Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zacisnęła usta i łzy się jéj w oczach zakręciły, lecz co było poczynać? Musiały dotrwać do końca. Iwanowski się ofiarował do Turczynowicza iść, Leńkiewicz jako deputat zmuszony się z nim zetknąć, gotował się nań napaść przedstawiając mu jak złéj miał się podjąć sprawy.
Tymczasem, choć się tam sypało wszystko na sławną kolacyjkę do wojewodzińskiego dworu, w skromnéj gospodzie, mało się kogo spodziewając, musiano téż światła pozapalać, wieczerzę sutą sposobić — i czekać azali się kto nie zjawi. Iwanowski upewniał, że od kilku miał najświętsze słowo. Na Leńkiewicza rachowano naturalnie jak na cztery tuzy. Szczyt milczący stawił się zawsze. Było i innych kilku wiernych, ale ludzi mniejszego znaczenia, dobrych tylko aby pustkę zapełnić.
Świec nie żałowano aby zdala choć w oknach widać było, że i tu illuminowano.
Panna Tekla na ten wieczór ustroiła się prześlicznie, a fryzurę miała taką, że Iwanowski ujrzawszy ją zawołał: — Klękajcie narody!!
Pomimo świateł pozapalanych, i najuroczystszych obietnic, długo jednak dość pusto było w gospodzie. Iwanowski który pierwszy się zjawił, zżymał się i przeklinał, a mścić odgrażał. Drugim oczywiście przybył Leńkiewicz.
Szczyt siedział w kącie, do którego gdy się z oburzeniem swém na zdradę ludzką zbliżył Iwanowski, milczący staruszek rzekł mu tylko po cichu: