Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ku dopóki ust nie otworzy — ale ona! ho! ho! Nie dosyć, że główkę miała ładną, ale w główce ładniéj jeszcze... Uczyć jéj matuś niepotrzebowała nigdy, co komu należało, jak z kim potrzeba było być — rozumem czy jakąś łaską Bożą szczególną odgadywała wszystko...
Prawda, że pułkownik ojciec, póki żył, między ludźmi się kręcił a i ludzi koło niego zwijało się dużo, dom był zawsze pełen i nie małego kalibru osób, ale panów i paniczów, od Sapiehów i Radziwiłłów, od Massalskich i Wiśniowieckich, o Sołłohubach, Pociejach i innych nie mówiąc.
Borkowski, karmazyn sam, z tych Duninów co to ich się tylu rozrodziło pod opieką prapradziadowskich siedmdziesięciu kościołów; wprawdzie wielkiéj zrazu substancyi nie miał — bo ród stary zawsze rozpłodzony, więc rozerwany, więc zubożały, ale krew w nim była Duninowska!
W kaszę sobie nie dał dmuchać pułkownik, u szlachty i u panów mir miał równy, bo wiedział jak z kim, kiedy kumać się a zadzierać. Żadnemu sam nie ustąpił, bo od wielu był prozapją starszy, a żadnym szlachcicem nie pogardzał, bo wiedział co klejnot wart i że każdy się krwią kupił, a na krwawniku tylko rzezał.
Troje miał dziatek, lecz nawet póki te żyły, bo późniéj panna Tekla sama została — ona była jednem okiem u nich w głowie, na niéj wszystko fundowano...
— Na królową stworzona! — powtarzał ojciec.