Przejdź do zawartości

Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nemi chorymi miał za zasadę, nigdy się im nie sprzeciwiać, — i tym razem nie oponował. Radził tylko to na dni kilka jeszcze odłożyć.
Ale Filipowicz w podwójnéj gorączce serca i ciała, niecierpliwił się, zdało mu się, iż gdy po pokoju bezkarnie się przechodzić może, potrafi i kilkomilową odbyć podróż. Widziéć Teklunię stało się dlań koniecznością — w ostatku już go wstrzymać nikt nie mógł.
Przybyła ciotka staruszka, wypłakiwała oczy po kątach, ale nie śmiała się siostrzeńcowi przeciwić.
Jednego więc dnia, konie na jutro zadysponowane zostały, i Filipowicz, który mało co spał w nocy, zerwał się do dnia ubierać.
Gdy mu przyniesiono suknie, pas, karabelę, okazało się, iż wszystko na nim wisiało, tak był wychudł straszliwie. Żupan zachodził tak, że go musiano sfałdować, pas zlatywał, w rapciach nowe dziurki przekałać było potrzeba.
Przejrzawszy się w zwierciadle, Filipowicz sam się zafrasował, tak się znalazł mizernym i wyschłym. Oczy tylko świeciły jeszcze ogniem gorączkowym i plamy na policzkach temu trupowi nadawały dziwną fizyognomię jakiegoś życia sztucznego.
Podkomorzy Zaręba, zaproszony aby mu towarzyszył, nie odmówił przysługi. Na samem wyjezdnem, traf chciał by mu coś w zaprzęgu niebyło do smaku, zgniewał się mocno na czeladź Fili-