Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mękę sobie zadajesz, zatapiając się w téj piękności... dla waszeci niedostępnéj.
Leńkiewicz się uśmiechnął pogardliwie.
— Kto to waćpanu powiedział? — odparł z największą pewnością siebie. — Asindziej świata nieznasz... wszystko to wiatr i słoma, ci konkurenci. Jedni się popalą na węgiel, drudzy poniosą na kraj świata — a ja, mości dobrodzieju, zostanę.
— Filipowicz na dwa dni z dzisiejszym, godziny jego policzone... Iwanowski nie straszny, bo go brat niedopuści... Te książątka i paniątka, to są mościpanie, jak pszczoły, trochę miodu się napiją z kwiatka i daléj...
— A tacy ludzik jak ja, zostają. Gdy innych zabraknie, na bezrybiu i rak ryba...
— Cho! cho! — rozśmiał się Burdziłł. — Chyba długo na to czekać będziesz, aby się tu tych ryb w takiéj sieci przebrało.
— A — choćby i najdłużéj? — odparł z zapałem Leńkiewicz. — Myślisz, że ja cierpliwości nie będę miał, gdy o taki skarb chodzi?
Myślał Burdziłł, że żartuje Leńkiewicz, ale spojrzał nań, i przekonał się z namarszczonego czoła i poważnéj, a rozgorzałéj razem twarzy, iż mówił z głębokiem przekonaniem.
— Asindziéj w istocie myślisz pułkownikównéj się dla siebie doczekać? — zapytał. — A toż byłby cud chyba!!
— Ono to i bez cudu przyjść musi — odparł zakochany brzydal.