— Niech nas Pan Bóg broni od takiego konkurenta — zawołała trzęsąc się cała. A toż jawny suchotnik... krwią pluł przez cały obiad. Od ołtarza zaraz by na mary z nim. Ja z moją Agatką, Bóg widzi, aby się kto trafił, nieprzebierałabym — ale, suchotnika, gdyby miliony miał — nie wezmę!!
Borkowska, która i bez suchot nie życzyła sobie Filipowicza, chciwie tę wiadomość przyjęła, gotując się z nią podzielić z córką.
Nazajutrz już i panna Tekla została przestrzeżoną. Rumieniec okrył jéj twarz, zmięszała się trochę, lecz, jak zawsze, przemogła się zaraz i chłodno dodała.
— Mogło się pisarzowéj przywidziéć. Prawda że kaszle od dawna, ale mało kto kaszle? żeby zaraz w nim upatrzéć suchoty? Przecież do ołtarza nie idziemy, jest czas się przekonać...
Pułkownikowa, która córkę nie bez przyczyny posądzała o pewną skłonność do Filipowicza, nie uspokoiła się póki nie wyprosiła Szretera, doktora z Nieświeża, aby do niéj zajechał.
Stary niemiec znał całe sąsiedztwo na kilkadziesiąt mil w koło, bo lubił pić i zabawiać się i gdzie tylko zaszumiało zjawiał się do kompanii. Prawdziwy augustowski sługa, Sas, niegdyś nawet pono u dworu używany, pełnił obowiązki doktora u Radziwiłłów, więcéj wina dla siebie niż dla chorych leków potrzebując.
Wiedziano jak Szretera przyjmować, że ze stołu przy nim butelka schodzić nie mogła, bo by się zresztą o nią przymówił bez ceremonii. Kazała więc Borkowska dobyć zapleśniałą i zasiadłszy z nim, dosyć niezręcznie zagaiła coś o Filipowiczu.
Szreter był człek domyślny, niedał mówić długo.
— Pani pułkownikowa — rzekł cicho, ręki jéj poufnie dotykając — pewnie dla panienki swéj o to pyta. Kocha się? hm. A co mu z tego kochania? On, żyć nie będzie... do jesieni może dociągnie — kaput.
— To jest zła partya — i dobra partya — dodał — bo on może wdowie piękny grosz zostawić... ale... z nim żyć!
Potrząsał głową.
— Niech Bóg uchowa! — przerwała Borkowska.
Szreter puścił się w dowodzenia, iż z suchot młodego wyleczyć niepodobna, że miłość jeszcze chorobę wzmoże, ale już pułkownikowéj i tego dosyć było co powiedział — najmocniejsze powzięła postanowienie Tekli tego konkurenta wybić z głowy. Było ich dosyć i bez niego.
Nie tajono przed panną co mówił doktor. Matka dopatrzyła, że popłakiwała po kątach, lecz miała tyle mocy nad sobą, iż w towarzystwie umiała być wesołą i nic nie okazywała...
Filipowicz dojeżdżał, przyjmowano go coraz chłodniéj, a biedny, choć zawsze udawać chciał rzeźwego i silnego, widocznie na siłach upadał. Wezwał wreszcie Szretera, który widząc, że nie poradzi mu, pocieszał go tylko i spokój zalecał.
Niemogąc już sam dojeżdżać, biedny amant, za pośrednictwem panny Agaty, nasyłał swą bohdankę listami.
Było mu coraz gorzéj i choroba, która się miała, zdaniem Szretera do jesieni przeciągnąć, w krótkim przeciągu czasu tak gwałtowne zrobiła postępy, iż codzień prawie końca smutnego się można było spodziewać.
Oprócz tego zmartwienia, miała pułkownikowa i drugie niemniejsze ze swą sprawą z Żywultem.
Przeciwnik zabiegał jak mógł, i gdzie tylko mógł, więcéj rachując na protekcyę i wpływy niż na sprawiedliwość, która po jego stronie nie była. Lecz w téj epoce processów i trybunałów, któremi familie znaczniejsze dla swych interesów władały, dobijając się marszałkowstwa i deputatów ze swéj ręki — nikt nie mógł być pewien najświętszéj i najczystszéj sprawy, kto nie miał za sobą popleczników.
Używano środków, które dziś by się nieprawdopodobnemi wydawać mogły, gdyby o nich nie świadczyły czarno na białem dzieje.
Sprawa pana Żywulta z pułkownikową zdaniem wszystkich jurystów musiała się ze słuszności i z prawa na jéj stronę rozstrzygnąć. Ogarnęła więc trwoga głównie interesowanego pana Narcyza Żywulta strukczaszyca, człowieka, który całe swe życie przy kimś wisząc i komuś służąc, niczego się nie dorobił, a to co mu zostało w spadku miał teraz utracić.
W Pacewiczach wiedziano, iż Żywult przy zbliżającym się terminie ostatecznego dekretu, nadludzkie czynił wysiłki, aby protekcyę możnych, a szczególniéj Radziwiłłowską pozyskać. Los mu w tém pomógł trafem szczególnym.
Do rozrodzonéj familii Radziwiłłowskiéj, któréj na bujnych, ze krwi i ducha dziwakach i szaleńcach nie zbywało, — należał w Czarnawczycach w brzeskiem rezydujący książę Marcin, — który był zgryzotą i utrapieniem a wstydem dla wszystkich swoich.
Można coś było zarzucić i księciu Hieronimowi bratu hetmana, który niepomierną grzeszył srogością i do despotyzmu domowego miał skłonność wielką, inni téż nie byli bez kozery — ale książę Marcin wiódł życie tak gorszące, a tak głośne iż co chwila spodziewać się było można, iż albo duchowieństwo przeciwko niemu wystąpi z jawném oskarżeniem, lub szlachta uciśnięta a oburzona na sejm wniesie sprawy jego.
Co się miało dziać w Czarnawczycach, o tém gdy rozpowiadano włosy powstawały na głowie, i gdyby połowa tego prawdą była, starczyłoby na potępienie rozpasanego na wszelką swawolę człowieka.
Pominąwszy fabuły o całym seraju, którym się książę Marcin otaczał, — pewnem było iż księżnę żonę swą i dzieci trzymał w więzieniu we dworze, że się z niemi obchodził okrutnie, pierwszych im potrzeb odmawiając. Porywanych gwałtem panien i mężatek siła było, dwór żaden nie czuł się od niego bezpiecznym. Prawą ręką księcia krajczego był niejaki Grabowski, żyd Szymon i — nawet, jak mówiono pleban Dawidgrodecki. Seraj książęcy, który wcale nieopływał w rozkosze, bo ledwie go licho przekarmiano, obyczajem wschodnim cały był pod kluczem, inaczéj by pono żadna z tych nieszczęśliwych istot nie wytrzymała. Oprócz tego mnogie zabójstwa i gwałty na szlachcie ciążyły na księciu Marcinie.
Lękając się już i sam o to, aby go nie zaskarżono, a dowiedziawszy się pono iż ks. Suzin pleban Klecki i czarnawczycki miał go w konsystorzu podać za jego niecne życie; zaprosiwszy go podstępnie do dworu, wyciągnął na folwark i ludziom przygotowanym kazawszy ująć, w zasznurowanéj karecie odesłał do Wilna biskupowi, oczerniając go najfałszywiéj.
Gwałt ten był niemal kroplą wody dolaną do przepełnionego naczynia. Suzinowie w brzeskiem bardzo rozrodzeni, możni i spokrewnieni, za niemi szlachta i co było pokrzywdzonych ogromne larum podnieśli na krajczego.
Duchowieństwo, począwszy od biskupa, który natychmiast księdza Suzina uwolnił, dotknięte było targnięciem się zuchwałem na jednego z kapłanów — których żadna władza świecka ni urząd, tém mniéj człowiek prywatny tknąć i pozbawiać wolności nie miał prawa.
Szło więc o zagodzenie Suzinów brzeskich, i zamknięcie im ust, nad czém wszyscy Radziwiłłowie pracowali, aby wstydu familii nie uczyniło ogłoszenie sprawy, ciągnące za sobą wydanie na jaw wszystkich szaleństw księcia Marcina.
Żywult ów rodził się z Suzinównéj, blizki im był, i jak inni członkowie rodziny swe pokrewieństwo umiał wyzyskać. Przypadł więc do księżnéj Barbary z tém iż cały swój wpływ na Suzinów u nóg jéj składa, byleby w zamian protekcyą w sprawie z Borkowską miał sobie zapewnioną.
Poczęły się negocyacye, bo baczna księżna Barbara chciała się przekonać czy téż ofiara Żywulta istotnie ma jaką wartość.
Wnet gruchnęła po powiecie wiadomość, iż Żywult począł dojeżdżać i przesiadywać we dworze wojewodzinéj — a co to znaczyć miało, zrozumieli łatwo wszyscy.
Doniesiono o tém natychmiast pułkownikowéj, rzecz była dla niéj groźna. Osmólski, który był przyjacielem domu ostrzegł i naglił o to, ażeby Borkowska pychę z serca zrzuciwszy, sama z córką koniecznie się wojewodzinie submitowała.
Zkądinąd wiedziała wdowa, od księdza przeora dominikanów, iż nie była persona grata u księżnéj, która, jak się wyraził dominikan — coś przeciwko niéj, jakiś ząb do niéj miała.
Sama pułkownikowa, nawykła w młodości do szanowania wielkich rodów, byłaby chętnie pojechała pokłonić się wojewodzinie, ale panna Tekla, do któréj przymiotów czy wad duma należała, i która po ojcu wzięła poczucie wielkości własnéj familii — Duninów, oparła się temu z początku.
Matka, choć ulegać jéj nawykła, na ten raz, wielkie widząc niebezpieczeństwo, bo szło o znaczniejszą część majątku, poczęła nalegać niezmiernie, wreszcie płakać i lamentować tak iż córka uledz musiała.
Postanowionem więc zostało, do Nowogródka na noc zjechawszy, mszy świętéj wysłuchawszy u księży Dominikanów, zrana księżnie Barbarze oddać należną wizytę.
Z tego co jéj mówiono o usposobieniu księżnéj dla Żywulta i dla niéj, wnosiła pułkownikowa, że zbyt tam uprzejmie nie będzie przyjętą. Zdało się jéj, iż pewna liczba osób przychylnych, któreby się razem znalazły w czasie odwiedzin, może widzenie się i rozmowę ułatwić.
A że pięknéj Tekli na przyjaciołach niezbywało, Iwanowski, Leńkiewicz, Sołłohub i inni użyci zostali do ściągnięcia na ten dzień gości.
Rachuba pułkownikowéj możeby mylną niebyła, gdyby — na nieszczęście od niejakiego czasu dwór wojewodzinéj nie stał pustkami. Pora wiosenna i inne okoliczności chwilowe to zapomnienie o księżnie spowodowały. Zaniedbania takiego, ona która się za ósmy cud świata nawykła była uważać, a w stolicy i wszędzie gdzie się ukazała, zawsze rojem klientów i wielbicieli otoczoną bywała — przebaczyć nie mogła. Sprzeczność tego dnia, w którym tyle gości na raz, jakby dla podziwiania i złożenia hołdu pułkownikównie zbiegających się, na odgłos że przybywała — z poprzedniemi we dworze pustkami, niemógł być księżnie przyjemnym.
Gdy sobie adoratorowie panny Tekli parol dali, a rozeszło się to po ludziach, ci co niemieli nawet zamiaru przybyć, przez ciekawość pospieszyli.
Do dworu księżnéj wiadomość o zamierzonych odwiedzinach zawczasu nie doszła. Nawet gdy w wigilią dnia tego pułkownikowa w mieście nocowała pod górą Mendogową, nikt w wojewodzińskim dworze nie wiedział o tém.
Nim się jeszcze pani Borkowska z córką po mszy świętéj u dominikanów zdołała przebrać, ufryzować, przystroić — ciekawi goście płynąć zaczęli do księżnéj. Nikt się naturalnie nie przyznawał do tego co go tu sprowadzało; przypływ jednak był tak niezwyczajny, iż począwszy od panny Kleckiéj i Brunaka, domyślać się czegoś poczęli wszyscy.
Księżna Barbara, jak wszelki władzca wielki, lubiła być zawczasu o wszystkiem informowaną, donoszono jéj o najmniejszéj rzeczy — tu zaś jawnie gotowała się niespodzianka jakaś. Humor więc księżnej ucierpiał na tem. Nie wyszła rychło do gromadzących się, a ukazawszy się z podwójną powagą i majestatem poczęła przyjmować ten — tłum... jak go zwała.
Nie okazała wcale zdziwienia z téj nagłéj frekwencyi po tak długiem osamotnieniu, ale téż i zbytniéj radości.
Uderzyło ją iż wiele osób się ku oknom oglądało, jak gdyby kogoś oczekiwano, co do niecierpliwości przyprowadziło gospodynią. Mógłże obok niéj być ktoś na świecie godzien aby się dobijano o widzenie go?
Nie odgadywała wojewodzina co nastąpić miało — lecz im się to dłużéj przeciągało, tém większa niecierpliwość ją ogarniała, dosyć cierpkiemi wyrazy się objawiająca.
Do liczby już dosyć znacznéj gości przyłączył się wreszcie i gaduła niezręczny Osmólski. Ten gdy księżnę w rękę całował, a ta mu z przekąsem wyraziła swe zdziwienie nad dniem tak szczęśliwym, co jéj tylu gości sprowadził, naiwnie uśmiechając się zawołał.
— Co za dziw, mościa księżno, nie każdego dnia razem takie dwa luminarze można oglądać jak dzisiaj — Minerwę i Venus.
Księżna się mocno zarumieniła. Kompliment był najniezgrabniejszy i obrażający; naprzód że śmiał obok niéj stawić kogokolwiekbądź, powtóre że ją degradował na prostą Minerwę, gdy ona jeszcze i do piękności wielkiéj miała pretensyę.
Nie domyśliła się zrazu księżna o kim była mowa, lecz poruszyło ją to mocno. Na dobitkę złego, w téjże chwili, gdy u okna stała, ukazał się powóz pułkownikowéj. Wcale niepotrzebnie Borkowska, jadąc do wielkiéj pani, chciała się téż z zamożnością i okazałością popisać, jak gdyby z Radziwiłłową rywalizować zamierzała.
Landarę wydobyto pozłocistą i do niéj koni wprzężono sześć w pysznych chomątach, które pułkownik cenił na summę ogromną.
Z tego ekwipażu domyślać się było można daleko większego kogoś, niż skromną dziedziczkę Pacewicz. Radziwiłłowa jeszcze odgadnąć nie mogła jaka to Venus sześciu końmi zajeżdża, gdy około niéj szeptać poczęto:
— Pułkownikowa!
Poruszyli się wszyscy, oczy obróciły się ku drzwiom — atencya jaką obudzała przybywająca, była dla księżnéj niemal obrazą. Z lekceważeniem więc właśnie w téj chwili, gdy się spodziewała wejścia pułkownikowéj, na chwilę wyszła do gabinetu.




Być może, iż przy wejściu na pokoje księżnej pani, serce żywiéj uderzyło pułkownikównie, postępującéj za matką krokiem śmiałym; lecz na jéj twarzy nie odbił się żaden postrach, żadne wrażenie. Szła tak pewna siebie, dumna, dzieląc wejrzeniami i uśmiechami stojących na drodze i rozstępujących się im znajomych, jakgdyby we własnym była domu.
Dnia tego zachwycająco pięknie wystąpiła, ubrana ze smakiem, z poczuciem tego co jéj było do twarzy, i z przepychem może nadto uderzającym. Dla młodéj panienki strój to był za bogaty, za błyszczący — lecz cudnie jéj wdzięki podnosił.
Wchodziła na te pokoje jak tryumfatorka, i nawet spotkawszy zdala chmurne księżnéj wejrzenie, nie straciła zaufania w sobie.
Pułkownikowa submitowała się księżnie, prezentowana przez podkomorzego Zarębę, dosyć pokornie, panna Tekla ledwie uchyliła głowę. Radziwiłłowa, która widziała, że w blasku téj piękności resztki jéj wdzięków zagasną — nie starała się nawet ukryć swojego gniewu i złego usposobienia.
Z podwojoną dumą — wskazała siedzenia tym paniom i ledwie słówko powiedziawszy do pułkownikowéj, z wyraźnem lekceważeniem poczęła rozmowę z podkomorzym.
Ten napróżno pocąc się, zwracał ją ciągle ku Borkowskiéj, księżna ani patrzała na nią.
Że to niegrzeczne obejście się dotknąć musiało i biedną wdowę, a przedewszystkiem dumną pannę Teklę, domyśléć się łatwo. Borkowska zwiesiła głowę biedną, panna Tekla ją podniosła. Uśmieszek ironiczny przebiegł po jéj ustach. Rozglądała się po salonie i wypłacając się gospodyni wzrok zwracała ku swym adoratorom, którzy w niemym stali zachwycie, pojąc się jéj pięknością.
Wojewodzina udawała, że panny nie widzi wcale. Z wymownym podkomorzym zagaiła rozmowę z partesów, wielce uczoną, usiłując zaimponować nią. W chwilę potém do kogoś drugiego odezwała się po francusku.
Oprócz podkomorzego i Osmólskiego, wszyscy stali niemi.
Przykry ten wstęp potrwał dosyć długo, by niezatarte po sobie zostawił ślady. Księżna w ten sposób przytarłszy buty swym gościom, raczyła nareszcie od niechcenia się zwrócić ku pułkownikowéj i z rozmowy wysoko uczonéj, z naciskiem rozpoczęła rzecz o domowem gospodarstwie a mianowicie o drobiu. Intencya była widoczna upokorzenia szlachcianki, któréj dawała naukę, aby zamiast występować tak wspaniale, kur i kaczek pilnowała.
Narzekała księżna iż teraz takie nastały czasy, gdy wszyscy zapominali o swéj kondycyi — chwaląc się z tém, że ona, choć książki lubiła i czytała, spiżarni swéj i motków nie zaniedbywała.
Panna Tekla, choć się to do niéj nie stosowało, zabrała głos śmiało i za matkę odpowiedziała księżnie, iż mało téż osób na świecie do téj perfekcyi dojść może, z któréj księżna pani słynie, równie będąc wielką statystką, gospodynią jak panią domu gościnną i uprzejmą.
Ostatnie słowa tak wyraźnie zuchwale karciły niegrzeczność wojewodzinéj, iż od drgnienia nie mogła się powstrzymać.
Otaczający, których oczy i uszy były zwrócone ku pannie Tekli, osłupieli słysząc jéj odpowiedź, lecz z twarzy ich mogła księżna wyczytać, iż po stronie śmiałéj panny stawali. Zwiększyło to gniew wewnętrzny gospodyni i po krótkim namyśle, odcięła się ironicznem spostrzeżeniem o wychowaniu młodych osób teraźniejszém, które wiele na przyszłość wróżyć dozwalało. Dwuznacznem to było.
Panna Tekla nie podnosząc już tego i w dalszą się nie wdając rozprawę, zagadnęła o coś ks. Przeora — a po nim z kolei kilku otaczających z taką swobodą i wesołością — jakby najmniejszéj niedoznała przykrości.
Wcale inaczéj to widzenie się z księżną zawczasu sobie wyobrażała sama pułkownikowa, miała nadzieję poufnie polecić swą sprawę księżnie. Tymczasem obrót jaki wzięła rozmowa, wyraźne usposobienie Radziwiłłowéj kazały się wyrzec wszelkiéj alluzyi nawet. Pani Borkowska przybywając już uczyniła wielką ofiarę, niechciała się narazić na brutalną odprawę.
Widząc pannę Teklę zajętą rozmową z gośćmi, którzy ją powoli otaczać zaczęli i lgnąć do niéj jak zwykle, księżna skorzystała z tego i matce przycinać się starała, niby córkę wychwalając.
— Panna piękna i bardzo rezolutna. Szkoda, że na wsi zakopana, bo do świata stworzona. Gdyby tak za nieboszczyka króla możnaby świetną rokować przyszłość.
Pułkownikowa krwią oblana, udała, że niezrozumiała. Panna Tekla zaś posłyszawszy, zwróciła się żywo ku wojewodzinie, i powiedziała po francusku.
— Ubogie szlachcianki nigdy się o takie honory nie dobijały, zostawując je tym co się dla królów zrodziły.
Wojewodzina stała się głuchą i niezwróciła uwagi, — lecz inni mieli uszy i uśmiechy nieprzyjemnie dotknęły księżnę.
Położenie stawało się coraz nieznośniejszem. Było we zwyczaju iż księżna zawsze odwiedzających ją na obiad zapraszała. Tym razem zdawała się o tém zapominać, godzina obiadowa się zbliżała. Borkowska ruszyła się wstawać i żegnać, w kłopocie będąc aby się to męczeństwo zaprosinami nie przedłużyło.
Księżna poruszyła się także i przeprosiła żegnającą się, iż ją na skromny swój posiłek dni powszednich nie śmie inwitować.
Panna Tekla coś już miała na ustach do odpowiedzi, lecz szmer się zrobił szczęściem i ostatni ten pocisk, któryby rozdrażnienie powiększył — nie został usłyszany.
Wojewodzina do drzwi nawet nie odprowadziwszy gości, powróciła na swe krzesło i siadła na niem czerwona, trzęsąca się cała, starając powierzchownie zimną krew utrzymać.
Taki urok wywierała panna Tekla na wszystkich, iż, choć wielu z gości mogło się spodziewać gniewu księżnéj za dezercyę, — znaczniejsza ich część wyszła zaraz, prawie się nieżegnając i towarzysząc pułkownikowéj do jéj kwatery...
Zwiększyło to jeszcze rozdrażnienie gospodyni, która natychmiast do stołu podawać kazała.
Mała garstka wiernych w posępnem milczeniu czekała pierwszego odezwania się księżnéj niespokojnie, w przekonaniu iż coś o pułkownikowéj i jéj córce mówić będzie. Zawiedziono się na tém, bo księżna wojewodzina przeora zagadnęła o jakiś casus conscientiae. Odetchnęli wszyscy.
U stołu Osmólski. który pozostał, od ganku się wróciwszy, sam panią wojewodzinę ośmielił się zapytać — jak się jéj Borkowskie podobały.
— Mój mości dobrodzieju — z uśmieszkiem pogardliwym flegmatycznie napozór odparła wojewodzina — takie sobie szlachcianeczki jakich po świecie teraz wiele. Chce się im pańsko wyglądać, a konopiami je czuć zawsze.
Oniemiał Osmólski.
Po małym spoczynku księżna dodała.
— Prawdziwą we mnie obudza kommizeracyą wasza pułkownikówna, bo takie kabacikowe Wenery zawsze smutnie kończą. Patrzy to wysoko, a upada nisko.
Na tak dobitnie potępiający wyrok nikt nie śmiał odpowiadać, przyjęto go milczeniem dziwnem.
Przeor dominikanów tylko westchnął i szepnął: — Quod bonus Deus avertat.
Widząc, że nikt jéj nie potakuje, nawet domownicy, księżna ciągnęła daléj.
— Panna widocznie na rozum i nauczkę choruje. Widzieliśmy już za dni naszych takie przewrócone głowy kobiece... gdzie fundamentu religijnego niema.
— W. Ks. mość — przerwał przeor, — dozwoli mi stanąć w obronie pułkownikowéj, która jest bardzo pobożną i córkę téż w wierze świętéj katolickiéj wychowała.
— Nie przeczę, nie przeczę — odparła podrażniona gospodyni — te panie mają tu w was wszystkich gorliwych obrońców. Lecz dodać muszę, iż mało głów kobiecych nawet z religią się w przyzwoitéj mierze umie utrzymać, gdy na rozum zachoruje. Słyszałeś może ojcze o pani Estkowéj?
— Nie...
— Estkowa ta także pobożną była po swojemu — dodała księżna — cóż, gdy zamiast kur pilnować, biblią czytać zaczęła i tak się w niéj zagłębiać, że potem wiarę żydowską przyjąwszy z żydem i dwiema córkami do Amsterdamu uciekła — a męża téż za sobą pociągnęła...
Niektórzy potwierdzili słyszaną tę historyą pani Estkowéj... inni ją za bajkę mieli. Przeor się zasmucił widoczną niechęcią Radziwiłłowéj dla pani Borkowskiéj, lecz w obronie jéj niechciał już stawać aby więcéj nie drażnić wojewodzinéj, która wszystko przeciw nienawistnym sobie obrócić umiała.
Gdy się to działo we dworze wojewodzińskim, pułkownikowa wsiadłszy do karety rozpłakała się gorzkiemi łzami. Jawném dla niéj było że księżnéj uprzedzonéj już, a teraz odpowiedziami córki rozdrażnionéj do najwyższego stopnia, niczém przebłagać i zjednać sobie nie będzie podobna. A niechęć takiéj potentatki znaczyła przegrany proces z Żywultem, o którego zabiegach wiedziano. Panna Tekla siedziała niema z gorejącemi oczyma, jeszcze nie mogąc się uspokoić.
— Co się stało — odezwała się starając matkę pocieszyć — tego odrobić nie można. Ma księżna swoich przyjaciół, znajdziemy i my takich co będą za nami. Wprawdzie z nią wojnę prowadzić ciężko nam będzie, aleśmy jéj nie rozpoczęły. Księżna przyjęła nas niegrzecznie, trudno było obraźliwe słowa wytrzymać.
Pułkownikowa nic nie mówiąc cichemi łzami płakała.
Tak dojechali do austeryi, gdzie trzeha było, nie bez kompromitacyi przed żydami, jaki taki obiad gotować. Gruchnęło po mieście, iż wojewodzina nawet pułkownikowéj na obiad nie prosiła.
Pociechą w tém upokorzeniu było tylko że znaczna gromada przyjaciół domu a raczéj admiratorów panny Tekli zebrała się do zajezdnego domu, a że między niemi kilku było w Nowogródku mieszkających chwilowo, ci się zaraz o obiad postarali.
Oburzenie przeciwko księżnéj było powszechne, a że szlachcie w to graj gdy na panów znaleść coś może, — głośno się odzywano o prepotencyi Radziwiłłów, którzy już szlachtę za boże stworzenia nie mieli.
Panna Tekla tryumfowała słysząc te głosy, widząc powszechną sympatyę i przekonaną będąc, że może ze swemi partyzantami stanąć bezpiecznie do walki z księżną panią.
Znalazł się dawny wielbiciel, choć dziś żonaty, Sołłohub, przyszedł Łopaciński, nadbiegł jak oszalały rozkochany Iwanowski starszy, gdy młodszy, dworował księżnie.
Pułkownikowa przy pomocy Iwanowskiego nietylko, że się o swój obiad nie potrzebowała frasować, ale mogła wszystkich swych wiernych zaprosić do stołu.
Przyniesiono wina podostatkiem, znalazły się łakocie. Wprawdzie zastawa stołu nie była wspaniałą i wiele zostawiała do życzenia. Talerze, półmiski, widelce, noże i łyżki pozbierane po dworkach nie pasowały do siebie, bielizny było mało, szklanki najrozmaitszego kalibru — lecz za to humor raźny, wesołość i ochota osładzały wszystko.
Panna Tekla aby okazać, że wcale przyjęcia księżnéj nie wzięła do serca, przypasała do jedwabnéj sukni i robronu fartuszek biały, zakasała śliczne rączki i grała rolę gosposi.
Matka, która się jeszcze uspokoić nie mogła, wejrzawszy na córkę, słysząc dokoła wesoło wykrzykujących przyjaciół, zwolna téż powracać zaczęła do zwykłego humoru. Wzdychała tylko biedaczka, bo, mimo najlepszej chęci, przyszłość się jéj nie wydawała różowo.
Doświadczeńsza wiedziała dobrze, iż nim tłusty schudnie, chudy umrzéć musi, a z panami walcząc, biedakowi się siły wyczerpią rychło.
Przy tym improwizowanym obiedzie, którego główną podstawą był ogromny szczupak i fura kurcząt do śmietany, biesiadnicy usiłując pułkownikowę rozchmurzyć, pili, śpiewali, wykrzykiwali, wiwaty spełniali i przez otwarte okna gospody dworzanie wojewodzinéj włóczący się po miasteczku mogli się przekonać iż choć na obiad nie proszono Borkowskiéj, głodną przez to nie była.
Iwanowski rej wodził. Przeciągnęły się kieliszki tak, iż już konie pułkownikowéj zaprzęgano i tłumoki znoszono, a w gospodzie jeszcze nie widać było końca. Wszyscy byli dobrze podchmieleni.
Obawiając się przypóźnić, Borkowska dawała znaki córce do odjazdu i w końcu panie się żegnać poczęły.
Iwanowski rozmiłowany razem i na księżnę gniewny, ostatni kieliszek za zdrowie panny Tekli wraz z innemi wypiwszy na klęczkach, począł coś szeptać swoim... Zatrzymano na chwileczkę pod jakimś pozorem już wsiadające panie.
Wszczęła się bieganina i posyłanie żydków bosych na wsze strony. Kareta już czekała przed karczmą, a tuż z różnych kątów zaczęto wyprowadzać i ciągnąć konie wierzchowe osiodłane, gdzie jakiego kto napadł.
Wszyscy biesiadnicy dosiadali szkap, i z czapkami na bakier gotowali się salvum conductum Borkowskiéj przez miasto zformować, towarzysząc jéj karecie.
Chociaż droga do Pacewicz nie szła około dworu wojewodzinéj, uradzono było nawrócić powóz umyślnie w ulicę, i pod samemi oknami księżnéj przeciągnąć z tą kawalkatą, okazując ilu przyjaciół miała pani Borkowska i że się ci nie wahali jawnie oświadczyć z kim trzymali.
Pochlebiała ta manifestacya pułkownikowéj, córkę w dumę wbijała, — lecz więcéj przewidująca staruszka drżała myśląc, że ten tryumf chwilowy drogo przyjdzie przypłacić.
Kareta otoczona szlachtą dobrze rozweseloną i wykrzykującą, pomimo oporu woźnicy musiała się skierować pod dwór książęcy i pod samemi oknami jego przeciągnęła pomału.
Iwanowski w boki się wziąwszy przodem jechał, jakby cały świat do walki dla pięknych oczów panny Tekli wyzywał.
Nie uszła baczności wojewodzinéj ta przeciw niéj wymierzona szumna demonstracya. Stała w oknie, blada z ustami zaciętemi, policzyła bacznie tych co kawalkatę składali, i zapisała ich sobie w pamięci. Nie rzekła słówka, lecz panna Klecka, która na nią patrzała z boku, zadrżała nad zuchwalstwem tego wyzwania.
Wiedziała dobrze, iż w córce mściwy duch ojca Zawiszy, odzywał się często — i raz obrażona nie ubłaganą była.
— Niechże ich Bóg ochroni — pocichu szepnęła panna Jacenta — nie chciałabym być ja w ich skórze.
Księżna Barbara nie rychło ustąpiła od okna, kłuła w zębach odniechcenia, przymrużonemi oczyma goniąc za karetą, i zamyślona nie mówiła słowa.
Orszak przeciągnął a wojewodzina stała jeszcze i nierychło już z twarzą zupełnie rozpogodzoną zwróciła się do panny Kleckiéj.
— Łowczanka — rzekła spokojnie — napisz jutro list do Żywulta, aby się u mnie stawił w pilnéj sprawie.
Ani tego dnia, ni następnych o Borkowskiéj, o przyjęciu jéj, o demonstracyi mowy nie było. Widocznie księżna Barbara ilekroć rozmowa mogła przypadkiem potrącić o ten przedmiot, natychmiast ją odwracała.
Żywult przywołany nadbiegł. W postscriptum do listu kazała księżna aby z sobą papiery przywiózł, status causae, ważniejsze dokumenty i zapadłe dekrety.
Gdy się zjawił pokorny suplikant, z podziwieniem wszystkich księżna Barbara przywołała go do swojego gabinetu, i sam na sam z nim spędziła blisko trzech godzin. Panna Klecka, która tam razy kilka wejść była zmuszoną, widziała na stole porozkładane papiery i księżnę w nich zagłębioną.
Nie było to bezprzykładnem, bo wojewodzina prawo lepiéj znała od mecenasów, i na nikogo się nie była zwykła spuszczać, gdy sprawę miała ważną przed sobą. Dziwném było to że Żywult, któremu chodziło o proces jak o życie, który na nim zęby zjadł, znał każdy papierek i zdało mu się że nad niego nikt lepiéj nie był oświadomiony z interesem — poszedł w kąt i musiał się uznać niezdolnym i ślepym, gdy mu księżna z jego dokumentów wykładać zaczęła co i jak potrzeba było robić daléj.
W końcu rzekła mu:
— Sprawa acana zła, a niech Bóg niepamięta jurystom co ją jeszcze popsuli. Zupełnie z nią tak jak z dzieckiem co się krzywe narodzi, prostują je prostują aż na drugi bok zwichną.
Ale bądź acan spokojny... w trybunale, spodziewam się, pułkownikowa wszystkich córki amantów na deputatów nie wprowadzi... i Radziwiłłowie coś mogą.
Ucałował końce palców, niegdyś bardzo pięknéj, nieco dużéj rączki wojewodzinéj, pan Żywult zgiął się nizko i wyszedł rozpromieniony.
Nie zasypiano i w Pacewiczach, lecz — środki były ograniczone bardzo — przeszkód wiele i ostatecznie na dobroć sprawy i na poczucie sprawiedliwości trzeba było tylko rachować.
Zdawało się pannie, iż proces przegranym być w żaden sposób nie może. Iwanowski i Leńkiewicz, choć zazdrośni o siebie oba, duszą i ciałem byli oddani pułkownikowéj.
Chory i już z domu ruszyć się nie mogący Filipowicz, który téż był zawiadomiony o niebezpieczeństwie sypał pieniędzmi i obietnicami, poruszając niebo i ziemię przeciwko Żywultowi.
Oprócz tego, chociaż brat Prokop jak najdowodniéj zaręczył Borkowskiéj, iż wojewodzic Sapieha był zaręczony z Jabłonowską — i zdało się to pewném, jednego dnia po długiéj niebytności, zjawił się on w Pacewiczach znowu, jak gdyby nigdy nic. Wiózł z sobą nieodstępnego francuza Montresora i — co dziwniejsza, drugą taką lalkę jak sam, po francuzku ubraną, młodzika jeszcze mniéj dojrzałego Ogińskiego, którego kuzynkiem zwał.
Było to imię piękne, choć podobno ów młody Ogiński do rodziny magnackiéj tegoż imienia zdala tylko należał. O tém wszakże nie wiedziano, miał już jakiś tytuł starosty, a z powierzchowności wielce dystyngowanym był i co się zowie pięknym. Nawet wada wymowy, bo troszeczkę szeplenił, przy uroku młodości raczéj mu wdzięku dodawała niż ośmieszała.
Sapieha powracał tak zakochany jak był, tak nadskakujący, jak gdyby wcale się nie zaręczył z nikim, a gdy mu panna po cichu winszowała Jabłonowskiéj, wielce się zarumieniwszy w śmiech obrócił to i prawie się zaparł.
Chociaż panna Tekla na ówczas dla chorego Filipowicza miała wiele afektu — wszelako ów młodziuchny Sapieha, tak dystyngowany, dowcipny, śmiały i tak zaklinający się iż miłość jego nigdy wygasnąć nie miała — pociągnął ją téż ku sobie.
Obchodziła się z nim bardzo zręcznie, instynktowo coraz go silniéj wikłając w swe pęta. Były chwile iż o nieszczęśliwym Filipowiczu całkiem zapominała. Śmiała się aż do łez z konceptów wojewodzica, dwuznacznemi słówkami go wabiła i odpychała, — a biedny młokos tracił głowę zupełnie.
Z jego strony było to poprostu swawolą paniczykowską, do któréj on nie przywiązywał żadnéj wagi. Najlepszym tego dowodem, że przyjaciela swego, młodego Ogińskiego, do miłości tak skłonnego iż się na raz we trzech pannach mógł kochać na zabój — przywiózł z sobą do Pacewicz.
Ogiński ledwie zobaczywszy pannę, oszalał. Młodszy i mniéj doświadczony od kuzynka, chciwy amorów, a nie patrzący końca, Starosta w godzinę już szeptał na ucho Sapieże, iż gotów się z nim pojedynkować, jeżeli mu panny nie ustąpi.
Oba młode chłopaki zalecać się zaczęli pułkownikównie wedle ówczesnéj mody i obyczaju młokosów. Miłość za Sasów rzadko przybierała charakter melancholiczny i tragiczny; wzdychano wesoło, śmiano się, dowcipkowano, a postępowanie młodzieży było daleko śmielszem niż dawniéj.
Paniom i panom na wsi zdawało się, iż to była maniera wielkiego świata, i że zbytnia surowość i pruderya trąciła parafiańszczyzną.
Śmiałość paniczów dochodziła czasem granic ostatecznych. Im się mniéj nią obrażano tem więcéj pozwalali sobie.
Jednakże nie z panną Teklą. Ta, choć wesoła i swobodna, choć wiele sobie mówić pozwalała i nie obrażała się lada czém, umiała utrzymać powagę swą i adoratorów na wodzy.
U boku jéj téż była zawsze albo matka, lub pisarzowa i panna Agata. Jedno zmarszczenie brwi pięknéj panny starczyło by zuchwałych pohamować i odepchnąć.
Sapieha z Ogińskim przybywszy jednego dnia, tak się dobrze zabawiali, a starosta tak się rozkochał, iż zabawiwszy do nocy, odjechali tylko o półtoréj mili nocować, a nazajutrz wprosili się znowu.
Panna Tekla, która Sapiehę miała w suspicyi, iż choć się w niéj kochał, — bodaj czy kiedy zechce się żenić — choć się go nie pozbywała, — rada była i Ogińskiemu.
Trafne jéj oko rozeznało w nim namiętne wielce usposobienie, niedoświadczenie wielkie, charakter słaby, który łatwo jéj opanować było, a z powierzchowności podobał się jéj bardzo.
Gdy odjechali, a panie same zostały i rada wojenna złożona jak zwykle z matki, pisarzowéj i Agatki zasiadła do rozpatrzenia się w wypadkach dnia przeszłego, pułkownikowa wedle swojego zwyczaju poczęła od wielkich pochwał dla starosty i spojrzawszy w oczy córce, szepnęła.
— Bodaj ten nie był predestynowany.
— A, już niech mi moja dobrodziejka daruje — przerwała pisarzowa — ale, jak Boga kocham dziesiąty już może co go macie za predestynowanego. A to młokos.
— Śliczny chłopiec — dodała Borkowska, panem od niego pachnie, życia pełen... a jak w oczy patrzał Tekluni.
Pułkownikówna się odwróciła.
— Cóż ty na to? — spytała matka.
— Proszęż mamy — rzekła panna — ledwiem go widziała... trudno sądzić. — Niczego!!
— Niczego!! ale! — powtórzyła matka — niczego? Jakaś ty wybredna!... Mówię ci śliczny chłopiec... no — i Ogiński.
— Są i ubodzy Ogińscy! — szepnęła pisarzowa.
— A że téż ty, kochana pisarzowo — rzekła — zawsze musisz plam szukać, choćby na słońcu! Ubogi, albo to tego nie wiesz, co znaczą pańskie ostatki... i te sukcesye.
Pułkownikówna chodziła zamyślona. Sapiehę lubiła dosyć, Ogiński się jéj podobał, Filipowicza żal było... a Iwanowski tak się jéj wysługiwał jak niewolnik....
Nazajutrz wojewodzic ze starostą stawili się znowu. Ogiński już, jak dawny znajomy, na stopie poufałéj był, i umiał tak sobie radzić, że Sapiehę nawet, lepszego znajomego, starszego w randze adoratora wyścignął.
Młodzieńcze niedoświadczenie i śmiałość pomagały mu, miał téż w sobie coś niewieścio-przymilającego się, coś kociego, co się czasem energicznym kobietom podoba, bo im się zdaje wróżyć niewolnika i pokornego służkę...
Wielce układny Ogiński, padając i submitując się umiał, nawet gdy się cofał, coś na tém zyskać. Drugiego dnia tak już pannę oswoił, że szeptali z sobą, dawali sobie znaki i Sapieha chodził markotny bardzo.
Francuz Montresor, który nie odstępował wojewodzica z rozkazu matki, ale mu wiele folgował, niechcąc próżnować, umizgał się do Agatki, ale że i niepiękny był i rozmówić się z nim nie łatwo jéj było, dziewcze potroszę drwiło z niego.
Jeżeli pierwszego dnia pułkownikowa mogła starostę wziąć za predestynowanego, — na drugi dzień wydał się jéj pretendentem niechybnym. Pół żartem pół seryo klęczał już raz przed swą boginią i o mało jéj z palca pierścionka nie zerwał. Szalony był, lecz wesół, miły, a że i pani pułkownikowéj nadskakiwał, i pisarzowę w rękę pocałował i pannie Agacie prawił słodycze — wszyscy go polubili. Zakasował wojewodzica, który zamiast iść z nim o lepszą zachmurzał się i kwasił. Wprawdzie baczna Teklunia gdy go widziała zbyt zasępionym umiała wejrzeniem ukradkowem, a wiele znaczącem naprawić humor, lecz Ogiński był górą.
O chorym Filipowiczu dnia tego mowy ani myśli nie było. Borkowska odżyła, bo z tych dwóch wielkich imion paniczów, nawet do procesu z Żywultem spodziewała się skorzystać. Miała już plan pewien, lecz że przy pierwszéj znajomości niewypadało zagaić sprawy, odkładała jego uskutecznienie do przyszłej bytności jednego z dwóch predestynowanych.
Przy wyjeździe bowiem Ogiński się zaklął, iż pół miesiąca nie upłynie, a on znowu w Pacewiczach być musi.
Panna mu się uśmiechnęła, a pułkownikowa przy pożegnaniu przypomniała iż wyglądać go będą.




Wiosna się kończyła... biedny Filipowicz, który codzień marzył o tém, że nazajutrz mu będzie lepiéj, że za parę tygodni wyzdrowieje — pluł krwią coraz gorzéj, kaszlał, słabł i gorączka go nie opuszczała. Doktor Szreter wiedząc dobrze, iż mu nic nie poradzi, potakiwał gdy Filipowicz składał to na cierpienie hemoroidalne, obiecywał rychłe polepszenie, wypijał mu najstarsze wino z piwnicy i przypatrywał się téj agonii młodzieńca, któréj towarzyszyły uspokajające marzenia.

Zdawało się że Filipowicz im bardziéj choroba się zwiększała, coraz większéj nabierał otuchy. Wszystko widział w barwach jak najświetniejszych. Przekonanym był iż panna go kochała, że wkrótce pojedzie się oświadczyć, zaręczy i w jesieni stanie do ołtarza.
Codzień mu pod okna przyprowadzano konie, które do ekwipażów swych weselnych przygotowywał. Cieszył się niemi, dawał nowe rozporządzenia, barwę świeżą kazał szyć dla służby, karetę kupił... ludzi dobierał.
Dni mu tak schodziły, mimo cierpienie znośnie, i jedno tylko dolegało najmocniej, że bohdanki swéj oglądać nie mógł. Ciepłe dni w tym stopniowym a ciągłym sił upadku, trochę przemijającego sprowadziły polepszenia.
Przyczyniała się do tego wielka siła woli i wyobraźni. Uczuwszy się odrobinę rzeźwiejszym biedny suchotnik natychmiast zażądał jechać do Pacewicz. Doktor Szreter, który ze zdesperowanemi chorymi miał za zasadę, nigdy się im nie sprzeciwiać, — i tym razem nie oponował. Radził tylko to na dni kilka jeszcze odłożyć.
Ale Filipowicz w podwójnéj gorączce serca i ciała, niecierpliwił się, zdało mu się, iż gdy po pokoju bezkarnie się przechodzić może, potrafi i kilkomilową odbyć podróż. Widziéć Teklunię stało się dlań koniecznością — w ostatku już go wstrzymać nikt nie mógł.
Przybyła ciotka staruszka, wypłakiwała oczy po kątach, ale nie śmiała się siostrzeńcowi przeciwić.
Jednego więc dnia, konie na jutro zadysponowane zostały, i Filipowicz, który mało co spał w nocy, zerwał się do dnia ubierać.
Gdy mu przyniesiono suknie, pas, karabelę, okazało się, iż wszystko na nim wisiało, tak był wychudł straszliwie. Żupan zachodził tak, że go musiano sfałdować, pas zlatywał, w rapciach nowe dziurki przekałać było potrzeba.
Przejrzawszy się w zwierciadle, Filipowicz sam się zafrasował, tak się znalazł mizernym i wyschłym. Oczy tylko świeciły jeszcze ogniem gorączkowym i plamy na policzkach temu trupowi nadawały dziwną fizyognomię jakiegoś życia sztucznego.
Podkomorzy Zaręba, zaproszony aby mu towarzyszył, nie odmówił przysługi. Na samem wyjezdnem, traf chciał by mu coś w zaprzęgu niebyło do smaku, zgniewał się mocno na czeladź Filipowicz, złajał ją, zakaszlał się i krew mu się silnie rzuciła. Uczuł się osłabłym bardzo i podkomorzy nalegał, aby podróż na inny dzień odłożył, lecz chorego to więcéj jeszcze zniecierpliwiło i na upartego siadł do powrozu.
W drodze sama ta myśl, że swą Teklunię oglądać będzie, ożywiła go i sił mu dodała. Zaręczał Zarębie iż się czuł bardzo dobrze, śmiał się i do Pacewicz dojeżdżając odżył — Zaręba go dawno takim nie widział.
Zdala już w dziedzińcu, jak zwykle, zobaczyli powozy i ludzi gościnnych — w Pacewiczach było ludno. Spotkany na drodze znajomy ekonom, na zapytanie kto by był — odpowiedział, że wie tylko o wojewodzicu Sapieże i Ogińskim.
Zachmurzył się Filipowicz.
— Ten paniczyk — zamruczał — chce koniecznie abym ja mu dał naukę.
Podkomorzy w żart to obrócił, i przestrzegł, że panny zazdrosnych nie lubią, bo zazdrość zawsze z nieufności pochodzi. Filipowicz na to nic nie odpowiedział. Wysiadając w ganku już z pokojów bawialnych wesołe śmiechy dosłyszéć mogli. Filipowicz usta zakąsywał, a stąpiwszy na ganek, musiał podkomorzego o rękę prosić, bo mu się na nogach trudno było utrzymać.
Wybiegła z jadalni właśnie pisarzówna, i zobaczywszy jak trup bladego, chwiejącego się, wymizerowanego Filipowicza krzyknęła ręce załamując.
Nikt go się tu niespodziewał, a twarz biedaka mogła najobojętniejszego przerazić.
Panna Agata osłupiała — nie śmiała słowa powiedziéć, patrzała, patrzała na suchotnika i łzy się jéj w oczach zakręciły.
Filipowicz tymczasem trochę sił odzyskawszy, podkomorzego puścił przodem a sam kaszląc wlókł się za nim.
Obraz, który przybywającemu adoratorowi wpadł w oczy, gdy na próg wstąpił — mógł raczéj odjąć mu ostatek siły niż mu jéj dodać. Panna Tekla strojna, wesoła, śmiejąca się broniła stojąc w pośrodku od napastliwych jakichś zaczepek wojewodzica z jednéj strony, z drugiéj Ogińskiego. Wprawdzie pułkownikowa siedziała na kanapie jako świadek — a pisarzowa z drugiego pokoju wyglądała — lecz Tekla, Teklunia tak dziecinnie była wesoła, tak nielitościwie uśmiechająca się do dwóch paniczów zajętych nią, że na wchodzących prawie nie zważali.
Oblężenie pułkownikównéj byłoby może nie ustało, mimo przybycia nowych gości — gdyby na twarzy panny na widok tego trupa chwiejnym krokiem wsuwającego się, patrzącego na nią oczyma strasznemi — nie zaszła taka zmiana — nie okryła ją tak przerażającą bladością, iż Ogiński i Sapieha opamiętali się. Panna Tekla pod wrażeniem tego zjawiska, ruszyć się z miejsca nie miała siły, stała jak skamieniała.
Filipowicz, chociaż wzruszony i gniewny, przemógł się i począł słaniając się zbliżać do pani Borkowskiéj. Ta zobaczywszy go tak zmienionym, zlękła się i drżeć poczęła.
Młode trzpioty spojrzały na Filipowicza i Sapieha, który go sobie ze świętéj Zofii przypomniał, szepnął coś Ogińskiemu, usuwając się na bok trochę.
Starosta dumnie i pogardliwie patrzał na intruza.
Ochłonąwszy trochę, Filipowicz biedny od matki postąpił ku córce. Panna Tekla oczy już w niego miała wlepione, wesołość ją opuściła, czuła jakby zgryzotę w sercu, jakby łzy pod powiekami. Z wyrazem współczucia przyjęła męczennika, który zapatrzywszy się w nią, bełkotał coś niewyraźnie, gwałtownie rękę jéj cisnąc w swych gorących wilgotnych dłoniach.
Podkomorzy ze strachem patrzał nań w obawie aby nie padł. Wielką siłą woli jednak zakochany utrzymał się na nogach. Kaszel tylko pochwycił go nagle i odstąpić musiał od panny. W pokoju zrobiło się cicho jakoś, grobowo. Goście zasiedli — słychać było tylko tłumione krztuszenie się suchotnika.
Młodość bywa okrutną. — Nadto młody jeszcze i niepohamowany Ogiński, który niewidział powodu dla jakiego by miał ton i obejście się zmienić, wytrzymawszy cokolwiek, przerwaną z panną rozmowę usiłował na nowo zawiązać. A że konceptom jego zawsze własny śmiech towarzyszył, więc prychać zaczął.
Panna Tekla półgębkiem odpowiedziała, Filipowicz nieprzyjaciół swych, za takich bowiem dwóch paniczów uważał, jadł oczyma. Nie szło jakoś... kaszel choremu ledwie mówić dozwalał. Po chwili jednak przysunął się do panny i cichą z nią zawiązał rozmowę, od któréj ona ani się mogła usunąć — ani w niéj wiele smakować się zdała.
Ogiński siedzący jak na szpilkach, dosyć zuchwale i natrętnie począł przerywać, wtrącając swe dowcipy, i usiłując uwagę panny odwrócić. Nic sobie z chorego szlachetki nie robił — i chciał mu to okazać.
Filipowicz kiedyindziéj pewnieby niezniósł tego — lecz chory, z ciężkością mówić mogąc, ustąpić musiał. Krew tylko oblała mu twarz bladą.
Panna Tekla była między młotem a kowadłem, niechciała zrazić Filipowicza nad którym się litowała, ani Ogińskiego zniechęcić. Dzieliła się więc między nich obu uśmiechami i pół słówkami.
Ażeby się nieco wyswobodzić od suchotnika, skinęła jednak na Agatkę — która dosyć u niego miała łaski, aby ta starała się go zabawić. Pisarzówna wśliznęła się zręcznie i grając po dawnemu rolę powiernicy, wdała się z nim w rozmowę. A że ta dosyć się żwawo zawiązała, panna Tekla już nie czując się obowiązaną do oszczędzania Filipowicza, a dbała o to aby nie zrazić paniczów, odwróciła się do nich.
Ogiński na to czekał tylko i natychmiast z wrzawliwą swą wesołością swawolić zaczął, śmiać się, krygować przed panną, niezważając już wcale na chorego.
Sapieha, który pamiętał z nim swe przejście na świętą Zofię i spór po pijanemu, niechciał okazać także jakoby się lękał i tém zuchwaléj do panny się posunął.
Skazano biednego Filipowicza na zwierzanie się przed pisarzówną, panna Tekla rozweseliła się, zapomniała i zabawa przerwana przybyciem suchotnika znowu w jak najlepsze się rozpoczęła.
Panna Agata siedząca przy nieszczęśliwym, wkrótce ujrzała straszliwie mieniącą się twarz jego; zamilkł i oczy jakby obłąkane poczęły śledzić najmniejszy ruch pułkownikównéj. Z téj kontemplacyi parę razy napróżno sprobowawszy go obudzić, Agatka musiała zamilknąć, i z przestrachem tylko patrzyła na męczennika.
Pot kroplami występował mu na czoło — na ustach zsiniałych jakby krew się pokazywała, piersi poruszały się coraz żywiéj. Trwało to dobry kwadrans i panna już niewidząc się tu potrzebną miała odejść, gdy Filipowicz schylił się ku niéj. Mówił z wysiłkiem i ciężkością.
— A jak tu w Pacewiczach wesoło!
— Widzi pan, należałoby żebyś i pan się rozchmurzył.
— Ja tak jak ci błaznować nie potrafię — odparł chory i zadumał się.
— Mało jednego widzę było Sapiehy, panna Tekla sobie drugiego przyjęła, żeby gdy się jeden zmorduje, było go komu zastąpić — rzekł daléj szydersko.
Agatka spuściła oczy.
— Co bo to pan plecie — szepnęła.
— Nic, ja robię obserwacye — dodał Filipowicz. Widzi pani, po téj chorobie, którą chwała Bogu przebyłem — jeszcze się tak żwawo poruszać nie mogę jak ci panicze i do panny Tekli nie przystępuję, więc choć patrzę.
— Taka piękna! — ciągnął powoli nie zwodząc z niéj oczów — taka urocza... jaka to szkoda, że taka bałamutka!
Agatka się musiała ująć za kuzynką.
— Alboż nie wolno jéj być wesołą?
— A! i owszem — odrzekł Filipowicz ironicznie, nawet jéj z tém bardzo ładnie... ale do czego się to zdało tak rozbawić i roztrzepać... kiedy potem płakać będzie trzeba.
— Płakać? a toż znowu dla czego? — spytała Agatka.
— No, bo z tego nic nie będzie... Z tych fircyków żaden się nie ożeni... a ci, co jak ja chcieliby poprowadzić do ołtarza, gotowi się rozmyśléć.
— Cóż, pan się rozmyśliłeś? — zapytała pisarzówna pół żartem.
— Właśnie rozmyślam... rozmyślam — rzekł Filipowicz. — Ja nie jestem zabawny... i po francusku się nie noszę.
— Pana nic nie wiąże — przerwała biorąc stronę pułkownikównéj Agatka — wolna wola...
— Juści, juści, serce tylko wiązało — westchnął chory — i boli... boli. Szkoda pięknéj panny dla takich wisusów.
— Panie Maryanie.
Filipowicz zamilkł.
Kilka razy zabawiając gości, panna Tekla litościwie nań rzuciła okiem, i chory drgnął.
— Pani niewie — zapytał po milczeniu z cicha, kogo pułkownikówna kocha? Hę! ja sobie to pytanie zadaję, zadaję i tego gordyjskiego węzła rozciąć nie mogę. Czasem mi się zdawało, że trochę serca miała dla mnie... ale to pono była litość tylko... Ot w téj chwili przysiądz by można, że Sapiehę miłuje... widzi pani jakie do niego robi oczy... Ale ot, przystąpił Ogiński... i o tamtym zapomniała, patrz pani jak on ją za rękę ściska, a ona mu jéj nie wyrywa. Przysiągłbym, że mu ją nawet także ścisnęła... Szczęśliwy!... Cóż kiedy téj szczęśliwości nie długie trwanie. Pamiętam, że tak samo jak mnie przymilała się do Iwanowskiego... ba i do wielu innych... do wielu innych... Uśmiechnął się.
— Niegodziwy pan jesteś, niewdzięczny — przerwała mu Agatka — żeby pan wiedział jak się ona o jego zdrowie troskliwie dowiadywała...
— Hm — rzekł Filipowicz — bała się żebym nie umarł. To tak jak w poczcie sowitym kto ma człeka, choć niewiele wart, gdy mu ubędzie o innego się starać potrzeba. Jam ci téż jéj pachołek. Jak pani myśli — wtrącił nagle — poszłaby ona za mnie?
Pisarzówna, dziwnym głosem i tonem i wyrażeniami Filipowicza zmięszana, niewiedziała co odpowiedziéć.
— A panu jak się zdaje? — odrzuciła z uśmiechem.
Filipowicz się zamyślił.
— Wie pani co ja myślę? Jakby innych nie stało, kto to wie? I — dodał — byłby na to sposób, stanąć nadedrogą do Pacewicz z rusznicą dobrze loftkami, jak na grube zwierzę nabitą, co który pretendent się pokaże — na cel — paf! Leży... Jakby tych szczygłów wytłukło się...
— Pan dziś jesteś w dziwnym humorze, z przymuszonym śmiechem — odezwała się pisarzówna.
— Ja to wiem — rzekł Filipowicz. — Widzi pani, w téj chorobie pociłem się strasznie, wszystek rozum ze mnie wypotniał.
Panna Agata się śmiać zaczęła. Chory się w nią wpatrzył długo...
— Wie pani co ja jeszcze jéj powiem?
— Czy co tak rozumnego jak wprzódy?
— Nie — daleko rozumniejszego — mówił Filipowicz.
— Kochać się jabym się kochał w pannie Tekli wiekuiście... rzecz to przyjemna... ale, gdyby przyszło się żenić... hm — wolałbym z panną Agatą.
Pisarzówna podskoczyła na krześle obrażona.
— Dalipan, dziś rozum pan postradałeś! — zawołała.
— Jam go już dawno nie miał — rzekł zasępiając się chory. — Od czasu jakem pannę Teklę zobaczył, sfiksowałem. Bo czyż to nie fiksacya, proszę, sądzić że taka śliczna, wesoła ptaszyna zechce w gnieździe siąść spokojnie, i jednym szarym wróblem jak ja się kontentować?
Rozmowa dziwaczna, byłaby się może przeciągnęła jeszcze, bo pisarzówna znajdowała w niéj pewną przyjemność, gdyby do stołu nieoznajmiono.
Sapieha nieproszony ni dziękowany skoczył prowadzić pułkownikowę, Ogiński porwał pannę, posponując wiek i godność podkomorzego, który wziął pisarzowę. Filipowicz dał rękę pannie Agacie.
Posadzono męczennika tak, iż miał naprzeciwko siebie pannę Teklę oblężoną z jednéj strony przez Sapiehę, z drugiéj przez Ogińskiego.
Widok panny oko w oko byłby wielką osłodą dla spragnionego Filipowicza, gdyby... nie to jéj sąsiedztwo, niedające jéj spokoju. Ogiński zaczął zaraz przed nią gałki stawiać do wyboru, chychy, śmiechy i szepty nieustawały.
Szczególniéj starosta usposobiony szydersko wziął za cel żartów i drwin Filipowicza, udawał jego minę, przedrzeźniał głos, a czynił to tak jawnie, iż sam obżałowany, poznać się na tém musiał.
Dawniéj, byłoby to nieochybnie awanturę wywołało, dziś tak się jakoś stał potulnym Filipowicz, iż oczy spuszczał — milczał... Czerwienił się tylko, bladł, czasem drżał jakby go dreszcze przebiegały — i uśmiechał się szydersko do panny Agaty.
— Wie pani, że bardzo, bardzo wesoło tu — szeptał.
Pisarzówna nie odpowiadała.
Panna Tekla, która kiedy niekiedy okiem rzucała na Filipowicza, — zdawała się nieco przelęknioną tym jego spokojem udanym.
Nie jadł nic, nie pił nawet, chleb kruszył w rękach, a wykrzywienie ust miało w sobie coś przykrego i świadczącego o wielkiéj boleści.
Jedna pułkownikowa, któréj oka wiele rzeczy uchodziło nic z tego wszystkiego nie widziała, i martwiło ją to tylko, że Filipowicz nic do swojego smaku znaléźć nie mógł.
Panicze więcéj pili niż jedli. Montresor łamaną polszczyzną zabawiał podkomorzego, który silił się niemniéj pogruchotaną francuszczyzną mu odpowiadać. Oba starając się sobie dogodzić wysilali się na rozmowę, która paniczów do szalonego pobudzała śmiechu.
Skończył się obiad nareszcie, a gdy wstawać przyszło, panna Agata zauważyła iż Filipowicz musiał się o stół oprzéć i na nogi stanąwszy, zachwiał się nieco. Jednakże choć blady i pomięszany odprowadził pisarzównę do bawialnego pokoju. Tu skinął zdala na podkomorzego.
— Czy pan myślisz tu dłużéj bawić? — szepnął mu — bo ja, coś mi nie dobrze, niemam co tu tak dalece robić, jestem nadliczbowy... chciałbym do domu.
— Poczekajże trochę, żeby nie tak zaraz gębę ledwie utarłszy — rzekł podkomorzy — niewypada.
— Ja bo gęby nie obcierałem — odpowiedział Filipowicz — anim pił ani jadł.
Przez litość jakąś zbliżyła się do niego w téj chwili panna Tekla. Chory począł ją oczyma mierzyć milczącemi długo, na miły uśmiech nieodpowiadając.
— Dobrze — odezwał się w końcu — iż mogłem choć na chwilę do panny pułkownikównéj się przybliżyć — właśnie miałem zamiar ją pożegnać.
— Czegoż się pan tak spieszy? — szepnęła grzecznie.
— Ja bo się lękam spóźnić i póki czas uciekać ztąd muszę — rzekł Filipowicz. — Mógłbym do reszty oszaleć patrząc na to co się tu dzieje...
— A cóż się tu dzieje? — obrażona spytała dumnie panna Tekla.
— Mnie się widzi, że źle się tu dzieje — rzekł Filipowicz. — Młokosy te drwią sobie i z domu i z pani.
— Chcesz pan żeby wszyscy tak pogrzebowo wyglądali jak sam? — żwawo odpaliła pułkownikówna. — A! to by było zabawnie. Pan chorowałeś, skwaśniałeś i nie wiedziéć co mu się przywiduje.
— Być może, być może, uśmiechnął się Filipowicz — przywiduje mi się, że to są trutnie, że pani jesteś ślepa, że swych prawdziwych przyjaciół nie chcesz znać i odpędzasz ich. Przywiduje mi się, że pani tego możesz później żałować.
Mocno wzruszony sięgnął ręką po dłoń panny Tekli, która mu jéj nie dała i nagle zmieniając głos, dodał.
— Bądź pani łaskawszą dla wiernego sługi swojego. Jeszcze się wszystko naprawić może. Ja pannę pułkownikównę kocham szczerze. Daj tym paniczom odprawę — daj mi słowo... skończmy... błagam...
Ta napaść rozgniewała tylko pannę Teklę.
— Cóż to się panu roi? że ja dla jego fantazyi ludzi będę z domu rozpędzać! Przecież słowaśmy sobie nie dali... a ja jeszcze jestem wolna.
— Pani jesteś wolna — rzekł odstępując Filipowicz — najzupełniéj. Nie pretenduję do niczego. Zatem co? odprawa?
Pułkownikówna jeszcze była nadąsana.
— Bierz pan to sobie jako chcesz! — rzekła. — Jeśli się panu czekać sprzykrzyło.
Filipowicz chwiał się na nogach tak iż za krzesło musiał się chwycić, nieodpowiedział nic, a że właśnie na tém krześle spostrzegł czapkę swoją, sięgnął po nią i z uśmiechem na ustach skłonił się, poszedł potém do gospodyni żegnać się, z kolei do pisarzowéj, naostatek do panny Agaty i nie ciągnąc już z sobą podkomorzego, który znowu się z Montresorem zagadał — wyszedł z pokoju.
Panna Tekla, choć jeszcze gniewna, spojrzała za nim z jakiemś uczuciem trwogi i żalu. Zrobiło się jéj smutno...
Powóz już z turkotem zachodził przed ganek, gdy podkomorzy ocknąwszy się, pobiegł gonić odjeżdżającego, bo swoich koni nie miał.
Filipowicz blady jak trup już, z pomocą dwóch służących wydrapał się był na bryczkę i czekał nań. Zaręba dostrzegł na twarzy jego taką zmianę, że się uląkł.
Naglił aby odjeżdżać co prędzéj. — Trzymał się z widocznym wysiłkiem, jedną ręką za fartuch a drugą chustkę cisnąc do ust, krztusił się.
Podkomorzy chciał wstrzymać odjazd, widząc go bardzo osłabionym, lecz Filipowicz dostrzegłszy to, krzyknął porywczo.
— Jechać do domu! żywo!
Popędzono więc i jedna panna Agata z okna widziała, jak blady suchotnik obłąkanem wejrzeniem zmierzywszy dwór, pochylił się osłabły.
Po odjeździe jego Ogiński z paniczykowską dumą i nieoględnością nielitościwie przedrwiwał nieboraka — robił miny jego, naśladował kaszel, chustkę przykładał do ust... i udawał go tak dobrze iż sama pani Borkowska za boki się brała.
Na pannie Tekli uczyniło to wrażenie przykre, okazała zły humor i musiano się zabawiać czémś inném.
Panicze nie myśleli wcale odjeżdżać, musiano dla nich przygotowywać wieczerzę.
Mrok już szary był, i miano ją podawać, gdy wpadł cale niespodziewany Osmólski, z miną tak pomięszaną jakąś i skwaszoną, jakby mu się co w drodze złego przytrafiło.
— Państwo wiedzą już tę tragiczną historyę? — zapytał pułkownikowéj prawie przy powitaniu.
Jakby tknięta przeczuciem jakiemś zbliżyła się panna Tekla.
— To istotnie fabuła — mówił Osmólski — gdybym na oczy nie oglądał, nie wierzyłbym.
Wszyscy stali zaciekawieni.
— Ten nieszczęśliwy Filipowicz — kończył przybyły — nie wiem dokąd się u licha wybrał w złą godzinę. O dobrą milę ztąd na gościńcu patrzę stoi przy powozie podkomorzy Zaręba i ręce łamie, ludzie się kręcą... Co takiego? Patrzę, a w powozie krwią oblany, martwy już, zdaje się, leży Filipowicz... Musiałem niepytając co i jak się stało... lecieć mojemi końmi po cyrulika i posłałem go tam...
Wszyscy stali niemi.
— Ależ nie umarł? — zawołała ręce łamiąc pułkownikowa.
— Zdaje się, że albo musiał skończyć lub nie wiele mu się należy — rzekł Osmólski. — Niemiałem nawet czasu spytać dokąd jeździł — ale jak można było tak chorego z domu puszczać!
Wszyscy milczeli, tylko panna Tekla, oczy sobie zakrywszy rękami, wybiegła do drugiego pokoju, a matka za nią.
Sapieha z zimną krwią odezwał się do przybyłego.
— Pocóżeś asindziéj spieszył z tą wiadomością i popsuł nam wesołą zabawę. Ten jegomość właśnie tu był z wizytą... miarkujesz pan.
Osmólski za głowę się pochwycił.
— Tu był! do licha! Rzecz nieprzyjemna — zawołał — niepotrzebne z tego urosną gadaniny.
Z drugiego pokoju płacz słychać było. Oba panicze, poszeptawszy z sobą. wiedząc, że tu już dobra myśl nie prędko powróci po tym wypadku, wzięli cicho kapelusze i milczącemu regimentarzowi głuchemu, siedzącemu w kącie, a niewiedzącemu o niczem skłoniwszy się, odjechali.
Z folwarku wysłano zaraz konnego, żeby się dowiedział co się z Filipowiczem stało. Panna Tekla chodziła lamentując i powtarzając, że z miłości dla niéj życie postradał.
Wieczerzę jeden tylko regimentarz i pisarzowa jedli z apetytem, Osmólski wino pił, co zwykł był czynić, gdy — jak powiadał — miał jaką aprehensyą. Późno w noc powrócił posłaniec z wiadomością, że Filipowicza nieżywego już do domu odwieziono. Niepowiedział tylko tego. iż powszechnie obwiniano pułkownikównę, jakoby była śmierci nieszczęśliwego przyczyną.




Zgon Filipowicza, chociaż przewidziany i jawnie z suchot pochodzący, nieprzyjaciele pani Borkowskiéj umieli przeciw niéj wyzyskać. Przypisywano go lekkomyślności panny, która, jak opowiadano, naprzód mu czyniła nadzieję, późniéj zalotnością go do rozpaczy przywiodła.

Szczególniéj księżna, która nie taiła nienawiści dla domu Borkowskich, głośno się przeciw matce i córce odzywała — innych przeciwko nim podbudzając. Nie uczyniło to jednak wielkiego wrażenia na adoratorach Tekluni. W miejscu tego który ubył, cisnęli się inni gromadnie.
Panna chociaż może Filipowicza żałowała i zgon jego opłakała, musiała się z tém taić, aby rozsiewanych wieści o stosunkach ze zmarłym nie potwierdzać.
Sapieha z Ogińskim zjawili się wkrótce potém dla pocieszania i — w istocie wesołością swą a kadzidłami jakie bóstwu palili — rozrywali pułkownikównę. Uśmiechała się znowu.
Starosta szczególniéj zapalczywie nadskakiwał pannie Tekli, i w uniesieniu, choć rodzina o tém nic nie wiedziała, o wiekuistem ślubowaniu przebąkiwał. Zaklinał się że, gdyby mu matka i rodzina nie chcieli dozwolić, byle panna poczekała, on do zgonu jéj wierność poprzysięga.
Pod rozmaitemi alluzyami, pisarzowéj napomykał, że ślub sekretny mógłby się odbyć — a rodzinaby go zerwać potem nie potrafiła i przebłagać się dała.
Wszystko to były paplaniny dziecięce. Ogiński sam siebie okłamywał. Czynił sobie z téj miłości, jak młokos, chlubę, głosił ją, nie robił tajemnicy, naradzał się jawnie — roztrąbiał.
Poszła tedy po całym powiecie wieść, naturalnie w drodze urastając, że z Ogińskim po zaręczynach potajemnych, że ksiądz do ślubu zamówiony, i że intrygi pułkownikowéj i jéj córki grożą nieopatrznemu młokosowi smutną przyszłością z kobietą płochą, pragnącą się tylko wyrwać na świat, aby go używać.
Księżna Barbara, która miała policyę doskonałą, o wszystkich tych rumorach została zawiadomioną.
Co dziwniejsza uwierzyła święcie iż rzeczy tak stać mogły, i zaklęła się iż niedopuści nigdy aby tak godna rodzina w sidła na siebie nastawione wpaść miała.
Natychmiast więc list przez umyślnego wyprawiony został do matki młodego starosty, przynaglający o ratunek. Periculum in mora. Do Sapiehów, z powodu zajść ich z Radziwiłłami, nie mając wielkiéj konfidencyi, księżna uboczną drogą pchnęła przestrogę, aby ratowali wojewodzica, już zaręczonego z Jabłonowską.
Dwaj młodzi zabawiali się jaknajlepiéj w Pacewiczach, pannę konsolując, która do starosty coraz więcéj nabierała afektu, a matka już na pewno predestynacyą głosiła — gdy na obu gotowała się burza wielka.
Tymczasem zakochany wściekle Iwanowski, który po śmierci Filipowicza opróżnione już chciał zabrać miejsce — i pannie się miał oświadczyć — zrażony nieustannem spotykaniem się z Ogińskim i jawnemi jego konkurami — z rozpaczą w sercu się usunął.
Iwanowski ten starszy, rodzony brat horodniczego, człowiek był równie namiętny jak ów nieboszczyk Filipowicz. Piękna Tekla, w któréj się oddawna kochał, była dla niego wszystkiem w świecie. Mówił, że dla niéj życie dać gotów i dałby był je bez namysłu.
Dzisiejsze pokolenia o wiele są wystyglejsze, dużo mniéj namiętne. Dawniéj i krew jakoś żywiéj w żyłach płynęła, i życie temperamenta czyniło rozgorzalszemi i nałóg niehamowania się w niczem rozpasywał. Uchowaj Boże przeszkody na drodze — człowiek się roznamiętniał i szalał.
Iwanowski właśnie z wielą takiemi drażniącemi zawadami miał do czynienia i miłość jego wzmagała się niemi. Jedną z najprzykrzejszych dlań była opozycja brata młodszego, który szaleńcem go wprost zowiąc, zaklinał się iż maryażu z pułkownikówną nie dopuści. Do téj ze strony brata przekory wiele się różnych przyczyniało pobudek. Iwanowscy od dzieciństwa, co się nieraz w rodzinach trafiało, po bratersku się niecierpieli. Starszy na młodszego powiadał — egoista, chytrzec, dusigrosz, pieniacz... Tamten na starszego wymyślał, że nie z pełna rozumu, szaleniec jest, któregoby w kuratelę wziąć potrzeba.
Z działu po rodzicach oba znaczny wzięli majątek, lecz starszemu testamentem ojca przeznaczone dobra i kapitały lepiéj go daleko wyposażyły.
Horodniczy czuł się pokrzywdzonym, a że brata posądzał, iż o to zabiegał — mówić z nim w początku niechciał.
Przyjaciele i powinowaci jakoś ich pogodzili. Uściskali się, ucałowali, zapili, a nazajutrz rano po trzeźwemu skłócili się tak, iż horodniczy odjechał poprzysięgając, że póki żyw z bratem mówić nie będzie. I tę zwadę po półroczném jéj trwaniu zagodzono — ale łatana przyjaźń a garnek drutowany nie wiele warte. Iwanowscy odtąd byli niby w zgodzie, a do pierwszego spotkania, byle się zeszli, jedli się natychmiast.
Cokolwiek jeden zrobił, drugi ośmiewał, tłómaczył, potępiał. Horodniczy przez lat kilka, widząc życie starszego prorokował mu, że się nigdy nie ożeni, a sobie że po nim dobra zagarnie. Tymczasem ów z zimną rybią krwią Iwanowski, zobaczywszy pułkownikównę rozgorzał i głowę stracił.
Dość tego było horodniczemu, ażeby na Borkowską rzucić anethema i stanąć w rzędzie jéj najzajadlejszych nieprzyjaciół. Nazywał pannę bałamutką, zalotnicą, intrygantką i zaklinał się, że wszelkich środków użyje aby brata szaloną pałkę ocalić.
Więcéj niż kiedy wywoływał nań kuratelę.
To odgrażanie się brata, nie tylko nieopamiętało zakochanego, lecz miłość jego jeszcze wzmogło.
Iwanowski starszy miał lat z okładem trzydzieści, a że w amory się żadne nie wdawał wprzódy i wszelki zapas serdeczny cały zachował — gdy go teraz obrócił na miłość dla pułkownikównéj, buchnęła ona nadzwyczaj gwałtownie.
Człowiek był trochę dziwny, gorączka choć na pozór zimnego lubił udawać, serdeczny, szczery i — jak go widzisz tak go pisz.
Młodszy brat cale inny, prawnik, wykrętny, złośliwy, choć nieuczciwego się nic nie dopuścił, zarażony był ową doktryną wieku, moralnością trybunalską, która pod pokrywką prawności wiele nieprawości dopuszczała.
Dla horodniczego wszystko co legalnie mógł dokonać było godziwem. Trzymał się litery prawa — nie patrząc jak ona była zastosowaną.
Im się starszy więcéj rozkochiwał w pannie, tém młodszy rachował pewniéj, że niedopuściwszy go do niéj od ożenienia odstręczy.
Nie było tajemnicą, iż rozmiłowany powtarzał: Albo ta lub żadna. Horodniczemu zaś o to właśnie chodziło, ażeby się nie żenił.
Z intryg tych brata, o których starszy wiedział, śmiał się i lekce je ważył. Tamten znowu, gdy się spotkali, drwił że po panach niedogryzki chce zbierać — i że na taką infamię on nie dozwoli.
Jakby na pociechę dla młodszego wypadło, że niemogąc i niechcąc z paniczami iść nawyprzódki, Iwanowski rozgniewany zaklął się publicznie, iż w Pacewiczach noga jego nie postanie.
Bracia się z sobą nie widywali w ostatnich czasach, lecz jak tylko młodszego doszła wieść o tém postanowieniu — pojechał do Wyżynki do starszego pan horodniczy, aby mu, jak po drodze mówił, rozumu powinszować.
Wyżynka majętność główna po rodzicach odziedziczona przez Iwanowskiego, otoczona lasami wielkiemi, dobrze zagospodarowana, była jedną z najpiękniejszych szlacheckich posiadłości w tych stronach. Na niczém jéj nie zbywało, bo i grunta miała doskonałe, i łąki wyborne i las nie zniszczony i wodę a młyny, i dwór co się zowie wygodny i piękny.
Dla tego téż horodniczy na nią tak zęby ostrzył i brata rad był widziéć starym kawalerem, aby kiedyś po nim to fundum, wsie i przysiółki opanować.
Iwanowski starszy był człowiekiem dziwnego nabożeństwa. Rozumu choć go miał, na własny użytek nie obracał, żył cały sercem, wrażeniami, uczuciami. Starczyła mu Wyżynka nie tylko na fantazye wszelkie, ale nawet na mimowolny dorobek kapitału, choć ludzie, z dobroci jego korzystając, odzierali go.
Gdy go chandra jaka napadła, Iwanowski o wszystkiem zapominając w niéj i nią żył tylko. Kochając się szalał, nie myślał o niczem tylko o miłości swéj, pannie i sobie nie dawał spoczynku, a z ofiarami się wcale nie liczył. Tak samo gdy go z rozpaczy opanowała pobożność, modlił się po dniach całych, krzyżem legiwał, dyscypliną się do krwi biczował i suszył tygodniami.
Rozdzielić się nie umiał według przysłowia — et haec facienda et alia non omittenda — całkowity się zawsze oddawał. Były już nań z kolei lata, w których zapalczywie myśliwstwem się zajmował; rok czy dwa się w książkach kochał; miał raz pasyę do koni i wiele na nie tracił. Na ostatku, wszystko pochłonęła miłość dla pułkownikównéj.
Doznawszy w niéj zawodu... nie wiedział już czém się pocieszać miał. Można się było obawiać, że tak samo jak inne namiętności chwyci go passya do kieliszka na frasunek. Lecz bratu horodniczemu wszystko to milszém było i znośniejszem niż konkury o pannę Teklę.
Dwór w Wyżynce po rodzicach wzięty, wystawiony był, jak wiele innych na starem horodyszczu, którego wklęsłe w ziemię wały, porosłe drzewami jeszcze dokoła rozeznać się dawały. Był to budynek obszerny, nie piękny, ale poważnie się prezentujący zdala ze swym olbrzymim dachem w dwie kondygnacye, kominami jak wieżyce i chorągiewkami herbownemi na dachu.
Podwórze, na wszelki wypadek, bo się nieraz od zajazdów bronić było potrzeba, opasane było mocnemi ostrokołami, a bramy wjazdowe ciężkie, ogromne, kryte, z daszkami wyglądały jak baszty. Wszystkie niemal budowy na podmurowaniach z polnych kamieni, starannie stawiane, mocne były i okazałe.
Gospodarstwo u Iwanowskiego nie szło by pewnie dobrze, bo on sam go nie pilnował, tylko wybrykami, — ale miał po rodzicach niejakiego Żemczugę, starego szlachcica, pono powinowatego, który był nieocenionym. W istocie on tu był panem, i od wielu niedorzeczności Iwanowskiego powstrzymywał, a był mu więcéj opiekunem niż sługą i miał w domu powagę wielką.
Rozumny człek nie przeciwił się swemu paniczowi, bo go dotąd tak nazywał, tylko w ostateczności — gdy niebezpieczeństwo groziło, w mniejszych i obojętniejszych rzeczach fantazyom jego dogadzał...
Towarzystw tłumnych a wrzaskliwych Iwanowski jak inni nie lubił. Teraz w swym smutku i żałobie po Tekluni, jedyną dlań pociechą był niemiec z Nieświeskiéj kapeli czasowo odmówiony, który mu przez pół dnia na flotrowersie wygrywał melancholijne pieśni, i ksiądz Klet...
Ksiądz Klet Mazurowicz był jakimś krewnym Iwanowskich po kądzieli. Ubogiego matka gwałtem pono przyodziała w sukienkę, oddała do seminaryum, i ratując od biedy, wymogła, że się wyświęcił. Dano mu nawet wikaryę na wsi... ksiądz Klet, który nigdy powołania nie miał, młody, temperamentu ognistego, zaraz w drugim roku coś takiego skrewił, że ratując go od gorszych ostateczności złożono gorszący postępek na obłąkanie. Zamiast więc zamknięcia go do ciupy i — gorszych może następstw, Kleta oddano rodzinie, i — bawił na łasce u Iwanowskiego. Mszy mu odprawiać, kazań mówić, spowiedzi słuchać nie było wolno, ale sukienkę nosił i księdzem się nazywał. Był to biedny człowiek zwichnięty, który już ani do świata powrócić nie mógł, ani do duchownego powołania. Obłąkanie, które nań włożono dla ocalenia — dziwnym sposobem zdawało się czasami jego postępowaniem usprawiedliwione.
Słysząc, że go waryatem zamianowano, wziął to do serca, czy swój upadek, który był przyczyną śmierci matki — i — dostał jakby lekkiego obłąkania. Lecz te się objawiało i sporadycznie i łagodnie, a w takiéj formie iż mu nie przeszkadzało z ludźmi żyć i wśród nich swobodnie się obracać. Chudy, blady, twarzy dosyć przystojnéj, z oczyma dużemi biegającemi niespokojnie, ksiądz Klet mówił gorączkowo, prędko, niewyraźnie, bywał mocno roztargnionym i miewał napady melancholii.
Zwykle łagodny, cichy, gdy go roznamiętniło stawał się krzykliwym i do pohamowania trudnym. Iwanowski go dosyć lubił, obcował z nim chętnie — obdarzał go — a teraz w samotności i smutku flotrowersista Hörner i on stanowili całe jego towarzystwo.
Iwanowski po całych dniach na sofie legiwał, z rękami pod głowę założonemi, w sufit patrzając, Hörnerowi kazał grać, lub wzdychał i narzekał głośno, dla repliki i potakiwania przywołując ks. Kleta. Ten zwykle po izbie chodził, bo usiedziéć mu było trudno, o czém innem myślał, a panu Janowi czasem słówko konsolacyi rzucił.
W Wyżynce prędzéj się niewiem kogo spodziewano, niż pana Marcina horodniczego.
Stary Żemczuga, który go nie lubił, bo Jana kochał bardzo, pierwszy spotkawszy w ganku i zdala powitawszy — uczynił mu uwagę, że panu Janowi — nie bardzo zdrowemu, oznajmić trzeba o przyjeździe... bo tak wypada.
Wstrzymał się więc Marcin w ganku, a Żemczuga poszedł anonsując przybycie brata. Na tę wiadomość zerwał się Jan jak oparzony i zrazu zamilkł namarszczony. Nieprzyjąć nie było można, więc ks. Kleta uprosiwszy aby go nieodstępował, Jan prosić kazał.
Marcin filut i zręczny wszedł wesoło, jakby nigdy się z sobą nie pstrykali a żyli w najlepszéj komitywie, i zawołał od progu iż usłyszawszy jakoby pan brat nie zdrów był, miał sobie za obowiązek go nawiedzić.
Ręce tedy sobie podali i tamże w kancelaryi, gdzie zastał go Marcin usiedli... ksiądz Klet pod piecem sobie obrał stanowisko obserwacyjne.
— Jeżeli się niezdrów czujesz — rzekł gość — czém prędzéj to lepiéj Szretera wezwać potrzeba.
Żółć się zebrać musiała, da na przepędzenie jéj, i będziesz zdrów jak ryba.
Jan ręką kiwnął, zmilczał. Marcin się w niego wpatrzył.
— Ja bodaj, znając waszmości — rzekł — zgadnąć potrafię zkąd choroba i melancholia... Żal ci Tekluni, a to sam Pan Bóg łaskaw i opatrzny, że cię od niéj odgania. Wiesz co ja o nich trzymam, lepiéj przeboleć teraz, niż zawiązać sobie świat z płochą niewiastą.
Jan się zmarszczył mocno.
— Jakeś łaskaw, panie bracie, nie mówmy lepiéj o tem.
— Dlaczego? — odparł Marcin — dusić to w sobie gorzéj jeszcze. Owszem wypluć co na sercu, a lżej będzie.
Ksiądz Klet próżno mrugał z pod pieca, starając się Marcinowi dać do zrozumienia, aby milczał. Janowi się już twarz krwią oblewała. Sam był zły na pannę i zarzekał się jéj, ale drugim, a szczególniéj bratu mówić na nią nie mógł dozwolić.
— Wolałbym abyśmy o pannie Tekli wcale nie mówili — rzekł — lecz kiedy pan brat zagaiłeś, muszę, ja co ją lepiéj znam, stanąć w obronie. Mniéj winna panna niż matka, która trutniom drzwi otwiera, paniczom się daje łudzić, a w istocie sobie i córce szkodzi, bo rzetelnych konkurentów odpędza.
— Kto tam winien — odezwał się Marcin — mniejsza z tém, dosyć że Borkowska nie dla ciebie. Wyrzekłeś się jéj, słyszę, masz rozum. Jam ci tego przyjechał powinszować, byleś wytrwał.
Jan nie odzywał się. Marcin jakby nie rozumiał, że to go drażni, prawił daléj.
— Panicze się będą z nią zabawiali, póki liczko kwitnie, a potém... ekonomczuka jakiego wziąć będzie musiała, bo jéj nikt brać nie zechce.
Ksiądz Klet pod piecem aż syknął i nogami zaczął szorować i szastać.
— Nie trzeba ryb łowić przed niewodem — odezwał się Jan — kto to wie? Powiadają, że się Ogiński żenić myśli.
Marcin głośno śmiać się zaczął.
— I ty w to wierzysz! — rzekł. — A od czegoż księżna. Niewiesz chyba, że tam nie ma dnia w Nowogródku żeby na stole Borkowskie nie były. Radziwiłłowa niedopuści nie tylko ożenienia świetniejszego, ale im spokoju nie da, dopóki nie zgubi. Trudno tam zrozumiéć i dobadać się co między babami zaszło i za co ta zemsta sroga — lecz gdy kobieta na kieł weźmie, a jeszcze taka jak Zawiszanka, pewnym być można, że nie uspokoi się, póki nieprzyjaciółki nie zgubi...
Paniczów, zobaczysz, wkrótce tam zabraknie, proces z Żywultem przegrają, a co daléj, o tém tylko wie jeden Bóg i księżna Wojewodzina... bo na tém nie koniec.
Ksiądz Klet z pod pieca uznał się obowiązanym wmieszać do rozmowy.
— O! już to święta prawda — rzekł gorąco — że nad niewiastę złą gorszéj rzeczy niema. Nie darmo pismo święte opowiada, że pierwszy grzech z niéj poszedł.
Marcin spojrzał nań ostro.
— O kim że mówisz? hę? któż ta zła niewiasta? spodziewam się, że nie księżna?
Ksiądz się zmięszał. Co miał na myśli niewiadomo, ręce począł trzéć i palce łamać — i wyjąknął.
Generaliter się mówi.
Pan Jan odbywszy pierwszą z bratem rozprawę, położył się znowu na sofie, i oczy w sufit wlepił. Marcin widząc go chmurnym, począł żarty stroić.
— No, kochany Janie... kiedy ci pułkownikówna szczęściem już serce opróżniła... cóż myślisz? Wiem, że próżnować nie lubisz — co na placu? hę? polowanie czy konie?
— Daj mi pokój, ani jedno ni drugie. Jeszczem nie wydychał tego co mi ciążyło.
Na tę rozmowę, jakby proszony, bardzo w porę, nadjechał wiecznie się włóczący Osmólski, który wszystkie plotki zwykł był po powiecie rozwozić.
Gospodarz go powitał ochotnie. Kazano podać przekąskę i śniadanie, bo za saskich czasów jadło i napoje ze stołu prawie nigdy nie schodziły, a zwłaszcza przy gościach, jadano po całych dniach i komin kuchenny kurzył wiecznie.
— Co słychać? — spytał Marcin.
— Najważniejsza wiadomość — począł Osmólski, zajadając wędlinę z wilczym apetytem, że oto wojewodzica Sapiehy nam nie stało. Panna może żałobę włoży, ale drudzy się ucieszą pewnie.
— Cóż się z nim stało! — spytał Jan — słuchając z uwagą.
— Matka przestraszona tém, że się bałamuci, przysłała po niego starego Korsaka, który panicza wraz z Montresorem wziąwszy, pod szubpasem powiózł do Kodnia.
— Ho! ho! parę tygodni może będzie spokojnie — rzekł Marcin — potém się panicz wyłże, wykręci i powróci. Nie pierwszyć to raz go ztąd biorą.
— Księżna Barbara — dodał Osmólski — choć directe tam stosunków nie ma, stołka mu przystawiła. Nie kto inny... Teraz kolej na Ogińskiego.
Iwanowski Jan uszy nastawił, serce mu uderzyło, oczy pojaśniały, Marcin się zasępił.
— Tego, to ja acaństwu powiadam — ozwał się, nie tak łatwo będzie przegnać. Zakochany po uszy i pono o wykradzeniu a ślubie mówi. Ale po co tu kraść? W biały dzień mu ją matka da, byle jaka taka stuła ręce związała. A znowu o stułę, gdy ją jest czem pozłocić, kłopotu u nas nigdy nie ma.
Ksiądz Klet, który się uważał za duchownego i obowiązanego stawać w obronie sukni, rzucił się gwałtownie.
— Co to... to, pan horodniczy, na święty stan kapłański, takie kalumnie?... Co to to?
Marcin śmiał się po swojemu.
— Księżuniu nie pérz się, nie gniewaj — odparł, są księża i księżyska. Tyś kuzynku, także nie święty.
Osobista przymówka jak piorunem raziła biednego Kleta, któremu grabki i nóż z rąk wypadły. Usta mu zbladły, zaczęły trząść, ręce podniósł. Marcin za nie pochwycił.
— Dość — rzekł — żarty były... daj pokój ochłoń.
Jan się ujął za domownika.
— Niegodziło się.
Osmólski nie widząc sposobu lepszego, zagadał o czém inném.
— Żywult ma już, przyrzeczenie — rzekł — że sprawę jego Radziwiłłowie w ręce wezmą.
— I wojna będzie — śmiał się Marcin. Gynekomachia... zabawne... księżna przeciw pułkownikowéj! Koniec łatwo odgadnąć bo Borkowskiéj z Radziwiłłową a jeszcze Zawiszanką rodem, mierzyć się — to tak jak z przeorem Dominikańskim braciszkowi wojować...
— Tandem — rzekł Osmólski — widłami pisano. Panna Tekla bardzo piękna — niech do deputatów pojedzie, zmollifikuje ich serca. Jan słuchał, nie mówił nic już. O tém i owém przegadano do obiadu, na którym młodszy pozostał. Gospodarz w lepszym był humorze, ksiądz Klet sam do siebie mruczał i niezmiernie był na Marcina gniewny. Po obiedzie przywołano Hörnera, który, gdy tylko trzeźwy był, ochotnie trele wywodząc gości zabawiał.
Pan Jan znowu słuchając muzyki posmutniał.
Marcin, który zarówno na zwiady jak dla zbliżenia się do brata przybył, wpatrując się w niego, nie zupełnie rad był ze stanu w jakim go widział. Smutek dowodził iż na sercu jeszcze pannę miał, choć się jéj wyrzekł. Powrót więc był możliwym...
Pod pozorem jakimś z bawialnéj izby się wykradłszy, Marcin, który na wszystko baczne oko miał, wkradł się do sypialni brata. Tu sznurkując i rozglądając się, przy łóżku w szufladce spotkał się z rękawiczką i zeschłemi kwiatkami, z wielką czcią przechowywanemi. Pokiwał głową.
— Nieuleczony — rzekł — spokoju nie będzie, dopóki panna za mąż nie wyjdzie. Niema na to rady innéj.
Powróciwszy do izby, Marcin się jeszcze chwilę zabawiał z bratem i na bryczkę siadłszy, pod wieczór, nie zatrzymywany wyjechał.
Dumał przez całą drogę posępnie... i dopiero w Nowogródku stanąwszy, jakby mu szczęśliwa jakaś myśl przyszła uspokoił się. — Nazajutrz już znowu na bryczce był i w podróży. A że czy przypadek czy namysł wiódł go około karczmy w Pacewiczach, zajechał do znajomego arendarza; zapytał go wywoławszy, czy książę starosta był we dworze. Żyd oznajmił iż od dwóch dni go tu niewidziano.
Pan Marcin natychmiast daléj jechać kazał. Wiedział, że Ogiński z Sapiehą, gdy w Pacewiczach nie siedzieli, rezydowali u dawnego Sapieżyńskiego klienta Szumejki, który miał teraz wielką dzierżawę zastawną u Radziwiłłów.
Szumejko, duszą i sercem oddany Sapiehom, spodziewający się od wojewodzica korzystnego frymarku jakiegoś, w domu swym pozwalał młodzieży zabawiać się jak chciała. I on i rodzina jego była paniczom na usługi. W téj głównéj kwaterze, polowanie, pijatyka, strzelanie do celu, zabawki wszelkiego rodzaju, w których dwie panny Szumejkówny, wesołe dziewczęta udział brały — mieniały się nieustannie... Chociaż Sapieha był pochwycony i mógł do matki odjechać, Marcin spodziewał się tu znaleść Ogińskiego, który gdzieindziéj równie wygodnéj głównéj kwatery miéć nie mógł.
Zajechał więc do Szumejki, z którym znał się trochę.
Szlachcic panu bratu zawsze rad. Wybiegł na ganek z włosami rozrzuconemi, gruby i mały gospodarz — wołając na głos, iż go szczęście nadzwyczajne w osobie pana horodniczego nawiedzić raczyło. Podchmielony trochę był i z bryczki prawie na rękach zniósł Iwanowskiego, który postrzegł zaraz, że ma do czynienia z podweselonym, co mu było na rękę.
— Masz gości, panie bracie? — zapytał.
— A juści! — zawołał Szumejko. — Musisz czuć, że odemnie wino słychać, toć chybabym chłopem był, żebym miał pić je sam jeden.
— Któż u was?
— Nie zrobi ci wstydu żaden z moich gości — zaśmiał się dzierżawca. — Chodź.
I wciągnął p. Marcina do jadalni, w któréj czterech młodzieniaszków na żywéj rozmowie u stołu już opróżnionego, z butelkami siedziało.
Spostrzegł Iwanowski starostę z rumieńcem na twarzy dopijającego toast jakiś dziękczynny. Sapiehy nie było.
— Dobra nasza — odezwał się w duchu. — Chłopiec nie zdezerterował, wesół jest, przystęp będzie łatwy. Czterma literami dam się nazwać, jeżeli mi się nie uda.
I horodniczy zatarłszy czuprynę, siadł zaraz naganiać kieliszkami, tych co go wyprzedzili.
Wiadomy to zwyczaj, że gość, który się przypóźnił, nim z innemi dopuszczony został do konfraternii, musiał się dać na równi z niemi podpoić. Pan Marcin głowę miał tęgą i nie uląkł się kilku lampek. Z oka nie spuszczał starosty, który gadał głośno, i był w bardzo dobrém usposobieniu.
Począł się doń przysiadać i przymilać.
Przy kieliszkach znajomość zawsze łatwa, spoufalenie prędkie, a młody Ogiński i po trzeźwemu był poufały a gaduła ze wszystkiemi, nic w sobie nigdy utrzymać nie umiejąc.
— Hej! hej! panie starosto — odezwał się do niego — prawda że u nas w Nowogrodzkiem wesoło? Dziewczęta piękne, domy gościnne i ludziska poczciwe. Ale panu już pono kobiety nie w głowie, kiedy najpiękniejszą sobie pozyskałeś. Głośno już u nas o tém...
— Co Wpan prawisz!
— A! jak mi Bóg miły, bębnią o tém po całym powiecie. Niema się czego zapierać. Panna jak anioł ładna...
Tu pan Marcin pochylił się ku niemu.
— No, i choć nie wszyscy o tém wiedzą, ale ubogą nie będzie. Proces z Żywultem wygrają, sprawa czysta. Są i inne sperandy. Rodzina piękna, która niegdyś pańską była. Co tu rozmyślać długo. Panna się kocha, matka się nie sprzeciwi, chyłkiem do ołtarza i ręce stułą związać.
— Łatwo to powiedziéć — odparł wywnętrzając się starosta, który dobrze już miał w głowie. — Ja bym nie był od tego... ale, zachodzą przeszkody.
— A od czegoż przyjaciele? ho! ho! — począł Marcin — ręka rękę myje. Podumawszy sposób się znajdzie.
Młodemu oczy zaświeciły.
— Dobroczyńcą by moim był, ktoby do tego dopomógł — szepnął.
— A no! — wyrwało się Iwanowskiemu, niby z wielkiego ferworu — a no, pogadamy o tém. Ja panu staroście powiadam, byle szczera wola i inklinacya była — pomożemy, zrobi się.
Ogiński począł ściskać tak Iwanowskiego iż mało go nie udusił. Wypili do siebie. Wziął go pod rękę starosta, i jakby się od wieków znali, szepcząc z sobą wysunęli się do drugiéj izby, któréj drzwi p. Marcin zamknął.




W wojewodzińskim dworze, po obiedzie na którym siła była bliskich i zdaleka gości, zabawiano się rozmową.
U stołu lżejszą pogadankę o pospolitych sprawach zamknąwszy, księżna teraz badała ducha publicznego i przygotowywała wybory deputatów do przyszłego trybunału. Umiała ona z każdéj korzystać zręczności, i napozór o błahych mówiąc rzeczach, czasu nie tracić. Nikt lepiéj nad nią nie znał stosunków miejscowych, pokrewieństw, przyjaźni, waloru ludzi małych i sposobów ich zużytkowania.
Sztuką było niepospolitą umiéć do każdego tak mówić, aby się nie odkryć całkiem z myślą, nie związać obietnicą, a dać człowiekowi do zrozumienia co czynić miał, wysondować go czy był chętnym, przekonać się czy co potrafi.
W szkole ojca doskonale wyćwiczona księżna, miała talent wyzyskiwania ludzi tak, że oni czasem sami nie wiedzieli o tém... Kunszt był największy właśnie — nie wiele z siebie czyniąc, nie szafując — ludzi umiéć pozyskać.
Więc jednego brało się słowem, drugiego uśmiechem, innego poufałością, którą mało szafowano zapytaniem o rodzinę, wzmianką o wakansie tym właśnie o którym księżna wiedziała że był na myśli. Poczciwa szlachta unosiła się nad rozumem, uprzejmością, niezrównanemi księżnéj przymiotami; a im więcéj ona pozyskiwała przyjaciół, tém Borkowska ich więcéj traciła. Z tym taktem pańskim, który niedopuszczał okazywać iż ją zbytnio obchodziły Borkowskie, nie wiele o nich wspominając, z przełaju czasem ciskając słówkiem, wojewodzina umiała okryć je śmiesznością i w jak najgorszém świetle przedstawić.
Znajdywali się przyjaciele których to oburzało, lecz odzywać się nie śmieli, nawet przeor dominikański milczał. Ci co bywali w Pacewiczach nie bardzo się do tego przyznawali, chociaż księżna wiedziała o wszystkiem i właśnie na nich starała się najsilniéj wpływać.
Ze śmierci Filipowicza uczyniono tu fabułę, która na jakiś romans wyglądała. Wystawiono go jako męczennika, a pannę nielitościwą, obłudną, fałszywą, zalotną. Nieszczęściem, choćby rzecz przesadzona, miała za sobą pewne cechy prawdopodobieństwa.
Żywult, pokorne ciele, którego wszystkie nadzieje na księżnie spoczywały, należał teraz niemal do jéj dworu i tak mocno trzymał się klamki, że jéj prawie na chwilę nie puszczał. Stał w kątku, kłaniał się nisko, ręką do kolan — śmiał się ze wszystkiego, wtórował, potakiwał, służył; wszyscy téż przekonani byli, że wygrać musi, bo trybunał nie mógł wypaść tylko po myśli Radziwiłłów i składać się z posłusznych im deputatów.
Wyborów ich wszędzie zwolennicy Radziwiłłowscy doglądali, a gdzie kandydat przeciwny miał najmniejsze poparcie, tam wszelkie środki były dobre, aby go nie dopuścić.
Na jednych umyślne nakładano inhibicye, drugich zręcznie umiano usunąć, innych w saméj chwili wyboru pojono — albo zarąbywano.
Nie dla jednéj sprawy biednego Żywulta podejmowano starań tak wiele — szło o panowanie rodziny na Litwie, o dowód jéj siły, o zyskanie sobie nowych przyjaciół, o znaczenie polityczne.
W tym wieku prywaty, kto miał sądy w ręku, zatém cześć i majątek obywateli, dwie rzeczy najdroższe — ten władał szlachtą i rzucał nią gdzie mu było potrzeba. Sam król i jego minister musiał się rachować z rodzinami, które na kraj największy wpływ wywierały — zatém szło że, przy rozdawnictwie tytułów i starostw, kto rej wodził, miał pierwszeństwo.
W dniu tym, jak od dawna, Żywult się stawił do obiadu, na którym osób było sporo. Bystre oko księżnéj zaraz spostrzegło, że pokorny człek który zawsze dosyć biednie i przygnębiony wyglądał, starając się obudzić kommizeracyę — był więcéj niż kiedykolwiek przygnębiony i smutny.
Raz i drugi rzuciwszy nań okiem, księżna Barbara domyśliła się, że jakiś osobliwszy ucisk i troskę miał dnia tego. Przy obiedzie dużo wzdychał... A że oczyma ciągle ku księżnie biegał, jakby ją chciał o coś prosić a nieśmiał, Wojewodzina, gdy wstano od stołu — sama się do niego zbliżyła.
— Co to acanu jest?
Za całą odpowiedź Żywult ręce na piersi skrzyżował, i okrutnie westchnął.
Głos miał stłumiony i cichy, teraz ledwie go posłyszéć było można.
— A jest! mościa księżno — jest! — odparł.
— Ale, cóż takiego?
Potarł głowę biedaczysko.
— Bieda — rzekł.
— Nowa jaka? Acan się zdajesz oprymowany bardzo.
Żywult ręce przycisnął jeszcze mocniéj do piersi. Obejrzał się pilno do koła, aby go nikt obcy podsłuchać nie mógł.
— Moja nieprzyjaciółka nową sztukę gotuje — rzekł — może, uchowaj Boże nieszczęścia, miéć partyę mocną.
— Zkąd? jak? — śmiejąc się szydersko, odparła księżna.
— A jeśli wyda córkę za Ogińskiego?
Wojewodzina rozśmiała się głośno.
— Staroście się o tém nie śni, bałamucić może.
— Mościa księżno — począł z pośpiechem Żywult — zaszły nowe okoliczności. Człowiek przewrotny i zręczny wziął tę sprawę w rękę. Iwanowski horodniczy, który się obawia aby brat jego o pannę się nie starał i nie ożenił z nią, wziął się na sposób. Podbija staroście bębenka i doprowadzi do tego, że go ożeni.
Wojewodzina się rzuciła.
— Ale to bajki! — zawołała.
— Jakto bajki, prawda, niestety, najrzeczywistsza — mówił Żywult bijąc się w piersi. — Ja mam jak najlepsze wiadomości. Podchmielony Szumejko, u którego starosta gości, wygadał mi się. Wszystko przygotowane, księdza już pozyskali, Ogiński lata jak oszalały. Matka tylko takiemu ślubowi pokryjomemu, bez zapowiedzi i indultu przeciwna, ale i tę w końcu skonwinkują. Latanina ogromna... Iwanowski nie je i nie śpi... bo chce ratować brata... i dokaże co zamierzył. Oczywista rzecz co Baranowska to nie Ogińska. Ludzi za sobą na trybunale będą mieli — a ja, mościa księżno, przepadłem z kretesem.
Stała księżna Barbara zadumana.
— Jeśli się to wszystko acanu nie przywiduje ze strachu!! — rzekła.
— Święta prawda! — zawołał Żywult — prawda święta. Niech W. książęca mość raczy kazać ją zweryfikować — okaże się.
— Nie oddalaj że no się — rzekła gospodyni odchodząc zaraz do swojéj kancellaryi.
Żywult przysiadł w kącie, i po wyjściu gości zabawiał pannę Klecką czy ona jego, opowiadaniem o najgorszych latach jakie w swém życiu przebył, i jakie ona pamiętała. Wszystkie klęski elementarne z kolei były na placu — nawet ów pomorek na trzodę chlewną, który Żywulta od razu pięćdziesięciu sztuk pozbawił. Nierychło powróciła księżna do sali, skinęła na klienta i kazała mu być spokojnym.
— Miałeś acan racyą — rzekła mu — ale znajdą się sposoby na to, aby niedopuścić. Idź spać.
Tegoż wieczora kilka osób ze dworu i miasteczka wyjechało... Nazajutrz podkomorzy Zaręba wezwany listem przez wojewodzinę miał z nią konferencyę cichą — i ruszył wprost do Pacewicz.
U pułkownikowéj od dni kilku panował niepokój jakiś, bieganina, szeptanie, narady, wyprawianie posłańców nieustanne, panna Tekla zadumana chodziła po domu, poruszona i tak zatopiona w sobie, że nie zawsze rozumiała co do niéj mówiono.
Pisarzowa od niéj biegała do matki, która jak w gorączce czyniła jakieś przygotowania. Łatwo było poznać, że panna Tekla niezupełnie była zdecydowana na coś, a matka pozyskana zupełnie.
Borkowska całując i ściskając Teklunię, starała się ją nakłonić, ubłagać.
Szło już o ślub ze starostą. Ksiądz był gotów, miejsce zabezpieczone. Ogiński naglił, pułkownikowa obstawała za tém aby dopóki familia się nie dowie, małżeństwo doprowadzić do skutku.
Dumie panny Tekli ten ślub cichy, to wesele bez gości i pompy — nie do smaku były. Ogiński dosyć się jéj podobał, był młody, piękny, dowcipny, trzpiot, miał imię i sperandy — lecz, obawa jakaś o prawomocność tego ślubu rodziła się w jéj umyśle.
Wahała się, coraz jednak słabiéj, coraz mniéj się opierając, gdy matka coraz silniéj nacierała.
Pisarzowa była neutralną. Regimentarzowi głuchemu nie widziano potrzeby się zwierzać. Agatka trzymała stronę Tekli.
— Co to za ślub? — mówiła — a to mi pięknie! jakiś kradziony — czy co? Jabym takiego niechciała, a co dopiero Teklunia?
Na to wahanie się, które Borkowskę rozdrażniało i, zawsze łatwą do łez, pobudzało do płaczu, nadjechał podkomorzy Zaręba. Był to przyjaciel domu — niegdyś pułkownika Achates. Szanowano go tutaj.
Pułkownikowa, choć rada go była spytać o zdanie, nie miała śmiałości zwierzyć mu się. Obawiała się opozycyi — a tak pragnęła wydać córkę za mąż świetnie!
Przywitała go z czułością wielką i równym niepokojem.
— Ja tu do asindzki dobrodziejki — przemówił po chwili podkomorzy — tym razem nie z prostym respektem tylko, ale i z interesem.
Moja mościa dobrodziejko, chodzą głuche wieści, jakoby nasza śliczna Teklunia, dała słowo i miała wychodzić za starostę. Pewnie partya bardzo świetna, ale ludzie prawią o ślubie cichym, bez indultu i zapowiedzi? Czyżby to być mogło, abyś asindzka, jako matka, na to zezwoliła?
Pułkownikowa, która słuchała drżąca, pobladła, spuściła oczy, zamilkła, rwała końce chustki. Podkomorzy czekał odpowiedzi. Głosu jéj brakło.
— Mój kochany podkomorzy — rzekła w końcu, ślub przy świadkach przez księdza dany, zawsze ślubem... a gdyby inaczéj nie można?
— Pułkownikowo dobrodziejko! to prosta droga do rozwodu — zawołał podkomorzy. — Na miłość Boga. Panna Tekla przestanie być panną Teklą, a Ogińską nie będzie. To młokos, niewiem nawet czy pełnoletni. Bądź co bądź, matkę ma... rodzina można... to nie są żarty... Cóż pan Szczyt na to, waćpani i panienki opiekun?
Szczytowi wcale o tém znać nie dano. Pułkownikowa się rozpłakała i ręce załamała.
— Mój podkomorzy — zawołała — rzeczy już tak daleko zaszły, że ja słowo dałam — Teklunia sobie tego życzy. Ślub ma być, jak wszyscy zaręczają, fundamentalny.
Z użycia tego wyrazu podkomorzy się uśmiechnął.
— Moja mościa dobrodziejko — rzekł, przed Bogiem gdy sobie dwoje ludzi ręce poda a ślubuje wiarę — to dosyć, ale wedle praw kościelnych i ludzkich, dla porządku na świecie ustanowionych, formy się zachowywać muszą. Ślub bez indultu, bez zapowiedzi — dany nie przez plebana — uważa się za żaden... tak dalece, że wrazie gdyby się utrzymał, możeby go powtórzyć było potrzeba. Rodzina można, mająca w tém interes, aby go rozerwać, znajdzie łatwo środki. To nie żarty.
Łzy strumieniem lały się z oczu pułkownikowéj, a że panna Tekla u drzwi na podsłuchach stojąca domyśliła się z urywanych słów, dochodzących ją, przedmiotu narady — weszła do pokoju niespokojna.
Ujrzawszy ją podkomorzy, podszedł się przywitać.
— Sekretu w tém dla panny pułkownikównéj niema — odezwał się — mówimy o projektowanym ślubie, przeciw któremu ja się oświadczyć muszę, jako przyjaciel waszego domu!
Zarumieniona panna obróciła się do matki.
— A co? widzi mama? — szepnęła cicho. — Ale zkądżeś się pan o tém dowiedział — rzecz była w największéj tajemnicy trzymana?
Podkomorzy ruszył ramionami.
— Bębnią o tém już i w Nowogródku — rzekł.
Pułkownikowa wstała podrażniona mocno.
— Wszystko to — rzekła — nieprzyjaciele nasi, aby Tekluni szczęścia nie dopuścić, wszystko to intrygi... niegodziwość, kalumnie, i podkomorzego przeciągnęli.
Stary palnął się w piersi kułakiem.
— Pułkownikowo — zawołał — ja pierwszy do ślubu świadkiem staję, z kobierca odprowadzę... Służę... ale do ślubu jaki córce pułkownika należy, a nie do kryjomego jakiegoś.
— Ja téż to mówiłam! — odparła panna Tekla. Niedokończyła tych słów jeszcze, gdy rumor się zrobił w przedpokoju, i starosta w humorze różowym, wpadł do sali, biegnąc naprzód ucałować rączki bohdanki. Spostrzegłszy podkomorzego trochę się w zapale pohamował. Idący za nim horodniczy zmięszał się, wnet zaczynając nadrabiać miną i śmiechem nienaturalnym. Kolnęło go zaraz, że podkomorzy nie był tu darmo. Jedno spojrzenie na pułkownikową zapłakaną i strwożoną — już wiele mówiło.
Panna Tekla z dumą i chłodem przyjęła pana starostę, który zdumiony w oczy jéj patrzał, gdy ona wzrok spuszczała.
Nieprzyjemna chwila milczenia, poprzedziła wykrzyknik Iwanowskiego, który podkomorzego witał natarczywie.
— Pan tu rzadkim gościem.
— A pan horodniczy teraz częstym? — odkąsił podkomorzy, który go nie lubił. — Mnie to równie dziwi!
Starosta tymczasem zbliżył się do matki i z cicha szepnął.
— Wszystko gotowe...
Borkowska jakby nie słyszała. Panna Tekla zwolna ku oknu odstępowała. Ogiński patrzał dokoła i zaczynał się domyślać, że tu coś zaszło albo zajść miało, nieprzyjemnego dlań. Pogonił za panną.
Teklunia stała smutnie w ogród wpatrzona.
Podkomorzy ujął za rękę Iwanowskiego i szepnął.
— Acan tu widzę druhem temu paniczowi. Ja jestem przyjacielem domu, nie tajno mi nic, tandem pytam was jako uczciwego człowieka, co to się święci? Mógłżebyś asindziéj do takiego despektu dopomagać?
— Do jakiego? — ofuknął horodniczy.
— A jużci despekt i wielki czynić z tego tajemnicę, z czego ludzie zwykli szukać jak największego rozgłosu.
— Jak gdzie, i jak kiedy — rzekł mocno zburzony Iwanowski. — Cóż to za despekt! Gdzie nie można przeskoczyć podłazi się, a ślub każdy dobry.
— Mylisz się asindziéj — zawołał podkomorzy — naprzód uczciwi ludzie nie podłażą nigdy, powtóre ślub taki bez parocha funta kłaków nie wart.
Zmięszał się horodniczy.
— Ja mam inną opinię... praktyk takich ślubów było mnóstwo.
— A z nich rozwodów? — dodał podkomorzy.
Ogiński, który z panną nie mógł zawiązać rozmowy, bo ta mu nie odpowiadała, przystąpił do pułkownikowéj, ta wyszła jakby uciekała, pośpieszył do Iwanowskiego.
Wszyscy trzej udali się do bocznego pokoju. Zamknięto drzwi.
Panna Tekla, która jak wkuta nie ruszała się od okna, ukradkiem łzy ocierając, usłyszała nagle żywo wybuchającą rozmowę, w któréj głos tubalny podkomorzego górował.
Najmniéj dawał się słyszéć starosta. — Spór zdawał się wielce zajadły i trwał tak długo, że pułkownikówna wreszcie wyszła także, a zastąpiła ją Agatka, która pod drzwi się na palcach przysunęła, uszko do nich przyłożyła i furknęła po chwili.
Borkowska w swoim pokoju, różaniec w ręku przesuwając, płakała. Zachwianą została, przestraszoną a gotowa się była modlić, aby małżeństwo upragnione w jakikolwiek sposób przyszło do skutku.
Chciała koniecznie dla córki pięknego imienia, marzyła o niem zawsze, a tu ostatnia nadzieja zachwianą została.
Konferencya w zamkniętym pokoju przeciągnęła się, ale głosy złagodniały. Podkomorzy wreszcie pot ocierając z czoła wyszedł do sali, w któréj nie było nikogo. Na czatach stojąca pisarzowa razem z nim przeciwnemi drzwiami się ukazała.
— Moja mościa dobrodziejko — sapiąc jeszcze po utrudzającéj rozmowie, rzekł Podkomorzy. — Spełniłem co mi mój obowiązek względem pamięci pułkownika nakazywał... radbym z gospodynią się pożegnać.
— Jakto? bez obiadu? — spytała pisarzowa.
— Ot, powiem asindzce... apetytu nie mam — pojadę.
Pobiegła więc pisarzowa po gospodynią, która weszła drżąca.
Podkomorzy już wcale sprawy nie zagaił, poważny i smutny pocałował ją w rękę i wysunął się prędko.
Ledwie był za drzwiami, gdy starosta z Iwanowskim wkroczyli, oba z nosami wielce spuszczonymi, szczególniéj horodniczy.
— Że téż żadna rzecz, gdy dwie kobiety o niéj wiedzą, nie utrzyma się w sekrecie — rzekł kwaśno.
— Ale, niech Bóg uchowa! — zawołała pułkownikowa — z nas żadna nie pisnęła! Głowę sobie łamiemy zkąd podkomorzy...
— Mniejsza o to zkąd on się o tém dowiedział — począł gorąco horodniczy — poczciwy człek, ale intrygantom służy za narzędzie. Im o to tylko chodzi aby niedopuścić małżeństwa. Prosta zazdrość i po wszystkiem. Podkomorzy powtarza co go nauczono. Tu na nic zważać nie trzeba... przebojem iść! Niema co odkładać, na złość nieprzyjaciołom na swém postawić.
Ogiński potakiwał.
— Ale Teklunię zachwiali!
Iwanowski to usłyszawszy, na Ogińskiego skinął i ruszył z nim do sąsiedniego pokoju szukać panny. W istocie siedziała tu ona w oknie zadumana. Starosta przed nią na kolana padł, Iwanowski z wymową wielką począł sprawę jego popierać.
Jak się stało, że pomimo wahania się poprzedniego, panna nagle nabrawszy fantazyi i męztwa, wstała i oświadczyła, że gotową jest... dać rękę... trudno wytłómaczyć.
Pułkownikowéj przekonywać ni namawiać nie było wcale potrzeba, gdy się raz Teklunia zgodziła. Pisarzowa pokornie zamilkła.
Iwanowski poszeptawszy ze starostą, natychmiast na bryczkę siadł i do księdza pojechał. Na wsiadaném do pułkownikowéj tylko rzekł.
— Za tém nieodmiennie dziś, ja w kościołku z księdzem i świadkami czekać będę. Wchód przez zakrystyę. Jak tylko zmierzchnie.
Za horodniczym wyruszył trochę późniéj starosta, gdyż umówionem zostało, że pułkownikowa córkę do kościoła przywiezie. Kapliczka w któréj się ślub miał odbyć, była o dobréj półtorej mili złej i wyboistéj drogi.
Ponieważ kilka godzin tylko dla przygotowania się zostawało, a pisarzowa nalegała aby pannę, bądź co bądź, do ślubu ubrać wedle zwyczaju, nic zaś nie było gotowém, musiano się natychmiast zająć pośpieszném prasowaniem i obszywaniem.
Panna Tekla z suchemi oczyma jakby nieprzytomna i w gorączce to chodziła z rączkami spuszczonemi i głową zwieszoną, to siadała w desperackiéj postawie.
Zgodziła się — dała słowo — miała najmocniejsze postanowienie naprzekor wszystkim pójść do ślubu — lecz trwoga ją ogarniała, budziły się jakieś wątpliwości. Sam humor dzisiejszy narzeczonego dawał do myślenia, bo starosta po rozmowie z podkomorzym, jakby ostygły i niepewien swojego odjechał.
Agatka płakała, pisarzowa nie miała czasu, bo musiała się krzątać. Regimentarz o niczem nie wiedział i postanowiono dopiero po ślubie mu objawić fakt spełniony.
Gdy się ludzie spieszą, czas téż leci dziwnie. Ani się spostrzeżono, gdy zmierzchać zaczęło i konie trzeba było zakładać.
Na pannie jeszcze welon opinano, a matka, która teraz najwięcéj miała męstwa i największą okazywała niecierpliwość, dodawała otuchy, i napędzała o pośpiech. Zdawała się lękać aby w téj stanowczéj godzinie coś jeszcze nie przeszkodziło.
Noc nadchodziła ciemna i smutna... lecz droga była dobrze ludziom znajoma, i o nią się obawiać nie było potrzeba. Chłopak na koniu przodem jechał z latarnią, która nie tyle świeciła, jak otaczającą ciemność zwiększała.
Pułkownikówna siedziała w głąb powozu zagłębiona, jedyna drużka Agatka otulona, niespokojna drżała na przedzie. Pułkownikowa odmawiała półgłosem modlitwy, co chwila wyglądając i znajdując, że konie ledwie się wlokły.
Podróż, która we dnie zwykle nie trwała nigdy dłużéj pięciu kwadransów, w nocy i po ciemku zdawała się niezmiernie przedłużać.
Borkowska coraz to głowę wystawiając wołała do furmana.
— A co? widać już kaplicę?
I odbierała ciągle jedną odpowiedź.
— Jeszcze nie.
W końcu woźnica sam już znudzony, krzyknął z kozła.
— Wyjeżdżamy z lasu.
Od skraju lasu brzozowego była jeszcze droga dobrych minut dwadzieścia, ale kościołek we dnie bywał już widoczny.
Pułkownikowa wyjrzała, coś majaczało w dali, lecz zdawało się jéj że światło powinna była dojrzéć w oknach, a tego nie widać było.
Właśnie woźnica wybiwszy się z lasu zaciął konie, i chciał pospieszać, gdy na przodzie głosy się dały słyszéć.
— Stój! stój!
Pułkownikowa przestraszyła się tak, iż o mało nie zemdlała, krzyknęła.
— Jezus, Marya!
Panna Tekla rzuciła się ku drzwiczkom. Niewiedziano co się stało. Powóz zatrzymał się nareszcie.
W tejże chwili nadbiegł Iwanowski zdyszany... a nim go dojrzano, słychać było jak klął, na czém świat stoi. Wszystkim tchu w piersi zabrakło — czekano, wiedząc iż coś złego stać się musiało.
— Łajdaki! łotry! — odezwał się horodniczy. — Zdrada szelmowstwo.
Mówił i od zadychania przerywać musiał.
— Księdza nam ukradli — dodał. — Przed samym wieczorem przybył doń ksiądz dziekan ze dwoma innemi, na konfessatę go słyszę wzięli i gwałtem do Nowogródka powieźli.
Starosta, który się do powozu z drugiéj strony pochylił — począł prędko...
— To nic nie znaczy! jutro! gdyby milion miało kosztować, drugiego księdza znajdziemy.
Iwanowski klął tylko.
Pułkownikowa przelękła we łzy się rozpłynęła, woźnica stał... niewiedząc co daléj poczynać, gdy nagle z głębi powozu podniosła się panna Tekla i głosem nakazującym krzyknęła:
— Szymon do domu!!
Nie odpowiadając na to co z jednéj strony prawił horodniczy, z drugiéj starosta, nie chcąc ich słuchać — panna Tekla powtórzyła raz jeszcze: — Do domu!!
Chociaż po nocy na gościńcu zawrócić było trudno, Szymon natychmiast konie zaciął i szczęśliwie dokonał obrotu.
Co się stało z pozostałemi na gościńcu, Borkowskie nie wiedziały, bo konie poczuwszy, że je skierowano ku domowi ruszyły żwawo — i wkrótce nawoływanie Iwanowskiego, który się czepił drzwiczek, w głuchéj ciszy nocnéj — utonęło.
Panna Tekla teraz się dopiero rozpłakała.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.