Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A tak! — rozgorączkowując się po wódce wypitéj, mówił Marcin. — Jużci człowiek co poczciwe imie wziął po rodzicach i nosi je, nie rad aby się ono uwalało. Musi zabiegać aby go i drudzy nie zbrzydzili.
Jan zwrócił się nieco do mówiących — nasłuchiwał bacznie.
Wierzejko zaczynał się domyślać, a że mu wszelka awantura smakowała, nie chciał jéj zapobiegać. Spoglądał na jednego i drugiego.
Była chwilka milczenia, Marcin tém bardziéj się rozpalał, im brata widział cierpliwszym.
— Nie słyszałeś tam waść — spytał — nie idzie czasem zamąż piękna pułkownikówna? Dałbym coś temu, któryby się z nią ożenił. Jużby czas, bo dosyć z paniczami nabroiła, — szlachcicowi sama pora ją wziąć! — Rozśmiał się w głos wyzywająco.
Jan, który widocznie z sobą walczył, już dłużéj strzymać się nie mógł.
— Mości horodniczy — zawołał — życzę usta stulić, abym ich nie zamknął pięcią palcami. Wara mi mówić na pułkownikównę. Chcesz czy nie chcesz za bratowę ją będziesz miał.
Porwał się Marcin gwałtownie ku bratu i już do szabli się brali, ale ogromny i silny chłop Wierzejko, stanął pomiędzy niemi.
— Zapominacie żeście rodzeni — krzyknął Wierzejko, — Bójcie się Boga... Horodniczy pierwszy zaczął... ja przeciw niemu!