Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jak skoro się on oświadczy — myślał Iwanowski starszy — nie ma nam tu co robić!
Oczy były pilno zwrócone...
Sapieha jakby tego nie widział, wcale się nie mitygował, owszem panna Tekla spoglądając nań tak zbliska, coraz go okrutniéj rozpłomieniała. Jeden Bóg wiedziéć raczył co się w jéj sercu działo, lecz ktoby był bacznie chodził za jéj ślicznemi oczkami, dostrzegłby, że choć się do Sapiehy śmiała i była dlań bardzo napozór łaskawą, coraz to zdala na Filipowicza ukradkiem spoglądała, jakby chciała się przekonać i obawiała, co się z nim dzieje.
Wzrok biednego rozgorączkowanego młodzieńca czynił jéj wyrzuty, jakby miał do tego prawo jakowe...
Filipowicz kręcił się na ławie, kręcił, a tu obiad jak na złość, przedłużał się i sam z siebie, bo półmisków i dań siła było, i przez Osmólskiego, który ciągłemi toastami jedzenie przerywał. Nie zjeść zaś co się na talerz wzięło i obyczaj niedopuszczał i apetyt winem a rozmową podbudzony.
Chociaż pieczyste już było obniesione, następowały trzęsące się przezroczyste galarety, blamanże, ciasta, owoce smażone i stare wino nalewano.
Nikt jakoś ze starszych od stołu się nie ruszał, nie wypadało więc wstać i Filipowiczowi. Pod koniec takich obiadów najczęściéj się wydarzało iż ktoś dosiedziéć nie mogąc, puścił się w pielgrzymkę dokoła stołu. Tego dnia dosiadywali