Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Podkomorzy ujął za rękę Iwanowskiego i szepnął.
— Acan tu widzę druhem temu paniczowi. Ja jestem przyjacielem domu, nie tajno mi nic, tandem pytam was jako uczciwego człowieka, co to się święci? Mógłżebyś asindziéj do takiego despektu dopomagać?
— Do jakiego? — ofuknął horodniczy.
— A jużci despekt i wielki czynić z tego tajemnicę, z czego ludzie zwykli szukać jak największego rozgłosu.
— Jak gdzie, i jak kiedy — rzekł mocno zburzony Iwanowski. — Cóż to za despekt! Gdzie nie można przeskoczyć podłazi się, a ślub każdy dobry.
— Mylisz się asindziéj — zawołał podkomorzy — naprzód uczciwi ludzie nie podłażą nigdy, powtóre ślub taki bez parocha funta kłaków nie wart.
Zmięszał się horodniczy.
— Ja mam inną opinię... praktyk takich ślubów było mnóstwo.
— A z nich rozwodów? — dodał podkomorzy.
Ogiński, który z panną nie mógł zawiązać rozmowy, bo ta mu nie odpowiadała, przystąpił do pułkownikowéj, ta wyszła jakby uciekała, pośpieszył do Iwanowskiego.
Wszyscy trzej udali się do bocznego pokoju. Zamknięto drzwi.
Panna Tekla, która jak wkuta nie ruszała się od okna, ukradkiem łzy ocierając, usłyszała nagle żywo wybuchającą rozmowę, w któréj głos tubalny podkomorzego górował.