Przejdź do zawartości

Strona:Pułkownikówna Tom 2 (Kraszewski).djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

swych towarzyszów i niezbyt wrzawliwie konwinkował...
Musiał więc pan deputat u stołu siedziéć milczący, cierpliwie i dopiero, gdy się ruszyli niektórzy, tych których spodziewał się nawrócić, zebrał do kąta.
Znano i obawiano się Leńkiewicza, bo był człek dziki, surowy i nie akomodujący się nikomu. Mało jemu podobnych spotykało się naówczas. Zawsze ubogo i niepozornie ubrany, nasępiony, nie zdający się dbać o łaskę pańską, nie ambitny, nie kłaniający się nikomu, nosił szyderskie miano spartanina. W dodatku pić nie lubił, na pochlebstwa się zżymał i prawdę rąbał. Był szorstki i niewygodny.
Ludzie tego rodzaju, choćby poszanowanie obudzali, serc sobie nie jednają. Lekceważyli go jedni, lękali się drudzy, stronili od niego prawie wszyscy. W sprawie do Leńkiewicza trafić żadnym wpływem nie było można — twardy był jak kamień. Prosić się niedawał, nieznano sposobu ujęcia go. Obchodzili się z nim wszyscy oględnie aby nie narazić sobie — lecz gdy mogli — uciekali.
Leńkiewicz już przy obiedzie szepnął tym, z któremi mówić chciał, że ich na krótką konferencyę zaprasza.
Radzi nie radzi, obiecali mu się.
Sołłohub zdala, niedając poznać po sobie, śledził jego ruchy. W kącie izby jadalnéj, deputat mozyrski ściągnął radych nie radych panów kole-