Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czną dla nich, niekiedy dawała cień nadziei — lecz nieustanne dystrakcye do nikogo się stale przywiązać niedozwalały...
Była tego przekonania, że predestynowany jéj, nieochybnie magnat, książę jakiś objawi się lada chwilę i poprowadzi do ołtarza. Żeby za prostego sobie szlachcica zamożnego wyjść miała, o tém się jéj nie śniło.
Ojciec i matka nabili jéj tém głowę, że wielką partyę zrobić musi.




Chociaż izba jadalna na pięćdziesiąt osób starczyła, lecz piętnasty ów Maja, wypadł nad wszelkie prognostyki gorący, osób było więcéj niż pięćdziesięciu i do stołu nakryto, jak się to za życia pułkownika zdarzało, nie w sali, ale na długiem podsieniu do ogrodu. Tu było więcéj powietrza, oko mogło na zielonych spocząć drzewach, w których gąszczy słowiki zawodziły trele, naostatek — szczegół prozaiczny, noszenie potraw z kuchni było łatwiejsze.
Długi więc niepomiernie stół, pod okiem panny pisarzównéj nakryty i przyozdobiony czekał tu na gości. A niebyło to proste jakieś szlacheckie stołu przybranie, jakie się wszędzie widuje. Zastawa datowała téż z czasów pułkownika. Obrusy przepyszne i bielizna jak śnieg biała zaścielały całą długość razem połączonych kilku stołów. Na nich leżały tafle zwierciadlane w srebro oprawne,