Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W końcu woźnica sam już znudzony, krzyknął z kozła.
— Wyjeżdżamy z lasu.
Od skraju lasu brzozowego była jeszcze droga dobrych minut dwadzieścia, ale kościołek we dnie bywał już widoczny.
Pułkownikowa wyjrzała, coś majaczało w dali, lecz zdawało się jéj że światło powinna była dojrzéć w oknach, a tego nie widać było.
Właśnie woźnica wybiwszy się z lasu zaciął konie, i chciał pospieszać, gdy na przodzie głosy się dały słyszéć.
— Stój! stój!
Pułkownikowa przestraszyła się tak, iż o mało nie zemdlała, krzyknęła.
— Jezus, Marya!
Panna Tekla rzuciła się ku drzwiczkom. Niewiedziano co się stało. Powóz zatrzymał się nareszcie.
W tejże chwili nadbiegł Iwanowski zdyszany... a nim go dojrzano, słychać było jak klął, na czém świat stoi. Wszystkim tchu w piersi zabrakło — czekano, wiedząc iż coś złego stać się musiało.
— Łajdaki! łotry! — odezwał się horodniczy. — Zdrada szelmowstwo.
Mówił i od zadychania przerywać musiał.
— Księdza nam ukradli — dodał. — Przed samym wieczorem przybył doń ksiądz dziekan ze dwoma innemi, na konfessatę go słyszę wzięli i gwałtem do Nowogródka powieźli.