Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiedział, że uciekać potrzeba, panna Tekla oparła się, chciała raczéj do więzienia iść niż sromotnie uchodzić. Musiałem ją na klęczkach prosić, pisarzowa zemdlała... Narzuciłem tylko czarną zasłonę na nią i prawie gwałtem uwiozłem. Szczęście że konie przed bramą stały, bo zaprzęgać nie było czasu.
— A dokąd żeś ją zawiózł? — spytał Leńkiewicz trwożąc się.
— Nie było wyboru — odparł Łopaciński — jeden klasztor Dominikanek zostawał, z którego ani trybunał, ani żadna władza świecka dostać jéj nie może... Oczywista rzecz.
Leńkiewicz go uściskał.
— Wystawże sobie strach mój — ciągnął dalej Łopaciński — gdy w rynek wjeżdżamy, a tu nos w nos ze strażą trybunalską zetknęliśmy się, która gdyby była w powóz spojrzała... Ludzie byli szczęściem zajęci tak tém, że ich pannę łapać posłano, iż biegli na nic się nie oglądając... Kazałem co chyżéj do klasztoru. A tu znowu, nim do parlatorium wyszła przeorysza, nim przestraszoną zdołaliśmy ubłagać i nakłonić, aby drzwi klauzury otworzyć kazała, truchlałem na każdy szmer u furty.
Ledwie nieledwie uprosiliśmy pannę starszą, bo się obawiała napaści na klasztor. Możeby się to nie udało nawet, gdyby nie nadszedł prawdziwie opatrznościowy dawny domu przyjaciel, przeor dominikański, który autoritate sua, natychmiast pannę wziąć polecił.