Przejdź do zawartości

Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jan ręką kiwnął, zmilczał. Marcin się w niego wpatrzył.
— Ja bodaj, znając waszmości — rzekł — zgadnąć potrafię zkąd choroba i melancholia... Żal ci Tekluni, a to sam Pan Bóg łaskaw i opatrzny, że cię od niéj odgania. Wiesz co ja o nich trzymam, lepiéj przeboleć teraz, niż zawiązać sobie świat z płochą niewiastą.
Jan się zmarszczył mocno.
— Jakeś łaskaw, panie bracie, nie mówmy lepiéj o tem.
— Dlaczego? — odparł Marcin — dusić to w sobie gorzéj jeszcze. Owszem wypluć co na sercu, a lżej będzie.
Ksiądz Klet prożno mrugał z pod pieca, starając się Marcinowi dać do zrozumienia, aby milczał. Janowi się już twarz krwią oblewała. Sam był zły na pannę i zarzekał się jéj, ale drugim, a szczególniéj bratu mówić na nią nie mógł dozwolić.
— Wolałbym abyśmy o pannie Tekli wcale nie mówili — rzekł — lecz kiedy pan brat zagaiłeś, muszę, ja co ją lepiéj znam, stanąć w obronie. Mniéj winna panna niż matka, która trutniom drzwi otwiera, paniczom się daje łudzić, a w istocie sobie i córce szkodzi, bo rzetelnych konkurentów odpędza.
— Kto tam winien — odezwał się Marcin — mniejsza z tém, dosyć że Borkowska nie dla cie-