Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cie, w męczeństwach, w dobrowolnych kaźniach, rozpromienione i szczęśliwe — rozjaśnione i promienne, z jakąś obawą w nie się wpatrując. Byliż to ludzie tacy jak ona, jak wszyscy inni? — mieliż oni także rodziny, ojczyznę ziemską, ojcowski kąt, wspomnienia żywota?
Tego wszystkiego nie znać było ani śladu. Mistyczne postacie w obłokach, ciała unoszące się w powietrzu jak czyste duchy. Chrystus ze skrwawionym bokiem i matka jego z różańcem w dłoni, a jako legendy przy obrazach porywy ku niebiosom i najwyższa ziemi pogarda.
Zdawało się jéj, że te istoty, które tu zbiegły, jak ona klęską jakąś wpędzone — wielce nieszczęśliwe być musiały. Tymczasem ujrzała naprzód przeoryszę, niewiastę niemłodą, rumianą, wesołego oblicza, z oczyma jasnemi, która, usiłując ją uspokoić, pocieszyć, zabawić, prowadziła w głąb klasztoru, szwargocząc wesoło.
Kilka innych zakonnic, które spotkała, piękne były, zdawały się szczęśliwe, a co najdziwniejsza w żadnéj z nich niedostrzegła panna Tekla tego nadziemskiego jakiegoś wyczłowieczenia, tego podniesienia ducha, które się jéj tu zapowiadało.
Były to niewiasty zupełnie takie jak na świecie, w ciaśniejszém kółku zdające się żyć tak samo, jak ich siostry po zakratą.
Z oczów ich patrzała czysto niewieścia ciekawość — i ta serdeczność niewieścia, która nie mogąc wylać się na rodzinę szukała dróg innych i biegła ku niebu i ku towarzyszkom.