Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gnęła się aż do rana. O świcie dopiero się przerzedzać zaczęło. Ten i ów, starsi zwłaszcza, znikali, jedni na miejscu szukając kąta do spoczynku, drudzy wymykając się do domów.
Najzażartsi tylko adoratorowie pozostali: Filipowicz nieszczęśliwy, który coraz to chustkę zakrwawioną do ust przykładał, Iwanowski starszy dla panny dotrzymujący placu, a młodszy dla pilnowania brata, wreszcie ów Leńkiewicz ospowaty i niepoczesny, jedyny, któremu panna nie okazywała najmniejszego współczucia. Ten ręce na piersi założywszy, pod ścianą stanąwszy, wzdychał jak miech kowalski, ręką czoło pocierał, czasem w uniesieniu gdy bóstwo pląsało, mimowolnie ręce ku niebu podnosząc.
Burdziłł który tuż przy nim na ławce drzemiąc, obserwował tego szaleńca i ramionami potrząsał, w końcu pantomin tych wytrzymać nie mógł.
— Ale bo, słuchaj no — rzekł ciągnąc go za połę — idź lepiéj spać, oczy wypatrzysz, a nic niewskórasz. Co ci potem?
— Hę? — odezwał się jakby ze snu budząc Leńkiewicz — co?
— A toś ty oszalał — szeptaniem zaczął Burdziłł. — Niechże drudzy... ale ty!.. spójrz się ino w zwierciadło...
— Asindziéj myślisz, że ja siebie nie widziałem? — ofuknął Leńkiewicz. — To co? albo to ja serca takiego jak drudzy, pod tą skorupą nie mam?
— A cóż ci z tego serca? — rozśmiał się Burdziłł.