Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

powoli docinać sobie zaczynali i jeden drugiemu włazić w drogę. Na Sapiehę młodego szczególniéj się spiknęli wszyscy, bo przy pannie siedział i coś jéj do uszka kładł, a okazywał się tak szczęśliwym, iż drugich — poprostu — spoglądając dyabli brali.
Daléj nieco wyrywały się wykrzykniki tłumione:
— Młokos!
— Smarkacz...
— Gagatek saski...
— Lalka norymberska...
Żgano doń zdala słowami ostremi, lecz ani słyszał nic, ni widział, bo cały był zatopiony w kontemplacyi panny pułkownikównéj.
Łopaciński i Sołłohub siedzący najbliżéj, gdy z nich który gospodyni nie zabawiał, zwracali się wnet do panny Tekli, usiłując przeszkodzić Sapieże. Panna się ku nim odwracała na chwilę, ale jak na złość rozmowy z nim nie przerywała...
Tymczasem obiad szedł swoim porządkiem. Ludzie owego wieku mieli tę poczciwą naturę starą, że im do jedzenia porządnego nic przeszkodzić nie mogło. Tak samo jak pod gradem kul, mogli jeść w największéj złości i gniewie, z najgorętszą miłością w sercu, z najstraszniejszym kłopotem na głowie. Zmiatano téż z półmisków tak, że ku szaremu końcowi ledwie się czém było pożywić....
Kieliszki już pokilkakroć nalewane, wypróżniały się w oka mgnieniu. Wino pierwsze wytraw-