Strona:Pułkownikówna Tom 1 (Kraszewski).djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mogło się pisarzowéj przywidziéć. Prawda że kaszle od dawna, ale mało kto kaszle? żeby zaraz w nim upatrzéć suchoty? Przecież do ołtarza nie idziemy, jest czas się przekonać...
Pułkownikowa, która córkę nie bez przyczyny posądzała o pewną skłonność do Filipowicza, nie uspokoiła się póki nie wyprosiła Szretera, doktora z Nieświeża, aby do niéj zajechał.
Stary niemiec znał całe sąsiedztwo na kilkadziesiąt mil w koło, bo lubił pić i zabawiać się i gdzie tylko zaszumiało zjawiał się do kompanii. Prawdziwy augustowski sługa, Sas, niegdyś nawet pono u dworu używany, pełnił obowiązki doktora u Radziwiłłów, więcéj wina dla siebie niż dla chorych leków potrzebując.
Wiedziano jak Szretera przyjmować, że ze stołu przy nim butelka schodzić nie mogła, bo by się zresztą o nią przymówił bez ceremonii. Kazała więc Borkowska dobyć zapleśniałą i zasiadłszy z nim, dosyć niezręcznie zagaiła coś o Filipowiczu.
Szreter był człek domyślny, niedał mówić długo.
— Pani pułkownikowa — rzekł cicho, ręki jéj poufnie dotykając — pewnie dla panienki swéj o to pyta. Kocha się? hm. A co mu z tego kochania? On, żyć nie będzie... do jesieni może dociągnie — kaput.
— To jest zła partya — i dobra partya — dodał — bo on może wdowie piękny grosz zostawić... ale... z nim żyć!