Przejdź do zawartości

Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O ho! o ho! — zakrzyczał Czyż. — Czy to taka piękna panna przyjaciół niema? Znalazł się pewnie łaskawca co jéj szepnął żeby dmuchnęła. Sługi trzeba wziąć na konfesatę, niech gadają gdzie jest...
Odetchnął lżej Leńkiewicz.
— Państwoście powinni — odezwał się otwarcie — Panu Bogu podziękować, że wam nie dał srogiego głupstwa popełnić. Jeżeli panna ujdzie, a refleksya przyjdzie... tém lepiéj.
Spojrzeli nań koso.
— Jejmościanka nie ujdzie... strzęsą całe miasto... a i ze wsi ją sprowadzimy...
Ponieważ godzina sądów dawno już wybiła, Judycki ruszył do izby, a za nim radzi nie radzi deputaci. Leńkiewicz, który na Łopacińskiego czyhał, aby się od niego czegoś dowiedziéć, bo przeczucie miał iż on Borkowskę ratował, pozostał ostatni.
Gdy sami jedni byli, przystąpił żywo do pisarza.
— Na Boga, mów waszmość? czyś co uczynił?
— Dzięki Bogu — szepnął Łopaciński — alem strachu miał dużo i o niewiele szło by wszystko poszło w niwecz. Wyszedłszy ztąd, kopnąłem wprost na kwaterę pułkownikównej, która losu jaki ją miał spotkać, najmniejszego ani przeczucia, ani pojęcia nie miała. Nie było minuty do stracenia. Po drodze jakąś łaską Bożą napotkałem karetę Sołłohuba, która próżno szła i dałem parę dukatów, aby mi posłużyli z nią. Gdym po-