Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w pocie czoła się weselono... zajadano, zapijano, rąbano, jednano, a czas schodził jak z bicza trzasł, najprzyjemniéj.
Człowiek się nieopatrzył jak hulając aż nad brzeg grobu się zatoczył, przeżegnał, westchnął i poszedł spać — z czystem sumieniem...
Dobreż to były ludziska, a jakie czasy! jakie czasy!! Pessymizm co nam żywot zatruwa jeszcze się nie był narodził — wołano: choć bieda to hoc! i — jakoś to będzie!!
Bodaj się to było rodzić wówczas gdy człek szedł do gotowego, osobliwie szlachcic, głowy sobie łamać i obładowywać niepotrzebował zbytecznie — a gdy się wąsy wysypały i szabelkę przypasał, — wyszedł z pod dyscypliny bakałarza, na komika wsiadł, potém mu już szło jak z płatka.
No i — świat był wcale inaczéj uorganizowany, porządnie co się zowie, nie tak jak dziś, gdy człowiek nigdy nie wie zkąd co wyszło i dokąd zapłynie! Każdy stał na swém przyrodzonem miejscu — kto się urodził chamem umierał nim, kto szlachcicem ten już miał drogę wytkniętą, kto panem, ten dla zgonu choćby skapcaniał panował... Mieszczanin nie śmiał wyłazić daleko od Ratusza i mierzyć się z temi do których niedorósł. Słowem błogosławione to, panie, czasy były, nie taki chaos jak dziś, gdy książęta gdzieniegdzie w piecach muszą palić, do kozy iść jak prości ludzie, a chamski chłopiec, poduczywszy się, głowę do góry zadziera i maszeruje tam, gdzieby mu dawniéj powiedziano, — a, za — się!!