Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Krzyczeli naówczas na panów często ci co się do ich klamki docisnąć nie mogli, ale zresztą uznawali wszyscy, że to była błogosławiona instytucya... Ten co miał nadto i sam zjeść nie mógł co mu Pan Bóg dał, karmił tłumy darmozjadów, które pracować niepotrzebowały. Uczyły się one przy nim subordynacyi na kobiercu, pokory, uginania karku, gotowości do posługi choćby najpaskudniejszéj i — dobrze im z tém było — bo nie robili nic, w końcu biorąc folwarki dożywociem.
Pieniędzy było huk... a kto ich nie miał ten pasożytował, językiem, szablą, czołem lub sumieniem się wysługując.
Wina było w bród — więcéj czasem niż chleba. Ztąd téż owa wielka nasza przyjaźń z Węgrami, od których braliśmy ich nektar — i nie było dworku gdzieby pod te czasy owego staroświeckiego piwa, o którem Kochanowski prawi, hungaricum nie zastąpiło...
Po karczmach ledwie gdzie się jeszcze znalazło piwsko, a co szlachcic musiał mieć jeśli nie beczkę to antałek.
Humor téż był wściekły... Zabawiano się tłumnie, a gdy się śmiech rozległ nad wieczór ze szlacheckiego dworu, a buchnęło nim w świat... hej! aż się ziemia trzęsła.
Pijano po domach, po klasztorach, po gościńcach, w lesie na łowach, na pogrzebach, u chrzcin, przy weselach... w świątki i piątki, bo wino postu nie łamało... pito generalnie wszędzie i zawsze.