Przejdź do zawartości

Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

uważał za należącego do magnatów, wyrwał mu się więc wołając na głos.
— Wam nie wolno! Wara! bo żaden z was tu z poczciwą myślą nie przychodzi — żaden się z was ani starać ani żenić nie myśli, tylko bałamucić! Tak. Było was tu dosyć — wszyscyście jednacy... Szlacheckiemu dziecku głowę zawracać to u was nic — to dla was igraszka. Seryo się starających rozpędzić, a potem gdy się sprzykrzy — nogi za pas... to wasza sprawa! Znamy was!!
Sołłohub słuchając śmiał się, i w końcu chciał Filipowicza pocałować z szydersko protekcyonalną miną — lecz ten mu się wyrwał i odskoczył.
Iwanowski z drugiéj strony za rękę chwytał.
— Z miłości i z wina — szepnął mu — głowę postradałeś, idź bo lepiéj spać! Człowiecze! Pułkownikowa ci nie przebaczy, gdy jéj w domu burdę zrobisz.
Gdy się to działo, starszy i wytrawniejszy Sołłohub zbliżył się do Sapiehy, wziął go pod ramię i nie oglądając się już nawet na Filipowicza, poprowadził go do dworu. Wojewodzic, choć cokolwiek wzruszony, dał się pociągnąć.
Zostawszy na świeżem powietrzu Filipowicz zmiarkował, że z gorącości głupstwo zrobił. Szczęściem nie było w tém nic coby do pojedynku lub do dalszych kroków zmuszało. Żwawsza rozmowa i przymówki poróżniły ich, lecz bez następstw krwawych obejść się mogło.
Iwanowski zaopiekował się Filipowiczem tro-