Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

powicz, złajał ją, zakaszlał się i krew mu się silnie rzuciła. Uczuł się osłabłym bardzo i podkomorzy nalegał, aby podróż na inny dzień odłożył, lecz chorego to więcéj jeszcze zniecierpliwiło i na upartego siadł do powrozu.
W drodze sama ta myśl, że swą Teklunię oglądać będzie, ożywiła go i sił mu dodała. Zaręczał Zarębie iż się czuł bardzo dobrze, śmiał się i do Pacewicz dojeżdżając odżył — Zaręba go dawno takim nie widział.
Zdala już w dziedzińcu, jak zwykle, zobaczyli powozy i ludzi gościnnych — w Pacewiczach było ludno. Spotkany na drodze znajomy ekonom, na zapytanie kto by był — odpowiedział, że wie tylko o wojewodzicu Sapieże i Ogińskim.
Zachmurzył się Filipowicz.
— Ten paniczyk — zamruczał — chce koniecznie abym ja mu dał naukę.
Podkomorzy w żart to obrócił, i przestrzegł, że panny zazdrosnych nie lubią, bo zazdrość zawsze z nieufności pochodzi. Filipowicz na to nic nie odpowiedział. Wysiadając w ganku już z pokojów bawialnych wesołe śmiechy dosłyszéć mogli. Filipowicz usta zakąsywał, a stąpiwszy na ganek, musiał podkomorzego o rękę prosić, bo mu się na nogach trudno było utrzymać.
Wybiegła z jadalni właśnie pisarzówna, i zobaczywszy jak trup bladego, chwiejącego się, wymizerowanego Filipowicza krzyknęła ręce załamując.