Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czy pan myślisz tu dłużéj bawić? — szepnął mu — bo ja, coś mi nie dobrze, niemam co tu tak dalece robić, jestem nadliczbowy... chciałbym do domu.
— Poczekajże trochę, żeby nie tak zaraz gębę ledwie utarłszy — rzekł podkomorzy — niewypada.
— Ja bo gęby nie obcierałem — odpowiedział Filipowicz — anim pił ani jadł.
Przez litość jakąś zbliżyła się do niego w téj chwili panna Tekla. Chory począł ją oczyma mierzyć milczącemi długo, na miły uśmiech nieodpowiadając.
— Dobrze — odezwał się w końcu — iż mogłem choć na chwilę do panny pułkownikównéj się przybliżyć — właśnie miałem zamiar ją pożegnać.
— Czegoż się pan tak spieszy? — szepnęła grzecznie.
— Ja bo się lękam spóźnić i póki czas uciekać ztąd muszę — rzekł Filipowicz. — Mógłbym do reszty oszaleć patrząc na to co się tu dzieje...
— A cóż się tu dzieje? — obrażona spytała dumnie panna Tekla.
— Mnie się widzi, że źle się tu dzieje — rzekł Filipowicz. — Młokosy te drwią sobie i z domu i z pani.
— Chcesz pan żeby wszyscy tak pogrzebowo wyglądali jak sam? — żwawo odpaliła pułkownikówna. — A! to by było zabawnie. Pan chorowałeś, skwaśniałeś i nie wiedziéć co mu się przywiduje.