Przejdź do zawartości

Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Panicze nie myśleli wcale odjeżdżać, musiano dla nich przygotowywać wieczerzę.
Mrok już szary był, i miano ją podawać, gdy wpadł cale niespodziewany Osmólski, z miną tak pomięszaną jakąś i skwaszoną, jakby mu się co w drodze złego przytrafiło.
— Państwo wiedzą już tę tragiczną historyę? — zapytał pułkownikowéj prawie przy powitaniu.
Jakby tknięta przeczuciem jakiemś zbliżyła się panna Tekla.
— To istotnie fabuła — mówił Osmólski — gdybym na oczy nie oglądał, nie wierzyłbym.
Wszyscy stali zaciekawieni.
— Ten nieszczęśliwy Filipowicz — kończył przybyły — nie wiem dokąd się u licha wybrał w złą godzinę. O dobrą milę ztąd na gościńcu patrzę stoi przy powozie podkomorzy Zaręba i ręce łamie, ludzie się kręcą... Co takiego? Patrzę, a w powozie krwią oblany, martwy już, zdaje się, leży Filipowicz... Musiałem niepytając co i jak się stało... lecieć mojemi końmi po cyrulika i posłałem go tam...
Wszyscy stali niemi.
— Ależ nie umarł? — zawołała ręce łamiąc pułkownikowa.
— Zdaje się, że albo musiał skończyć lub nie wiele mu się należy — rzekł Osmólski. — Niemiałem nawet czasu spytać dokąd jeździł — ale jak można było tak chorego z domu puszczać!
Wszyscy milczeli, tylko panna Tekla, oczy so-