Przejdź do zawartości

Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mało jednego widzę było Sapiehy, panna Tekla sobie drugiego przyjęła, żeby gdy się jeden zmorduje, było go komu zastąpić — rzekł daléj szydersko.
Agatka spuściła oczy.
— Co bo to pan plecie — szepnęła.
— Nic, ja robię obserwacye — dodał Filipowicz. Widzi pani, po téj chorobie, którą chwała Bogu przebyłem — jeszcze się tak żwawo poruszać nie mogę jak ci panicze i do panny Tekli nie przystępuję, więc choć patrzę.
— Taka piękna! — ciągnął powoli nie zwodząc z niéj oczów — taka urocza... jaka to szkoda, że taka bałamutka!
Agatka się musiała ująć za kuzynką.
— Alboż nie wolno jéj być wesołą?
— A! i owszem — odrzekł Filipowicz ironicznie, nawet jéj z tém bardzo ładnie... ale do czego się to zdało tak rozbawić i roztrzepać... kiedy potem płakać będzie trzeba.
— Płakać? a toż znowu dla czego? — spytała Agatka.
— No, bo z tego nic nie będzie... Z tych fircyków żaden się nie ożeni... a ci, co jak ja chcieliby poprowadzić do ołtarza, gotowi się rozmyśléć.
— Cóż, pan się rozmyśliłeś? — zapytała pisarzówna pół żartem.
— Właśnie rozmyślam... rozmyślam — rzekł Filipowicz. — Ja nie jestem zabawny... i po francusku się nie noszę.