Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ochotę odjazdu, ujrzał go tą oznaką małą grzeczności — nagle zmienionym... Parę spojrzeń i słówek parę starczyło jéj, aby najmocniejsze postanowienie zapomniane zostało...
Kilka razy okręcili się po sali, panna Tekla pochyliła mu się do ucha, poszeptali coś i Sapieha oszalał znowu. O Filipowiczu, o konkurentach, o miejscu i towarzystwie zapomniał...
Montresor patrzący na tę metamorfozę oczom nie wierzył — uśmiechał się szydersko.
Po chwili wojewodzic powrócił na swe miejsce, rozweselony, szczęśliwy, inny...
— A co? — zapytał francuz — jedziemy?
— Czyś oszalał! — odparł Sapieha — dałem słowo, że się do dnia nie ruszę. Urocza jest, czarowna — nic się jéj oprzéć nie może...
— A mama? — bąknął francuz.
Sapieha się zasępił, ręką rzucił, ale oczy jego już nie schodziły z pułkownikównéj. Gonił za nią niemi, pierś mu się podnosiła żywo — pijany był znowu.
Brew mu się namarszczyła. Dojrzał właśnie jak Filipowicz otrzeźwiony znalazł się w kole tancerzy, jak panna jemu z kolei podała rączkę, schyliła się do niego i odegrała z nim mniéj więcéj podobną scenę jak przed chwilą z Sapiehą. Na Filipowiczu jednak jeszcze większe wywarła wrażenie. Szedł do tańca wściekły, zwolna uśmierzyło się w nim wzburzenie, ukołysała go słowem, pocieszyła — nakazała spokój, uczyniła szczęśli-