Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ką, do któréj już musiano jechać na nocleg, bo deszcz z wichrem lał jak z cebra.
Konie, woźnica a może i Iwanowski szczęśliw był, że się mógł pod dach dostać. O Nowogródku już ani myśléć.
Pod Wygnanką schodziły się cztery drogi i krzyżowały, choć więc karczmisko było bardzo duże, a szopa na konie jak stodoła ogromna, dla wielkiéj frekwencyi chłopów i szlachty, rzadko się tu pomieścić było można wygodnie. Konie jak konie jeszcze kawałek dachu nie zaciekającego znaleźć mogły, reszta gości, panowie i czeladź musiała się wszystka ściskać w jednéj izbie szynkowéj. Alkierzyk ciasny, cały zastawiony łóżkami i bebechami żydowskiemi ledwie starczył dla rodziny gospodarza.
Świeciło się jeszcze we wszystkich oknach w Wygnance, ale wrota były zaparte i szum słyszéć się dawał zdaleka od izby szynkowéj, w któréj zabrukanych szybach cienie się poruszały, świadczące, że izba była przepełnioną.
Zaczął więc woźnica od tego, że naprzemiany do wrot, do drzwi i do okien szturmować zaczął. Nierychło go usłyszano, bo wiatr wył i drzewa szumiały. Wreszcie arendarz sam otworzył i obmokły horodniczy klnąc na czém świat stał, wpadł do wnętrza.
Pełniusieńka izba była. Około drzwi i u ław przy ścianach stali i siedzieli chłopi, w pośrodku honoratiores... bliżéj ognia, który razem suszyć