Przejdź do zawartości

Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Stuknęli się kieliszkami, aż Horodniczy ramionami zżymał i dodał.
— Poszaleli!!
I miał poniekąd słuszność.
Śmieszno było patrzéć na ten stół, na te twarze jak słoneczniki w jedną stronę poodwracane, na te oczy pozaogniane, na wzrok jakim się mierzyli współzawodnicy.
Broń że Boże pułkownikówna na którego z nich zerknęła, albo przemówiła słowo! — inni truchleli i bladli. Zdało się że do uszczęśliwionego zaraz się wszyscy rzucić chcieli i radziby go ze świata sprzątnąć.
Iwanowski starszy z Filipowiczem, siedzący obok, choć dawniéj z sobą dobrze byli, teraz słowa do siebie nie przemówili, jakby szukali okazyi tylko do kłótni i rozprawy... Leńkiewicz w drugi koniec stołu na Sapiehę patrząc usta do krwi gryzł, — tu i owdzie wyrywały się przymówki z ust i odpowiedzi słone. Można było przewidywać, że się to na sucho nie skończy i bez guzów nie rozjadą konkurenci. Tymczasem pijatyka się wszczęła okrutna.
Na Filipowicza twarz, ktoby był patrzał, jak w zwierciadle widziałby na niéj co się koło panny działo.
Mienił się aż go żal było. Ile razy panna Tekla się do kogo uśmiechnęła, zagadała poufaléj, zatrzymała na nim wzrok dłużéj, biednego Filipowicza pasya porywała, bladł, czerwienił się, kaszlał i pił...