Przejdź do zawartości

Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ne, dobre podano, ale lekkie, więc się to przy dniu gorącym piło jak wodę.
Obudzało pragnienie i apetyt...
W sadzie nieopodal przygotowanych stało parę moździerzyków, z których na dany znak przez Osmólskiego, przy zdrowiu solenizantki wypalić miano.
Pisarz prowentowy Zagaj, młody chłopak, który do wszelkiéj pukaniny ochotę miał ogromną, rozrządzał tą artyleryą przy pomocy dwóch chłopców...
Mozdzierzom prochu nie żałowano i gdy Łopaciński wznoszący toast powstał, a Osmólski chustką dał hasło z ganku, wyrżnęły tak dwa gardłacze, że wszystkie panie krzyknęły, i dach się na podsieniu zatrząsł.
Rumor się wszczął wielki, bo ci którym o łaski pułkownikowéj chodziło, z ław pozeskakiwali z kieliszkami, spiesząc do ucałowania rączek.
Ukląkł jeden, musieli klękać drudzy... Zaledwie dym prochowy miał czas się rozejść, gdy gorliwy Zagaj palnął raz drugi...
Łopacińskiemu nie dopuszczono oracyi dokończyć — wiwat! — brzmiało bez ustanku, a wiwat! niech żyje sto lat!!
Pułkownikowéj drżącéj łzy się z oczów puściły, przypomniał się nieboszczyk mąż, lepsze czasy, musiała aż siąść i oczy chustką przysłonić.
Toast ten i moździerze były jakby sygnałem rozpoczęcia kielichów na seryo. To co je poprze-