Pułkownik/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pułkownik
Pochodzenie Z mazurskiej ziemi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk R. Zamarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PUŁKOWNIK.


I.
. . . . . . . . .

WW lesistej, smutnej okolicy, dość daleko ode wsi, tuż prawie pod wiecznie zielonym borem sosnowym, był niewielki folwarczek. Budynki gospodarskie mieściły się osobno, a przy drodze stał dworek drewniany, bielony, dość nizki i widocznie dawne pamiętający już czasy. Dach na nim poczerniał miejscami i ciemno zielony mech, jak aksamit na nim porastał.
W oknach, których szybki przepalone od słońca mieniły się kolorami różnemi, widać było białe firanki i kwiatki widocznie troskliwą otoczone opieką. Były wśród nich oleandry blado-różowo kwitnące, małe szkarłatne różyczki, pelargonie i ułanki pospolite, ale pielęgnowane z wielkiem zamiłowaniem.
W koło dziedzińca, wznosiły się klomby bzów i jaśminów, a na środku był krąg ogrodzony baryerami nizkiemi, krąg wbrew zwyczajowi nie zasiany trawą, lecz wysypany żółtawym piaskiem — i starannie wygrabiony codzień.
Po za domem rozciągał się ogród otoczony wysokim ostrokołem; ogród stary, cienisty, przez który leniwie przepływała niewielka rzeczułka; na niej zrobiono kilka lekkich mostków z poręczami z białej brzeziny. Rzeczułka z ogrodu wypływała na łąkę i rozlewając się coraz szerzej wpadała do szerokiego stawu, na którego przeciwległym brzegu wznosił się młyn. Przy jednym z mostków w ogrodzie uczepione było małe, zgrabne czółenko. Kołysało się ono lekko na spokojnej powierzchni rzeczki, to przysuwając się powoli do brzegu, to znowuż zwracając ku środkowi, jakby się mu bezczynność przykrzyła. W czółenku leżały dwa wiosła maleńkie, lekkie, które niezawodnie w silnej dłoni przewoźnika lub flisa złamałyby się zaraz. Na szczęście swoje, nie miały one jednak nigdy do czynienia ani z dłonią zbyt silną, ani z falą oporną. Rzeczułka toczyła swe srebrne wody leniwie, powoli, a powierzchnia stawu była gładka, jak ogromne zwierciadło.
Raniutko, kiedy zaledwie słońce wychyliło snop promieni z za lasu, a na trawach i kwiatkach drgały jeszcze duże majowej rosy krople, kiedy się dopiero ptactwo rozśpiewało, a las napełniał powietrze swym balsamicznym oddechem, otworzyły się drzwi dworku i w ogrodzie, z piosenką na ustach, ukazała się młoda dziewczyna. Ubrana w lekką perkalową sukienkę, w dużym słomkowym kapeluszu osłaniającym i włosy jej czarne i śliczną, bardzo jeszcze młodziutką twarzyczkę, przebiegła lekkim krokiem szpaler leszczynowy i znalazła się tuż nad brzegiem rzeczułki. Wskoczyła zgrabnie w czółenko, odczepiła je od słupa, odepchnęła od brzegu i popłynęła. Z początku wiosłowała szybko, lecz gdy już ogród minęła, gdy rzeczka na swym grzbiecie zaniosła ją na łąki, od czasu do czasu tylko poruszała wiosłem i płynęła powoli, jakby podziwiając w kontemplacyi niemej, cudowny poranek, pełen blasków i woni, barw i aromatu. Rzeczka robiła zakręt w tem miejscu; po obu jej brzegach rozrosły się kępy olch starych, poważnych, jakby zadumanych wiecznie. Rzucały one cienie na wodę, na sitowia i trzciny nadbrzeżne i na te rośliny wodne, co szerokiemi liśćmi i kwiatami żółtemi rozłożyły się na powierzchni wody.
Cicho tu było i poważnie, tylko turkawek para gruchała w gęstwinie liści, czasem rybka plusnęła mignąwszy łuszczką srebrną, lub też jaskółka zwinna, w pogoni za owadem, musnęła wodę skrzydełkiem. Dziewczyna położyła wiosło — łódka wsunęła się przodem w trzcinę przybrzeżną i zatrzymała się na chwilę.
Zamyślone dziewczę nie zważało na to. Zdjęła kapelusz, położyła go w czółnie i wpatrywała się w niebo jasne, po którem przepływały lekkie, białawe obłoczki; patrzyła na drzewa nadbrzeżne, na trzcinę szumiącą, na lekkie łątki unoszące się nad wodą. Może myślała o piękności tego cichego ustronia, może ją zachwycał widok budzącej się ze snu przyrody, bo na ustach drobnych, wykrojonych prześlicznie, błądził uśmiech — a duże, rozumne czarne oczy patrzyły jakby w zachwycie.
Po chwili schyliła nieco główkę i ujrzała w wodzie własny swój obraz. Nie przestraszył on jej zapewne, przeciwnie przypatrywała mu się z zadowoleniem. Woda mówiła jej, że jest piękną, a kobieta lubi to słyszeć, nawet lubi długo słuchać tego. Z niewinną kokieteryą patrzyła też ona na wodę, a kiedy wietrzyk zakradł się przez trzcinę i gładką powierzchnię rzeczki poruszył — śmiała się ze zmarszczek, w które się stroił jej obraz... Bawiła się tą zmianą jak dziecko... Bawiła się tak dalece, że na chwilę zapomniała nawet o celu swej podróży — wodnej. A przecież miała tyle interesów do załatwienia! Naprzód, przejrzeć się w wodzie; powtóre wylądować na łące po niezapominajki, których tam rosło mnóstwo, a niezapominajki to jej ulubione kwiaty. Zrywa je codzień, układa z nich wieńce na talerzach i ozdabia niemi wszystkie stoły we dworku; po trzecie, miała zobaczyć co się dzieje z ptaszkami w gniazdku, które wypatrzyła nad brzegiem. Czy jeszcze tam siedzą, czy też pofrunęły już w świat, na swój chleb? Nakoniec miała przedostać się na drugą stronę stawu, wysiąść na grobli i pójść do młyna, odwiedzić starą młynarkę cierpiącą od dwóch tygodni na febrę.
Tyle interesów na raz to nie żarty! ale ponieważ spóźniła się już trochę, więc jutro narwie niezapominajek i zobaczy gniazdko, a dziś przedewszystkiem pośpieszy do chorej. Ma w koszyku trochę cukru, herbaty i jakieś krople niezawodne, które robi sam dziadzio. Mają one być cudowne, bo wchodzi w nie dziewięć ziół, a każde z innej strony świata pochodzi. Z takim kordyałem, co od razu może chorą uleczyć, — nie można się przecież opóźniać, chwyta więc obydwoma rączkami wiosło i pracuje jak może, by czas stracony odrobić. Lekka łódka posuwa się żwawo, już minęła łąki nadbrzeżne, już pruje gładką powierzchnię stawu. Za pięć, sześć minut, najwyżej za dziesięć, stanie u celu podróży.
Ale którędy płynąć? Czy środkiem stawu, gdzie woda głębsza i czysta, czy też bokiem, przez wązki przesmyk wśród trzciny. Przesmyk ten wyrobili w trzcinie młynarczyki, bo im był potrzebny do bliższej komunikacyi z drugą groblą i upustem, jest on tak wązki, że ledwie jedna łódka tamtędy przesunąć się może — ale droga krótsza za to.
Pojedzie przesmykiem. Zdecydowała się tak, bo już słońce wzbija się coraz wyżej i trzeba wracać do domu niebawem. Dróżka którą obrała, przypomina ścieżkę krętą wydeptaną w gęstwinie leśnej... Z jednej i z drugiej strony, wysoko, jak mur zielony wznosi się trzcina, szeleszcząca dziwnie. Chłodno tu i spokojnie. Woda nie głęboka, lecz czółno sunie prędko, bo się wiosłem można o dno opierać. Oba brzegi łódki trą się z szelestem o trzcinę.
Dziewczyna prowadzi czółenko stojący, opiera wiosło o dno i odpycha je rękami, każde poruszenie posuwa łódkę o sążeń. Na samym środku owej dróżki, wśród trzciny jest zakręt — trzeba tak manewrować, żeby go minąć szybko, bo przy nieumiejętności kierowania można tu uwięznąć — no i czekać zmiłowania, dopóki jaki młynarczyk nie nadpłynie i nie wybawi z kłopotu.
Ale ona znała doskonale to miejsce, przepływała je przecież tylokrotnie, a w zimie, gdy mrozy silne były, a gładka powierzchnia stawu zamarzła, przesuwała się tędy nieraz na łyżwach. To też i teraz opiera się o wiosło z całej siły i oto już minęła szkopuł i znalazła się... tuż na wprost drugiego czółna z przeciwnej dążącego strony.
W czółnie znajdował się młody człowiek nieznany jej zupełnie. Wybrał się widocznie na przejażdżkę wodną i na polowanie, bo broń leżała na dnie czółna.
Natrafiwszy na tak nieprzewidzianą przeszkodę, dziewczyna wydała lekki okrzyk, a piękna jej twarzyczka pokryła się rumieńcem szkarłatnym. Młody człowiek, niemniej tem spotkaniem zdziwiony i pomięszany cokolwiek, machinalnie uchylił kapelusza i skłonił się w milczeniu.
Stali tak chwilkę oboje naprzeciwko siebie z wiosłami w rękach, a czółna ich stykały się z sobą.
Pierwsza przerwała milczenie dziewczyna.
— Jakżeż teraz będzie? — rzekła patrząc mu w oczy — wyminąć się tu niepodobna przecie, a ja muszę być we młynie.
— Ja pani ustąpię jak najchętniej, odpowiedział — cofnę łódkę, a na stawie będziemy mogli się minąć.
I z temi słowy zaczął manewrować wiosłem. Widocznie jednak nowicyuszem był jeszcze w tej sztuce, gdyż łódka nie poruszała się wcale.
— Niech pan podeprze z prawej strony — rzekła — mocniej! ach Boże! jakiż pan niezgrabny!
— Ma pani słuszność — co prawda jest to dopiero trzecia moja wodna wycieczka, więc nie mam jeszcze wprawy i widzę, że uwięznę tu chyba, ta łódź widocznie zaczepiła się o coś...
— Mówię, niech pan odpycha się wiosłem z prawej strony!
— Ależ na prawdę, to niepodobieństwo, ta łódka jest jak przymurowana — co tu zrobić? przecież niepozwolę, żeby pani miała mi z drogi ustępować.
— Więc ja panu pomogę ruszyć to czółno — rzekła — i z temi słowy przysunęła swą łódkę bliżej — i jednym zręcznym skokiem była już w czółnie nieznajomego.
— Przecież nie możemy tu obozować — mówiła — a chociaż mogłabym sama bardzo łatwo powrócić tą drogą, którą przybyłam, ale znowuż nie mogę zostawić pana uwięzionym w łodzi... bardzo rzadko tu można kogo spotkać, mógłby pan więc siedzieć przez dzień cały w tem miejscu.
— Jakżeż mam pani dziękować?!
— Najlepiej wcale nie dziękować, tylko przedewszystkiem przyczepić moją łódkę do pańskiego czółna; tam jest przybity łańcuszek, a ja tymczasem zobaczę o co się pańskie czółno zatrzymało. Ach! takie głupstwo! szczebiotała, w wodzie jest jakaś gałąź i o nią zaczepił się łańcuch od czółna. Stoimy więc na kotwicy! Teraz podsunąwszy wiosło pod czółno, łatwo nam się będzie uwolnić. O widzi pan, już jesteśmy wolni! Teraz proszę wziąć wiosło z mojej łódki i oprzeć je mocno z prawej strony o dno, ja to samo zrobię z lewej. Zaczynamy więc, raz! dwa! trzy! Widzi pan, że już płyniemy, niedługo będziemy na stawie, niedaleko grobli. No teraz jesteśmy już u celu, zwracam pańskie wiosło i przesiadam do mojej łódki.
Chociaż młody człowiek rad byłby przeciw temu protestować, nie miał jednak dość czasu. Zręczna dziewczyna bowiem w jednej chwili była już w swej łódce, odczepiła ją i wprawnem poruszeniem wiosła, odrazu oddaliła się o parę sążni.
— Niechże pani podziękuję przynajmniej! — wołał za nią.
Lecz ta udała, że tego nie słyszy, ukłoniła mu się tylko z wdziękiem i szybko popłynęła ku grobli. Niewprawny żeglarz probował ją gonić, ale napróżno. Dziewczyna kierowała łódkę z wielką wprawą i zanim ten zdołał kilkanaście sążni przepłynąć — ona już była u brzegu... i pobiegła do młyna.
Niewprawny żeglarz pocieszał się nadzieją, że ją raz jeszcze spotka. Wszakże sama mówiła, że śpieszy do młyna i musi niebawem powracać. Nie przybijał więc do brzegu, lecz lawirował po stawie...
Zajął stanowisko obserwacyjne i czekał. Co prawda niezbyt długo, bo po kwandransie może, już dziewczyna wskoczyła w łódkę i prosto przez sam środek stawu popłynęła ku rzeczce. Próbował ją dogonić — ale wioślarz debiutant nie mógł mierzyć się z wprawną kierowniczką łódki. Ograniczył się więc tylko na ukłonie, na który lekkim skinieniem głowy i uśmiechem odpowiedziała, a kiedy już zniknęła mu z oczu łódka pod cieniem olch przybrzeżnych, przypłynął do brzegu i przez groblę, powoli, udał się do młyna.
Tam się zapewne dowie, kto jest ta piękna, młodziutka nieznajoma?






II.

Przed dworkiem, na owym kręgu ogrodzonym i piaskiem usypanym starannie, kilku chłopców stajennych na ładnych i rosłych koniach jeździło w kółko. — Wyprostowani jak struny, słuchali komendy, stósownie do której robili zwroty, zatrzymywali się, lub też posuwali się naprzód.
Na środku tego zaimprowizowanego maneżu stał sam pułkownik. Twarz miał ogorzałą, nos orli, a usta zasłonięte długiemi białemi wąsami. Ubrany był w biały, opięty surdut, buty z cholewami, a na głowie miał furażerkę wojskowego kroju. W ręku trzymał szpicrutę, którą gniewnie poruszał ilekroć koń niedobrze wykonywał ewolucye, lub który chłopak zaniedbywał się na siodle.
Marszczył się wówczas stary, komenderował »stój!« a zbliżywszy się do niepojętnego ucznia, tłómaczył mu zasadę, nie szczędząc przy tem różnych komplementów.
Dziś jakoś pomyślnie skończyła się lekcya i pułkownik w dobrym był humorze, bo chłopcy się starali zadowolnić starego. Kazał im zejść z siodeł, przeprowadzać konie powoli żeby ostygły, a sam usiadł na ganku, fajeczkę zapalił i patrzył...
Drzwi otwarły się zcicha i ukazała się w nich nasza znajoma z porannej wycieczki. W czarnych, lśniących włosach miała wpiętą maleńką szkarłatnej barwy różyczkę, na twarzy igrał uśmiech.
Pocichu stanęła za krzesłem starego i z nienacka obydwiema rączkami zakryła mu oczy...
— A jesteś panna? — rzekł śmiejąc się, — gdzieżeś to tak wędrowała od rana?
— Ach, dziaduniu kochany, byłam we młynie, u tej biednej chorej, woziłam jej właśnie krople, które dziadzio tak zachwalał na febrę.
— Tak... tak... bądź pewna, że jej pomogą; już one niejednego postawiły na nogi — ale cóżeś tam widziała więcej w tej podróży?
— Niezapominajki... olszynę... bociana...
— Wronę! cztery żaby! trznadla! mości dobrodzieju... prawda?
— Dziadunio śmieje się ze mnie!..
— No tak, bo ja się pytam coś widziała? a ty mi powiadasz: bociana... olszynę... wierzbinę... Toć wiadomo że w lecie są bociany, niezapominajki i inne różne rzeczy — ale czy nad to nie widziałaś nic więcej?
Dziewczyna zarumieniła się mocno i po krótkim namyśle odpowiedziała:
— Nic, dziadziu...
Sama nie wiedziała dlaczego, ale skłamała, a chcąc jak najprędzej uniknąć dalszych zapytań, wybiegła do pokoju, pod pozorem że chce dziadkowi przygotować śniadanie. Liczyła na to, że staruszek, którego czas bardzo był systematycznie ułożony, po śniadaniu zaraz wyjedzie na łąki i w pole, a ona tymczasem ochłonie z wrażenia i uporządkuje myśli, które jakoś dnia tego dziwnie były podobne do pasm a nitek splątanych.
Zwykle, gdy się krzątała po domu, na ustach jej brzmiała piosenka wesoła, dziś uwijała się milcząc, a taka była roztargniona szczególnie, że zamiast w filiżankę nalała kawy na talerz. Spostrzegła się jednak dość wcześnie, bo gdyby dziadzio zobaczył — żartowałby z niej przez dzień cały. Jeszcze się nie skończyło śniadanie — a już przed gankiem stał piękny, kary wierzchowiec, z niecierpliwością bił nogą w ziemię i gryzł błyszczące wędzidło.
Stary wnuczkę w głowę pocałował, czapkę włożył i wyszedłszy przed dom raźno na konia wskoczył; kary rzucił się kilkakrotnie, lecz silną ręką jeźdźca osadzony na miejscu, spokojnie stępa poszedł za bramę.
Pułkownik wyprostowany po wojskowemu, z prawą ręką opartą na biodrze, defilował jak niegdyś przed frontem — i ktokolwiek go ujrzał nie mógł na żaden sposób przypuścić, że widzi przed sobą starca, dźwigającego siedm krzyżyków na grzbiecie. A jednak tak było. Dzielny starzec zahartował się w trudach i niewygodach żołnierskich; nie szczędziły go kule w bitwach, bo kilkakrotnie był ranny, nie oszczędzało go i życie samo, gdyż przeszedł całą szkołę niewygód, kłopotów, ciężkich zmartwień i strat bolesnych... a jednak nie ugiął się i nie złamał...
Rogata dusza siedziała w tem ciele, ona to ożywiała je i dodawała sił, gdy krzyże były zbyt ciężkie, — ona podtrzymywała go, zachęcała do życia... A trzeba było jakiejś zachęty i podniety, bo samo życie zbyt mało przedstawiało powabów. Młodość jego na burzliwe natrafiła czasy — i gdy mu się właśnie uśmiechało szczęście, gdy był przy boku kochającej i ukochanej kobiety, gdy patrzył na dziecię igrające na jej kolanach, powołano go gdzieindziej; — poszedł tam gdzie krew się lała i ludzie jak skoszone kłosy padali — i nie oszczędzany w tym boju, skaleczały, jak liść uniesiony na wzburzonej fali rzeki, wyrzucony został na obce, a niezawsze gościnne brzegi.
Kawał to czasu już temu.
Wydobrzawszy, Południe całe przeszedł i Wschód, ale i pod rozkosznem niebem Włoch i nad brzegami Bosforu nie zaznał upragnionego spokoju. Zawsze ciągnęła go nieprzeparta tęsknota do swoich, do rodzinnego zakątka, do tych łanów obszernych i lasów cienistych, które z oddalenia wydawały mu się tak cudownie pięknemi, jak żaden krajobraz na świecie.
Patrzył na palmy, a myślał o sośnie karłowatej; oddychał wonią wspaniałych kwiatów południa, a oddałby je wszystkie za jeden wonny bławatek z sandomierskiej pszenicy; przechadzał się pod smukłemi portykami najwspanialszych dzieł architektury — a zapłakałby rzewnie gdyby mu dano ujrzeć zwykłą wioskę ubogą, gościniec nasz piaszczysty i poczerniały od deszczów krzyż przydrożny...
W pracy, nieraz nad siły podejmowanej, znajdywał najskuteczniejsze przeciw tęsknocie lekarstwo. Po kilku latach wędrówki do książki się wziął, uczył się, wyższą szkołę w Paryżu ukończył, a kiedy otrzymał z kraju wiadomość, że mu śmierć ukochaną kobietę zabrała, wstąpił do wojska znowuż i szukał zapomnienia w Algierze. — Nigdzie jednak nie zaznał pociechy, nigdzie ukojenia. Tęsknotę i żal miał za nieodstępnych stałych towarzyszów.
Wreszcie i jemu uśmiechnęło się szczęście — mógł wracać. Miał jeszcze córkę w kraju — córkę zamężną już i szczęśliwą podobno, przy niej też miał zamiar przepędzić starość i odpocząć po ciężkiej życiowej wędrówce...
Niedługo miał jednak tę pociechę upragnioną i spokój. Córka słabego zdrowia była i zmarła, zięć zaś, ladaco niestety, wyjechał w inne strony i ożenił się z jakąś bogatą wdową, a pułkownik pozostał znów samotny i smutny jak przedtem.
Nie wyrzekał jednak i nie złorzeczył losowi, bo po córce pozostała mu wnuczka, śliczne dziecko, z czarnemi, rozumnemi oczami. Gdy szczebiotała do niego, targała mu wąsy, gdy obejmowała jego szyje rączętami drobnemi, to zdawało się staremu, że nic w życiu nie przeszedł, że żadnej boleści nie zaznał — że to był tylko sen przykry, krótkotrwały, po którym najpiękniejsza nastąpiła rzeczywistość. Nieraz w takiej chwili po jego twarzy spływała łza rozrzewnienia, nieraz wznosił oczy do nieba, jakby tem wejrzeniem chciał przesłać dzięk serdeczny za jedyną, a jednak tak wielką pociechę.
Wziął wnuczkę całkiem do siebie. Zebrawszy resztki funduszów kupił ten mały folwarczek — i uciekł ze skarbem swoim w ustronne zacisze.
Klarcia była dzieckiem wątłem i słabowitem, ale powietrze, balsamiczna woń iglastego lasu i ruch ciągły wzmocniły, zahartowały ją, a gdy podrosła już nieco, ćwiczenia fizyczne wykształciły jej muskuły i rozwinęły ciało.
Klarcia miała swego własnego konika, białego jak mleko, spokojnego, ujeżdżonego wybornie, — miała łódkę, w której puszczała się na rzeczkę i na staw szeroki, w zimie zaś używała ślizgawki, którą namiętnie lubiła.
O ile jednak stary wiarus dbał o zdrowie i rozwój fizycznych sił dziewczęcia, o tyle z drugiej strony nie zapominał o potrzebach duszy i umysłu.
Wziął do domu ubogą, lecz zacną i w dobrych zasadach wychowaną kuzynkę, która zastępowała matkę Klarci — a oprócz tego przez lat siedm, zdolna nauczycielka, nie ze Szwajcaryi lub z Francyi, lecz wykształcona polka, była jej przewodniczką w naukach. Niemało też pomagał i sam dziadunio, dla którego lekcye z wnuczką były zatrudnieniem najmilszem.
W tym roku skończyła się właśnie edukacya Klarci. Panna Michalina, owa nauczycielka, byłaby bezwątpienia pozostała dłużej, lecz trafiło jej się wyjść zamąż, więc pożegnana serdecznie przez pułkownika i szczerze przywiązaną do niej uczennicę, poszła na swój chleb, a Klarcia dostała długą sukienkę i awansowała na dorosłą pannę.
Takie są, skreślone w krótkości, dzieje dziadka i wnuczki; pozostaje nam jeszcze trzecia osoba w dworku, a mianowicie ciotka Józefa.
Była to już osoba niemłoda, ale ani podobna do przeciętnego typu starej panny, typu, który się tak często w życiu daje spotykać. Pomimo wątłej i szczupłej postaci, pełną była siły, energii i życia. — Z ust jej nikt nie słyszał nigdy słów żalu i zniechęcenia — lecz przeciwnie, każde jej słowo głosiło ideę czynu, pracy i miłości.
Bystre jej oczy przenikały do głębi, a chociaż twarz nie była piękną i świeżą, malował się jednak na niej wyraz dobroci, który nie opuszczał jej nigdy. — Skutkiem różnych okoliczności skazana na samotność, nie mając rodziny własnej, oddała serce całe domowi, w którym znalazła przytułek, a pozyskawszy szacunek pułkownika i serdeczne przywiązanie Klarci, stała się w tym domu tak niezbędną, tak konieczną niemal, jak matka.
Teraz znamy już wszystkich mieszkańców dworku, pędzących życie ciche, spokojne, a prawie szczęśliwe. Poważną zadumę na twarzy pułkownika rozprasza srebrzysty i wesoły śmiech Klarci — a ciotka podziela ich chwilowe smutki i radości.






III.

Wyszedłszy z czółna, które pozostawił na brzegu, młody człowiek zarzucił strzelbę na ramię i powoli, ze zpuszczoną głową, poszedł w stronę łąk.
Czuł się zawstydzonym i upokorzonym trochę. Wszakże przybył z wielkiego miasta na wieś, do brata, aby użyć wszystkich przyjemności wiejskich. Wybrał się na przejażdżkę wodną i na polowanie — ale przekonał się że ani czółna prowadzić, ani polować nie umie. Nawet marny wróbel nie jest jego myśliwskim trofeem, a gdyby nie pomoc jakiejś nieznajomej panienki, byłby do tej pory siedział uwięziony w trzcinie, bo nie miał wyobrażenia o tem jak się z owej matni wyplątać. A przecież ani polować, ani pływać nie jest tak wielką sztuką.
Marcin, gajowy jego brata, prosty chłop, który prawdopodobnie ani czytać ani pisać nie umie, przyniósł tyle różnego ptactwa wczoraj — a wiosłować znów lada przewoźnik potrafi.
Co gorsza jednak (bo te dwie pierwsze nieumiejętności można wybaczyć) co gorsza jednak, to że on, obyty w salonach, używający przecież opinii człowieka umiejącego z wystrojonemi paniami paplać o niczem z jak największą łatwością, wobec tej dziewczyny wiejskiej, tej jakiejś parafianki, rumienił i zachowywał się jak student.
Nie potrafił zdobyć się ani na jedno słówko grzeczne, ani na jeden komplement, co już przecież jest szczytem niepowodzenia! A ta parafianka znowuż ma w sobie jakiś wdzięk szczególny, piękna jest i śmiała, tą właśnie pełną prostoty śmiałością, która onieśmiela najśmielszych.
Nie ujął jej nawet za rękę, ba! nawet nie przedstawił się i nie powiedział swego nazwiska. Tak może się znaleść chyba tylko niedźwiedź, lecz nie stały mieszkaniec salonów, po których ślizkich posadzkach umie się z taką łatwością przesuwać.
Takie czyniąc sobie wyrzuty, szedł młody człowiek przez ścieżkę wydeptaną wśród zielonej łąki, a ścieżka ta wiła się wśród upstrzonej kwiatami zieleni i niknęła w małym lasku brzozowym.
Zaraz też za laskiem widać było duży dwór murowany o piętrze, dwór do którego wiodła szeroka lipowa aleja. Wyglądał on na pańską rezydencyą, ale przypatrzywszy się bliżej znać było, że już owa »rezydencya pańska« dotkniętą została zębem czasu, a z walących się opodal zabudowań folwarcznych, z porozbieranych płotów, wiał duch zniszczenia. Znać tu było nieład i upadek.
Wszakże przed stajnią, której ściany popodpierano kołkami, stangret mył nową karetę — a na werendzie przed tak zwanym pałacem, wyfrakowany lokaj nakrywał do herbaty.
Słońce dość już się wzbiło wysoko — w pałacu wstawano dopiero. Najpierwsza na werendzie ukazała się sama pani domu, w eleganckim suto koronkami obszywanym negliżu, za nią wysunęła się sucha i sztywna miss, prowadząca za rękę bladą, dziesięcioletnią dziewczynkę — wreszcie nadszedł gospodarz, młody jeszcze, lecz zwiędły i znużony, czy może też znudzony życiem przedwcześnie, a nakoniec nie przyszła lecz przybiegła wesoła, szczebiocząca nieustannie panienka. Była to kuzynka pani domu, przybyła tu na lato.
Właśnie w chwili kiedy całe to grono zasiadło przy ogromnym stole, dźwigającym na sobie masę porcelany i srebra, nasz znajomy powrócił ze swej wycieczki.
— Zabijasz się kuzynie! — rzekła blada pani, wyciągając rękę do niego — jakżeż można wstawać tak rano?!
— Chcę używać wszelkich przyjemności wiejskich i dla tego dziś wcześniej wybrałem się z domu, później bo, co prawda, skwar nieznośny...
— Ach! kuzynek polował!? — wtrąciła szczebiotliwa blondynka, — bo widzę, że z bronią przyszedł! Czy nie każesz, panie Alfredzie, posłać ze dwa wozy po tę zwierzynę, gdyż przypuszczam, że sam jej nie mogłeś udźwignąć.
— Panna Natalja musi zawsze żartować, a niestety, zasługuję na to, zrobiłem bowiem kompletne fiasco i nie przynoszę nawet wróbla.
— Co też mówisz Alfredzie? — rzekł gospodarz, — u nas taka przecież obfitość zwierzyny.
— Być może, Stasiu, lecz ja właśnie nie chodziłem na polowanie, tak jak ty chodzisz naprzykład. Co prawda nie ufałem swoim zdolnościom i nie brałem z sobą psa, bo się nic na tych, jak wy tam zwiecie: »wystawianiach« nie znam. A jednak chciałem coś upolować, choćby na złość pannie Natalii, która podjęła się zwierzynę przezemnie zabitą, upiec na swoim różowym paluszku...
— Widzi pan jednak, że mu niebezpieczeństwo nie grozi.
— Prawda, lecz bądź co bądź, chciałem żeby groziło. Udałem się więc wprost aleją lipową, potem polem, później przez brzezinę, przez łąki, aż nad staw...
— To już nie nasze terytoryum — zauważył gospodarz.
— To mi było wszystko jedno. Idąc napawałem się świeżością poranku, który był istotnie prześliczny. — Nad brzegiem spotkałem jakiegoś młynarczyka, ten pozwolił mi wsiąść do swej łodzi i powiedział, że w trzcinie jest mnóstwo dzikich kaczek, kurek wodnych i innych ptaków, których nazwisk już zapomniałem w tej chwili. Należało tylko podpłynąć powoli, bez szelestu i strzelić, a paluszek kuzynki będzie musiał pełnić funkcyę rożna... Rzeczywiście, ten sposób wydawał mi się bardzo dobrym. Wsiadam więc w czółno i jak mogę radzę sobie wiosłem.
— A czy kuzynek równie dobrze wiosłuje jak strzela?
— Prawie tak samo, z tą tylko różnicą, że łatwiej jest trafić wiosłem w wodę, aniżeli śrutem w ptaka. W każdym razie, znajduję że pływanie czółnem nie jest tak dalece trudnem, gdyż ostatecznie udało mi się dotrzeć do owej trzciny. Wysoka ona jest i gęsta — ale zauważyłem, że wśród niej wyrobiona jest jakby dróżka, jakby jakiś korytarzyk mały. Otóż myślę sobie, tam wjadę — a jeżeli w owej gęstwinie nie zabiję z pół kopy dzikich kaczek, dzikich kur i dzikich indyków — to już chyba stanowczo nigdy myśliwym nie będę.
— I niestety przepowiednia się sprawdziła! Kuzynku! ja mam ochotę napisać elegię na zgon twej sławy myśliwskiej.
— O! nie spiesz — pani, przygoda moja jest raczej materyałem do bardzo romantycznej ballady...
— Romantycznej? — zapytała pani domu — zaczynasz nas zaciekawiać Alfredzie.
— Co prawda, najbardziej zaciekawiony jestem ja sam, ale słuchajcie państwo... Płynę wśród owej trzciny i obliczam wiele mam naboi i czy wszystka zwierzyna zmieści się w czółno, w tem łódź unosząca mnie i moje losy, zatrzymuje się tak, że jej ani naprzód ani w tył posunąć nie mogę. — Wszystkie wysiłki mojej inteligencyi i muskułów są nadaremne — i widzę że jestem skazany na uwięzienie w trzcinie, w towarzystwie dzikich kaczek. Rzeczywiście sytuacya nie do zazdrości! Gdy rozmyślam jakim cudem wyjść z tego położenia, nagle słyszę jakiś szum, trzcina się rozchyla i zgrabna, malowana łódka uderza w przód mego czółna. Z początku przestraszyłem się, ale zdziwienie moje jeszcze bardziej wzrosło, gdym ujrzał w czółnie...
— Zapewne młynarza?
— Prześliczną, młodziutką osóbkę...
— I jakże, w obec tego, śmiesz twierdzić kuzynku, że nie masz szczęścia do... kaczek?!
— Ej kuzynko, nie żartuj, gdyż zaręczam, że byłabyś szczęśliwą — i bardzo szczęśliwą, gdybyś przy twoich blond włosach, mogła mieć takie piękne, duże, czarne oczy... co wszakże nie jest powiedziane z zamiarem ubliżenia twoim...
— Ależ nie kłóćcie się o oczy, tylko opowiadaj co się dalej stało!
— Ano — to się stało, że jako grzeczny młodzieniec, chciałem jej z drogi ustąpić, a jako niezgrabny wioślarz nie mogłem ruszyć się z miejsca.
— I zostaliście tym sposobem uwięzieni w trzcinie... oboje?
— Ale gdzież tam! Widząc moją niezgrabność, wskoczyła do czółna w którem ja siedziałem, ruszyła kilka razy wiosłem i wyprowadziła mnie na czystą wodę, a potem do swojej łódki przesiadła — ukłoniła mi się bardzo grzecznie i...
— I?
— No — i już koniec. — Chciałem wprawdzie spotkać ją gdy powracała z młyna, ale zanim zdołałem zrobić kilka niezgrabnych poruszeń, łódka jej pomknęła szybko przez sam środek stawu, a ja wysiadłem na ląd i powróciłem tu, rozmyślając przez drogę o tej ślicznej rusałce — i gubiąc się w domysłach, zkąd ona tam się wzięła i co za jedna jest?
— O, uspokój się kuzynie, my ci tę zagadkę rozwiążemy, ta rusałka to jest pułkownikówna z Borków.
— Tak — rzekła z przekąsem pani domu — Natalcia domyśliła się odrazu, co zresztą było bardzo łatwem, gdyż panna Klara znaną tu jest w okolicy...
— Braterstwo bywają w tym domu?
— Zkąd znowuż?! co prawda oni także nie żyją prawie z nikim. Maleńki folwarczek, ledwie piętnaście włók. Pułkownik stary oryginał, a panienka wychowana jak dragon.
— Ostrożnie kuzynku z tą pięknością — zauważyła panna Natalia — zawojowałaby cię odrazu... Nawet co do mnie, to nie wiem czy ją mam uważać za kobietę...
— Jakto? cóż znowu?
— Bo to dziwna mięszanina! Jest to pół syrena, pół dragon — albo chlapie się po stawie jak kaczka — albo harcuje na koniu, jak baszybuzuk...
— O, kuzynko, cóż za porównania!...
— Ależ tak, tak, — wtrąciła pani domu — raz jechałyśmy z Natalcią wolantem na spacer, wtem na polu wzniósł się tuman kurzu... Stangret nasz zatrzymał konie i powiada: proszę jaśnie pani, pułkownik poluje. Biorę szkło — patrzę i cóż widzę? Naprzód pędzi zając, zanim dwa charty, a za niemi tuż, tuż, ta twoja dzisiejsza rusałka i pułkownik konno. Wszystko to pędzi jak uragan! przeskakują przez rowy, a ta... przecież panienka... przebiegając koło naszego powozu, trzaska z harapnika tak głośno, że mi później z pięć minut w uszach dzwoniło. Jeżeli ci się podobała, to winszuję owego ideału z kańczugiem, ale... nie zazdroszczę.
— Widziałam też raz w kościele jej rączki... opalone i wcale nie zgrabne.
— Ale bliżej jej panie nie znacie? nie wiecie czy jest wykształconą...
— Nie widziałam w niej ani materyału do studyów, ani właściwej dla nas towarzyszki. Co do wykształcenia... miała jakąś guwernantkę i podobno edukacyę kończyła w... Borkach. Przypuszczam, że musi umieć dobrze smarzyć konfitury i prawdopodobnie z powodzeniem trudni się hodowlą drobiu...
Pan domu z niecierpliwością wąsy przygryzał milcząc, pani zaś cedziła dalej zwolna, jakgdyby delektując się dźwiękiem własnych wyrazów:
— Tak, kochany kuzynie — bezwątpienia, dla jakiego ekonoma, lub drobnego dzierżawcy, partya to świetna — nawet majątkowo może — ale dla człowieka z towarzystwa, to, choćby zamknąć oczy na ekscentryczne wychowanie panny, bo jak wiadomo, kobieta się prędko do otoczenia przyzwyczaja i potrafi zastosować się do sfery w którą wchodzi, gdyby, powiadam raz jeszcze, zamknąć na to wszystko oczy — to i ów dziadunio marsowaty, egzemplarz przypominający starego kaprala ze sceny, jest niezbyt ciekawy!
Pan domu poruszył się gniewnie.
— Moja Lorciu, mogłabyś być bardziej względną w sądach. Przedewszystkiem pułkownik jest człowiekiem honoru, zasługi i uczciwości nieposzlakowanej, powtóre panienka nie jest tak źle wychowana jak ci się zdaje.
— To zależy od poglądu.
— Pozwólże mi także mieć własny pogląd na rzeczy. Nareszcie, co do sytuacyi materyalnej, to kto wie, czy za czyste, nieodłużone, nie potrzebujące pomocy lichwiarskiej Borki, nie oddałbym z chęcią naszego obszernego Starzyna...
— Tak pan sądzi?? — spytała uszczypliwie żona.
— To jest moje głębokie przekonanie. Tam żyją spokojnie, pracują i mają swój własny kawałek chleba — do nas przez szybę wiedeńskiej karety zagląda lichwiarz, a w każdej cegle tej naszej rudery, zwanej pompatycznie pałacem, siedzi grosz cudzy, który gnębi całym ciężarem.
Pani wstała od stołu.
— Chodź Natalciu — rzekła — mój pan zrzędzi. Jest to widzisz, procent od krociowego majątku, który mu wniosłam wraz z sercem... niezrozumianem niestety! Chodź i ucz się, jaki los nas oczekuje po wyjściu za mąż.
Pan Stanisław nie oponował, na ceremonialny ukłon żony odpowiedział ukłonem, poczem wstał i z bratem poszedł w cieniste aleje ogrodu.
— Oto — rzekł do Alfreda — masz obraz jaśniepańskich resztek, tego wstrętnego kwasu, który zatruł, a i zatruwa jeszcze dotąd, nasze życie. I ja toczyłem się i toczę dotąd po tej pochyłości fatalnej, — fatalnej, bo już sposobu zatrzymania się nie widzę, bom słaby, bezsilny i jak bryła bezwładna, spadam swoim własnym ciężarem. Mnie już nie pora się cofać, ale tyś młody, czas masz jeszcze przed sobą. Zaledwie ci dwadzieścia cztery lata ubiegło...
— Ależ doprawdy, ja nie rozumiem dokładnie, do czego, kochany Stanisławie, te wyrazy twoje, pełne żalu i goryczy, prowadzą? Nad czem właściwie płaczesz? — przed jakim niebezpieczeństwem mnie ostrzegasz?
— Tem gorzej dla ciebie, że nie rozumiesz. Nie będę cię też długo nudził morałami i wskazywaniem prawdy, którą niestety znalazłem zbyt późno; powiem ci tylko tyle, że nam młodość schodziła bez troski, jak ów dzień motylka, o którym mówi poeta, to też gdy ostrzejszy wiatr zawiał, staliśmy się jak motylki bezsilne, jak trawa zwiędła od przymrozka. Nas pytano tylko: co masz i zkąd pochodzisz, a odpowiedź na to wystarczała — dziś pytają człowieka: co umiesz? i w tem jest cała różnica.
— A cóż komu do tego, co ja myślę i co umiem? pora egzaminów przeminęła już dla mnie.
— Tak ci się zdaje... No to sprobuj. Dogryź resztki tej ojcowizny, która ci do jakiegoś czasu chleb daje i chciej żyć o własnych siłach? — Pójdź, sprobuj powiedzieć ludziom że czas egzaminów już minął dla ciebie! Rozśmieją ci się w oczy. Nie pozwolą ci tłuc młotem w kuźni, jeżeli nim władać umiejętnie nie potrafisz! Zechciej ustalić sobie życie i wejść do rodziny — ale nie z naszej, nieopatrznej sfery, gdzie jeszcze patrzą tylko na nazwisko, lub na majątek; ale chciej wejść do rodziny zacnej, już odrodzonej w chrzcie niedoli i pracy... Pójdź, powiedz tym ludziom, że przychodzisz do nich z uczuciem serdecznem, powiedz żeby ci powierzyli swe dziecko?
— Wiec cóż? więc sądzisz żeby mnie odepchnięto? — żeby mnie odmówiono? ależ bracie, nareszcie ten twój pessymizm zaczyna być nudnym! Bądź co bądź, przecież...
— Bądź co bądź — zawołał zdenerwowany Stanisław, chwytając go za rękę — możesz mieć zaraz dowód. Patrz, tam po za tą brzeziną, za stawem, jest biedny szlachecki folwarczek... w nim mieszkają ludzie należący, podług mnie, do zdrowej, rdzennej, jędrnej sfery społecznej, a mówiąc językiem mojej żony, mieszka tam stary kapral z komedyi — i ta dziewczyna, niby pół-syrena, pół-dragon, specyalistka od konfitur i kurcząt. Każ ze sobie zaprządz moje kare konie do powozu, pojedź tam i powiedz: — Pułkowniku, jestem Alfred X., współwłaściciel Starzyna... Wypada na moją część blizko sto włók ziemi (tylko nie powiedz czasem, że na każdej włóce siedzi trzech żydów), mam powóz, służbę w liberyi. Otrzymałem edukacyę w domu, pod kierunkiem bardzo miłej guwernantki, resztę wiadomości dopełniłem za granicą. Mam tyle i tyle z dzierżawy — i przychodzę prosić cię pułkowniku, abyś mi pozwolił bywać w twym domu, w zamiarze starania się o rękę twojej wnuczki. Idź, powiedz mu to, a jak usłyszysz od niego odpowiedź, wtenczas racz osądzić czy mój pessymizm jest prawdą? czy też utworem chorobliwej wyobraźni, zdenerwowanego, zmęczonego ciężkiem życiem człowieka?
— Co też ty mówisz? mnieby nie przyjęto? mnie?! któremu w Warszawie tyle się świetnych partyj trafiało. Wybacz bracie, ale to już chyba złudzenie, którego powód zaliczyć trzeba na karb cierpienia i źle przepędzonej nocy...
— To jeszcze wielka kwestya, mój kochany...






IV.

Wieczorem już późnym, kiedy ludzie dawno od roboty powrócili z pola, a w folwarku ruch ustał, w skromnym dworku pułkownika zgromadziła się przy stole cała niewielka rodzina.
Pułkownik w dobrym humorze był, cieszył go spodziewany świetny zbiór siana, bo trawa była w pas i miano za kilka dni do koszenia się zabrać. Zboże zapowiadało się także bardzo pięknie, byle więc pogoda podczas sprzętu dopisała, nie będzie zmartwienia.
Ciotka Józefa zdawała relacye ze swego gospodarstwa kobiecego, w którem także wzorowy ład, a rygor niemal wojskowy panował, jedna tylko Klarunia była milcząca, co tem dziwniejszem się zdawało, że zwykle szczebiot jej i śmiech srebrzysty rozweselał i dziadka i ciotkę.
Naturalnie, że to milczenie dzisiejsze nie uszło uwagi obojga.
Pułkownik żartobliwie o przyczynę smutku pytał.
— Cóż to? — mówił, — przyznaj się czy ci jaki ptaszek zdechł? czy broń Boże, biały kotek zakulał, czy inne jakie nieszczęście się stało? Co? powiedzże Klaruniu, nie trzymaj nas w takiej niepewności. Ptaszkowi możemy świetny pogrzeb wyprawić — do kota można kowala zawezwać, przecież on nawet konie leczy, ba! i ludziom, jak potrzeba, zęby wyrywa — czemuż by kotowi nie mógł nogi opatrzeć?
— Dziadzio sobie żartuje — ptaszki żyją, a kot śpi jak zabity pod piecem i cieszy się wybornem zdrowiem.
— Więc czemuż mam twoje zmartwienie przypisać?
Klarcia wstała, objęła starca za szyję i rzekła z pieszczotą.
— Nie, drogi dziadziu, zmartwień żadnych nie mam, a zresztą jakież bym nawet mogła mieć zmartwienie, będąc otoczoną tak zacną i troskliwą opieką? Nie zważaj na to, dziaduniu, to tylko lekki ból głowy. Nie wiadomo zkąd przyszedł, nie wiadomo gdzie się podzieje — jutro znów będę wesoła i jeżeli dziadzio pozwoli, towarzyszyć mu będę w wycieczce na łąki.
— Ale owszem, dla czegóż nie miał bym pozwolić?
— Teraz chciałabym wyjść do ogrodu — jest taka piękna noc, taki miły wietrzyk wieje od wschodu, że może jego orzeźwiające tchnienie będzie najlepszem dla mej chorej głowy lekarstwem.
To mówiąc zarzuciła chusteczkę na ramiona i wyszła. Pułkownik z ciotką Józefą zostali sami.
Dość długo trwało milczenie, aż je pierwszy przerwał pułkownik.
— Wiesz co Józiu, — rzekł — ten jej ból głowy nie jest naturalny.
— Co też wujaszek mówi?
— Powoli, powoli moja pani, znam ja się na tem potrosze. Czy my, niech cię to moja Józiu nie obraża, czy my starzy nie zapominamy, że to dziewczyna dorosła? Nam się zdaje ciągle, że to ta sama maleńka Klarcia, którąśmy na rękach nosili, a to, mościa dobrodziejko, panna już. — Czy tam serduszko nie zaczyna już pukać? Czy temu pisklęciu, nad którem czuwamy oboje, nie zaciasno już w gniazdku? czy nie chciałoby ono własnego lotu spróbować, o swoich siłach w świat polecić — a nas tu samych zostawić?
— Czyżby mogła?
— Ba! naco tu się łudzić, nam starym do pacierza, ciepłego pieca i różańca, a jej na świat dopiero... Czyż byłbym tak samolubny, żebym dla własnej przyjemności i pociechy, miał ją więzić przy sobie? To się po mnie nigdy nie pokaże; pragnę jej szczęścia, niech ona je znajdzie, a ja tu zostanę szczęśliwy. Tylko o jedno mi idzie...
— Słucham wujaszka.
— O ręce w jakie się ten skarb dostanie, o te ręce, Józieczko. Niechby one były nawet narobione i grube, tem lepiej! bo dziś nastał czas pracy, ale żeby czyste i zacne były. Okropność pomyśleć, moja Józieczko gdyby się inaczej stać miało, nie przeżyłbym tego... a zdaje mi się...
— Co się wujowi zdaje? na miłość Boską, domyśleć się nawet nie mogę.
— Zdaje mi się, chociaż pewności bezwarunkowej nie mam, że w dzieweczce naszej serce się budzi.
— Ależ pułkowniku, wujaszku, kto? gdzie? jak?! ja o niczem nie wiem.
— Otóż widzisz że ja także nie wiem, i w tem jest, mościa dobrodziejko, sęk — i to najgorszy!
Panna Józefa rozśmiała się głośno.
— Ależ, wujaszku, czegóż się więc lękasz? Jakto, pułkownik! stary wojak, boi się jakiegoś przywidzenia, jakiejś mary sennej, która nie istnieje. Coż bo znowu?
— Bagatela! — a wieszże asińdźka, że nieprzyjaciel, którego się nie zna, gorszy jest od jawnego, wieszże ty, że łatwiej się obronić przed wilkiem napadającym jawnie, niż przed żmiją, która skrycie przypełznie i ukąsi?...
Stara panna chciała coś powiedzieć...
— Nie przerywaj-no! — rzekł niecierpliwie pułkownik — rozumujmy jak się należy... obmyślmy plan kampanii... rozstawmy forpoczty, pikiety, awangardy, ariergardy, korpus główny, rezerwy i posiłki...
— Na miłość Bożą? — przecież nas tu tylko dwoje...
— Cicho bądź i nie przeszkadzaj! — In primis, faktem jest, że w Klaruni serduszko się budzi?
— Hm... być to może...
— Nienawidzę półsłówek! — odpowiadaj wprost na pytanie: budzi się, albo nie budzi?
— Zdaje się...
— Pst!?... czy się budzi, czy nie?
— No — niech będzie, że się budzi.
— A wiesz, do czego jest podobne serce takiego dziewczęcia?...
— Co prawda, nie zastanawiałam się nad tem.
— To szkoda; — ale ja zastanawiałem się zato i powiem ci: oto serce dziewczęcia podobne jest do uśpionego dziecka. — Skoro się dziecko budzi, otwiera szeroko oczęta — i pierwszy lepszy przedmiot, który zobaczy, bierze w drobne rączki z zachwytem — i cieszy się nim. — Z równą radością chwyci ono kwiat piękny, jak jadowity grzyb jaskrawy... zerwie soczysty owoc, lub szalej trujący... Tak jest, czy nie? prawda, czy nieprawda?
— Niestety, najzupełniejsza prawda.
— Widzisz więc — jesteśmy tedy wobec nieprzyjaciela, który nas może lada chwila zaskoczyć. W takim stanie trzeba być bacznym i czujnym. Rozstawia się straże i pikiety — co należy do ciebie, Józieczko.
— Do mnie?
— Tak, do ciebie. Baczność! pamiętaj sobie, że powierzono ci ważne stanowisko. Za najmniejsze uchybienie sąd wojenny, — kulą w łeb! i do piechoty!...
— Wujaszku, cóż to za komenda? — rzekła stara panna z wyrzutem.
— Przetłómacz to sobie na język kobiecy — i strzeż mi Klarci, jak oka w głowie...
— Pocóż? tutaj w tym zakątku, gdzie nikt prawie nie bywa!
— Kobieto! Borki to przecie nie wyspa bezludna, a miłość wszędzie trafi. — Dlatego powiadam ci, uwaga i baczność! Ja sam odbywać będę małe rekonesanse — i dziś jeszcze rozpocznę układy o posiłki...
— Posiłki? no, tego to już nic a nic nie rozumiem?!
— Zrozumiesz to zaraz. Mam w Kaliskiem przyjaciela i kolegę, który, chociaż znacznie młodszy, bo coś aż o dziesięć lat prawie, był mi towarzyszem w doli i niedoli. On powrócił do kraju wcześniej odemnie, ożenił się i ma syna, bardzo zacnego chłopca. — W twardej szkole wychowany, w dobrych zasadach, niedawno ukończył nauki i dziś, jako już wykwalifikowany gospodarz, ma podobno zamiar w służbę pójść i pracować. Walny chłopak, widziałem go parę lat temu — i odrazu mnie ujął za serce. Otóż on to będzie dla nas armią posiłkową. Dziś jeszcze napiszę do kolegi żeby mi go tu przysłał — a jeżeli po dwóch tygodniach pobytu nie pokocha naszej Klaruni — to powiem, że już obecna młodzież nie ma ani oczów, ani serc!
— Ten projekt mi się podoba; jeżeli wujaszek uważa, że ów młody człowiek posiada rzeczywiście te zalety... to zapewne jest zupełnie godzien, abyśmy mu nasz ukochany, najdroższy skarb powierzyli...
— Tak jest, a ponieważ co z głowy to z myśli, przeto proszę cię, kochana Józieczko, każ mi podać do mego pokoiku dwie świece — i natychmiast zabiorę się do napisania listu, który przez umyślnego posłańca jutro na pocztę odeślę. Zarazem życzę ci dobrej nocy, kuzynko — i proszę, weź moje słowa do serca. Uważaj na każdy krok Klaruni, bo, powiadam ci, że to jej zamyślenie, to roztargnienie dzisiejsze, bez powodu nie jest...
Z temi słowy staruszek wszedł do swego pokoju i otworzywszy staroświecki kantorek, zabrał się do pisania. — Stara panna tymczasem, zaczęła szybko chodzić po saloniku, rozmyślając nad treścią tylko co ukończonej rozmowy.
Wzruszoną, niespokojną, a potrosze i zagniewaną była... Jakto? pułkownik zalecał jej baczność, a zatem wymawiał poniekąd brak dozoru i opieki nad Klarcią. Jej! któraby duszę za to dziecko oddała...
Gdyby nie szacunek dla wuja i jego siwych włosów, umiałaby na to odpowiedzieć. Przygryzała wargi i szybko chodziła po pokoju. Bądź co bądź jednak, postanowiła Klarcię wybadać.
Klarcia, otulona lekką chusteczką, siedziała na ławeczce w ogrodzie. Niebo było jasne i pogodne, a księżyc, połową srebrzystej tarczy świecący, płynął wysoko, na samym prawie szczycie widnokręgu, rzucając łagodne światło na ziemię, drzewa i wody.
Promienie jego, niby długie nici srebrne, przemykały się pomiędzy gałązkami lip, klonów i czeremchy — a cienie drzew, jak fantastyczne sylwetki, rozkładały się po ziemi. — Wietrzyk łagodny roznosił wkoło woń kwiatów, błotne ptactwo odzywało się na łąkach, a chór żab, szedł w zawody z turkoczącym młynem, jakby zagłuszyć go pragnął.
Klarcia trzymała w ręku świeżo zerwaną różę, na której płatkach delikatnych drgały jeszcze rosy krople... Róża zdawała się uśmiechać do bladego światła, do gwiazd mrugających na niebie... zdawała się konać z uśmiechem...
Ostatni też to był uśmiech, gdyż białe paluszki dziewczęcia, machinalnie, bezwiednie może, zrywały listek za listkiem z płaszcza pięknej królowej kwiatów — i po chwili w drobnej rączce Klaruni, została tylko brzydka, zielonkowata łodyżka i szypułka kwiatowa, drobnemi pręcikami pokryta.
Biedny kwiecie! zniszczono cię, niewiadomo za co i dla czego, zniszczono cię tak, jak los niszczy nieraz młodość budzącą się do życia...
Z piersi Klaruni wyrwało się ciche westchnienie.
Dla czego? — nie umiała sobie zdać sprawy, jak też nie mogła wytłómaczyć sobie właściwej przyczyny swego smutku, ani powodu, dla którego zamilczała o owem rannem spotkaniu. Dla czego milczała? — ona, która dotychczas ani przed dziadkiem, ani przed ciotką nie miała żadnego sekretu.
Czy kocha go, tego nieznajomego? — nie — ale nie powie że go spotkała. Czy jej się on podobał? — ani trochę, jest niezgrabny, wiosła nie umie w ręku utrzymać — ale — ale... Nareszcie, czy ją co obchodzi? Ach Boże! obchodzi ją tyle, co śnieg przeszłoroczny, lub okwitnięta róża — ale chciałaby go koniecznie jeszcze raz zobaczyć. Czy czuje dla niego jaką sympatyę? Cóż bo znowu!? ona go niecierpi, nienawidzi, gdyż przez niego skłamała, przez niego oto obskubała teraz prześliczną różę — ale jak on się jej w nocy nie przyśni, to go znienawidzi bardziej jeszcze!... tak go znienawidzi, że... że się sama z żalu rozpłacze!
Taka to jest logika budzącego się serca; i nie dziw, budzi się ono, jeszcze dobrze oczu nie przetarło, jeszcze jest może pod wpływem sennych rojeń i marzeń, a zatem nie rozumuje zbyt ściśle... marzy.
Dźwięczny i donośny głos ciotki Józefy przerwał marzenia dziewczyny...
— Klarciu! Klaruniu!... rozlegało się wołanie.
Klarcia podniosła się z ławki i szybko pobiegła w stronę dworku.






V.

W Starzynie późno spać chodzili. — Oprócz sztywnej miss, która punktualnie o godzinie 10-tej układała do spoczynku swe angielskie kości — wszyscy czuwali, zebrani w ogromnym salonie. Pan domu, pół leżąc w pięknym, niegdyś aksamitnym, a dziś dobrze już wytartym fotelu, wzdrygał się nerwowo, ilekroć doleciał go ostrzejszy głos żony. Pani koronkową chusteczką tłumiła ziewanie, a piękna Natalcia, to przekomarzała się z Alfredem, to znów wysuwała się przez otwarte drzwi na werendę, nucąc pod nosem jakąś piosnkę skoczną.
W ogóle w tem towarzystwie panowała atmosfera ciężka; złota nędza wyglądała tu z każdego kąta. Spoglądała ona ze wspaniałego świecznika, z bogatych luster i mebli — i zdawało się że posiada sto twarzy, z których każda otwiera się szeroko i ziewa — ale tak spazmatycznie, nerwowo, że mimowoli do naśladowania pobudza...
Nie ziewała tylko piękna Natalcia — bo miała specyalną do tego przyczynę. Kuzynek Alfred był dla niej partyą nie do pogardzenia.
Życzyła sobie tego i pani Stanisławowa, a kuzynostwo nie stanowiło poważnej przeszkody. Połączywszy majątki Alfreda i Natalci, z dwóch dobrze zaszarganych fortun, można było utworzyć jednę, pozwalającą, jakiś czas przynajmniej, żyć wygodnie i bez troski. Zresztą, Alfred był ulubieńcem chorowitej i bezdzietnej ciotki, a Natalcia miała znów wujaszka, szanownego prałata, który miał wcale piękny kapitał i... astmę.
Jakkolwiek nie przypuszczam, żeby to miało być gorącem życzeniem Alfreda i Natalci, jednak oboje mieli słuszne powody spodziewać się, że, kiedy, po najdłuższem życiu, szanowny prałat, jako też i ukochana ciotunia, przeniosą się do lepszego życia — pozostanie im, bądź co bądź, miła po nich pamiątka.
Te wszystkie kombinacye pani Stanisławowa wielokrotnie i pilnie rozważała, a rozważała je tem usilniej, że przy połączeniu owych dwóch majątków, można się było spodziewać, iż Alfred nie odmówi pożyczki pewnej sumy na hypotekę Starzyna. Ta suma stanowić miała dla pani Stanisławowej jednę zimę w Nicei, a zatem jeden więcej powód do swatania mężowskiego braciszka.
Dodać należy, że panna Natalcia nie była wcale brzydką. Szczupła, o regularnych rysach twarzy, obfitych włosach złocistych, odznaczała się alabastrową białością cery (z którego to zapewne powodu nosiła zazwyczaj czarne suknie), a na ustach jej, wykrojonych zgrabnie, igrał zawsze wesoły, nieco ironiczny uśmieszek — powtarzający się także w żywych, pełnych sprytu, oczach.
Trzeba przyznać, że piękna panna Natalcia była dość zaawansowaną na drodze do ujarzmienia Alfreda i oplatania go w delikatne sidełka. Umiała ona wśród żartów i wesołej pustoty rzucać ku niemu mówiące, powłóczyste spojrzenia — umiała pozostawić rękę w uścisku chwilkę dłużej, niż na to konwenans pozwalał — a czasem, potrafiła nagle, wśród wybuchu wesołości, zamyśleć się raptem... i długo pozostać w tej zadumie...
Kto ją tego nauczył? — nie wiem — prawdopodobnie salon i lustro — te dwie najwyższe klasy edukacyi, pewnej, na szczęście nieznacznej już, liczby naszych kobiet.
Dziś panna Natalia rozwinęła atak na całym froncie. Przeczuwając w pułkownikównie niespodziewaną rywalkę, chciała się okazać od niej lepszą, piękniejszą i więcej ponętną...
Usiłowała rozmarzyć Alfreda śpiewem, olśnić wesołem szczebiotaniem. Oczami wyrażała głębokie uczucie, a mówiąc rozchylała drobne usta tak powabnie, jak gdyby w czarującym uśmiechu chciała umieścić zapowiedź pocałunków gorących.
Nie udawało jej się to jednak dzisiaj. Alfred był smutny jakiś i roztargniony. Może niespodziewane spotkanie, a może też drażliwa dosyć rozmowa z pesymistycznie nastrojonym i zdenerwowanym bratem, usposobiły go do rozmyślań — ale piękna Natalcia widziała, że strzały ognistych wejrzeń chybiały, a nawet czarujący uśmieszek żadnego nie sprawiał wrażenia.
Gniewało ją to, lecz starała się nie okazywać gniewu po sobie, przeciwnie, zmieniła odrazu taktykę — i z wesołej, żartobliwej, uśmiechniętej, wnet stała się poważną i smutną. Przysunęła się z krzesłem nieco bliżej Alfreda i głowę wsparła na białej, wypieszczonej dłoni.
W zamyśleniu niby spoglądała przed siebie, czekając rychło li Alfred o przyczynę tej troski i smutku zapyta.
On jednak ani myślał tego uczynić. Przeciwnie, wyjął z bocznej kieszeni cygaro, zapalił je — i przez otwarte drzwi wyszedł do ogrodu.
Panna Natalia, jak na dziś, przegrała bitwę zupełnie. Gniewało ją to, szybkim też ruchem powstała z fotelu i zaczęła tak prędko chodzić po pokoju, że aż na wpół drzemiąca pani otworzyła oczy.
— Co to Natalciu? — zapytała.
— Nic — odrzekła Natalcia krótko.
— Wydajesz się wzruszoną.
— Nie — to ból głowy.
— Ach! migrena zapewne?
— Być może.
— Gdzież Alfred?
— Kto?
— Alfred?
Panna Natalia obejrzała się po salonie.
— Prawdopodobnie... pan Alfred wyszedł.
— Jakto prawdopodobnie, — przecież zauważyłybyśmy to.
— O, mylisz się, ja byłam zamyśloną, a ten pan, ten... twój kuzyn, nie ma widocznie zwyczaju kłaniać się wychodząc. Zresztą, cóż mnie to, ostatecznie, obchodzi? Nie czuję powołania do stanowiska bony, mającej uczyć prawideł grzeczności, tak już pełnoletnie dzieci...
— Cóż to, posprzeczaliście się może?
— Ja? za kogóż mnie bierzesz znowu? Czy przypuszczenie swoje oprzeć chcesz na jakiemś staroświeckiem przysłowiu?
— Ale uważam, że na seryo gniewasz się na niego...
— Cóż mnie ten pan interesuje?
— No... przecież kuzyn — i dość blizki.
— To nic nie znaczy.
— Prawie że twój narzeczony.
— Rzecz szczególna! nie wiedziałam o tem że pan Alfred aż tak jest łaskaw, że chce mnie powierzyć misyę noszenia jego nazwiska.
— Ależ... to prawie ułożone...
— Ha! ha! bez mojej wiedzy.
— Mogłaś się łatwo domyśleć.
— Nie odznaczam się darem domyślności, a jeżeli nawet kiedy mogłam o czemś podobnem marzyć — to dziś czuję się zupełnie a zupełnie wyleczoną, z tej chwilowej słabości. Im wcześniej, tem lepiej, zresztą, później byłoby już po niewczasie...
— Natalciu, ja ciebie nie rozumiem, a nawet ten ton uszczypliwy, którym do mnie przemawiasz, jest mi bardzo przykry.
— Wybacz, Lorciu, ale jestem tak rozstrojona...
— To też pomówmy otwarcie, jesteśmy najzupełniej same, gdyż szanowny mój małżonek również po angielsku opuścił nasze towarzystwo.
— To widać modne teraz...
— Mój pan zawsze był taki, a teraz staje się jeszcze gorszym; ale — dodała z westchnieniem — cóż na to poradzić? lepiej oto pomówmy o twojem dzisiejszem zmartwieniu. Wszak wiesz, że ja twego tylko szczęścia pragnę, a związek twój z Alfredem uważam za zupełnie stosowny i odpowiedni. Jest to bo, trzeba ci wiedzieć, młody człowiek comme il faut, ani podobny do swego brata. On pojmuje życie inaczej, lubi je i żyć pragnie, a o ile mi się zdaje, jest nawet do ciebie przywiązany.
Natalcia milczała.
— I cóż dziwnego zresztą? — ciągnęła dalej pani. — Gdzie znajdzie piękniejsze, bardziej wymowne oczy, taką elegancyę, dowcip, umiejętność znalezienia się w towarzystwie? — Zna on aż nadto dobrze świat, w którym żyjemy, ażeby nie zauważył, że każda suknia, każdy stroik na tobie najpiękniej wygląda. Jestem nawet moralnie przekonaną, że twój śliczny obrazek jest głęboko w jego sercu wyryty...
Ten cały szereg komplementów, mających swe źrodło w interesie kombinacyi majątkowej i ewentualnego wyjazdu za granicę, wypowiedziała blada pani szybko, jednym tchem prawie, z ożywieniem, nadającem tym wyrazom wszelkie pozory szczerości.
Nie przeszło to bez wrażenia, tem więcej, że Natalcia znajdowała zawsze w słowach i całem znalezieniu się kuzynki chłód pewien i sztywność, a sama będąc młodą, a młodość zawsze ma swoje prawa, choćby je niestosowne wychowanie usiłowało przełamać, czuła potrzebę wywnętrzenia się przed kimś życzliwym, wypowiedzenia pewnych swoich marzeń, na jasny horyzont których, teraz jakieś czarne nadciągnęły chmury.
— Bądź ze mną szczerą, Natalciu, — mówiła dalej pani domu, — ja cię tak bardzo kocham... ja zasługuję na twe zaufanie...
Mówiąc to, białą swą i szczupłą ręką objęła talię dziewczęcia.
Pierwsze lody zostały złamane, w oczach panny Natalci błysnęła łza szczera.
Pani tymczasem rozpoczęła śledztwo...
— Powiedz że mi, o co właściwie masz do niego żal?... czyście się posprzeczali?
— Nie.
— A więc, czy uważasz jaką zmianę w postępowaniu jego?...
— Ogromną!
— W czem mianowicie?
— W całem obejściu się w ogóle. Dawniej wesoły zawsze był, śmiał się, żartował, często nawet umyślnie sprzeczał się ze mną, a dziś taki jest jakiś poważny, sztywny, jak gdyby mu z pięćdziesiąt lat wieku przybyło.
— Może to skutek rozmów z moim meżem, który, jak ci wiadomo, zawsze jest nastrojony grobowo — i nigdy nie wychodzi ze swej roli złowróżbnego puszczyka. Dziwię się nawet, że nie porzucił mnie dotychczas i nie założył gdzie w mieście wielkiego przedsiębiorstwa »des pompes funebres«, co, jak się zdaje, najbardziej jest do jego usposobienia odpowiedniem. Cóż zatem dziwnego, Natalciu, że Alfred, przebywając ciągle w towarzystwie takiego człowieka, słysząc nieustanne żale o upadku naszym, o położeniu rozpaczliwem, przepędzając kilka godzin dziennie obok takiego trapisty, który po to tylko otwiera usta, aby powiedzieć »memento«, spochmurniał i utracił chwilowo swoją zwykłą wesołość...
— Być to może, a jednak ja, obserwując to pilnie, zauważyłam, że kuzynek Alfred niewiele chwil swemu bratu poświęca... ja... ja nawet — tu zapłoniła się mocno — może mi nie wypada tego mówić, ale przyrzekłam ci być otwartą, — ja staram się śledzić wszystkie kroki Alfreda...
— Ty? moja Natalciu...
— Tak, ja, a właściwie nie ja... zresztą sama nie wiem...
— Więc któż? jeżeli ty i zarazem nie ty?
— To moje przywiązanie dla niego, to też jestem zawsze przy nim myślą przynajmniej... Oto w tej chwili naprzykład... jego tu niema, wyszedł nie rzekłszy do mnie ani jednego wyrazu — a jednak ja go widzę.
— Gdzie go widzisz?
— O! mam wzrok doskonały! patrz tam — przez te drzwi do ogrodu otwarte. Wprost drzwi ciągnie się jak wiesz ten długi szpaler grabowy, ozdoba waszego parku. Otóż Alfred tam jest, na samym końcu alei. Stoi właśnie oparty o sztachety i myśli zapewne... o czem? nie wiem, ale że nie o mnie — to jestem aż nadto pewna tego.
— Ależ dziecko jesteś, jakim sposobem, w nocy, na takiej odległości można dostrzedz człowieka? to niepodobieństwo.
— Jak dla kogo! moja droga, zresztą jest to bardzo naturalne, nie działa tu żadna siła nadprzyrodzona, żadne jasnowidzenie miłości, tylko obserwacya czujna i nieustająca. Otóż kiedy Alfred, nie zważając na moją obecność, opuszczał salon, widziałam, że zapalał cygaro — ja ogień ten widzę tam właśnie...
— Ach!
— Śmiejesz się zapewne z tak prozaicznego środka... Cóż robić? dawniej zakochanych prowadziły gwiazdy — dziś zaś innego ognia prócz cygarowego nie widzimy. Smutne to jest — o bardzo smutne. Mówiąc to znowuż oparła jasną swą główkę na ręku i utonęła w milczeniu.
— Więc twierdzisz Natalciu, że usposobienie mego męża nie mogło na Alfreda wpłynąć niekorzystnie?
— Prawie pewnam tego. A w każdym razie, chociażby nawet ten wpływ mógł oddziałać, to nigdy w takim aż stopniu.
— Przypuszczasz więc, że są inne jakieś wpływy?
— Tak jest, chciałabym się nie domyślać, a lękam się odgadnąć.
— Ależ na czem opierasz twoje przypuszczenia?
— Na całym szeregu spostrzeżeń. Ty, moja droga, będąc słabowitego zdrowia i sypiając prawie do południa, widzisz go tylko przez pół dnia zaledwie, ja zaś.
— Jakto? Natalciu, czyż byś ty teraz o wschodzie słońca wstawała?
— Tak... tak... pomimo odmiennego zupełnie przyzwyczajenia, widuję codzień jutrzenkę, którą dawniej oglądałam przypadkowo tylko, powracając z zabawy... Zmieniła się postać rzeczy — dawniej wschód słońca mnie usypiał, dziś budzi.
— I cóż ty nieszczęśliwa robisz przez ten czas?
— Co ja robię? gram rolę Ofelii; przechadzam się po alei grabowej i oskubuję pierwszą lepszą różę, jaka mi wpadnie pod rekę... śpiewam przytem coś smutnego...
Rozśmiała się pani.
— A cóż robi o tej porze twój Hamlet?
— Otóż to, że nie wiem.
— Śpi zapewne.
— O nie, moja droga, mój nieduński królewicz wstaje jeszcze wcześniej i nieudało mi się powiedzieć mu o wschodzie słońca »dzień dobry«. Witam go dopiero znacznie później, kiedy już powraca z wycieczki.
— Opowiadasz mi prawdziwe nowości i, rzecz dziwna, ani przypuszczałam nawet, że w moim własnym domu, dzieją się takie nadspodziewane dla mnie historye. Alfred wstaje przed świtem i znika! Natalcia zrywa się o wschodzie słońca, ach to już koniec świata chyba! ale ostatecznie czy nie dowiadywałaś się gdzie ten twój Hamlet wędruje i czego szuka nareszcie?
— O ile mogłam się dowiedzieć, bez zwrócenia na te pytania niedyskrytnej uwagi służby, to Alfred albo wychodzi pieszo ze strzelbą, albo też konno wyjeżdża.
— I nie wiesz dokąd?
— Nie, niestety. Tego tylko jestem pewna, że mój, jak go nazwałaś Hamlet, nie błądzi po cmentarzach i nie rozmawia z czaszką Yorika. Powraca najczęściej w usposobieniu ponurem i chmurnem, ledwie że raczy głową kiwnąć na moje powitanie... Dwa razy tylko dostrzegłam w jego oczach blask szczególny, blask niekłamanego szczęścia, czy też jakiejś radośnej nadziei. Dostrzegłam ten płomień w przelocie, ale skoro oczy Alfreda z mojemi się spotkały, blask zniknął natychmiast i dawny smutny wyraz na nie powrócił. Oto takie są dzieje moich poranków spędzanych bezsennie — nie wesołe jak widzisz i taka przyczyna mego roztargnienia i smutku.
— Biedna dziewczyno — rzekła z współczuciem pani Stanisławowa — teraz dopiero widzę, jak ty go bardzo kochasz, lecz nie obawiaj się.
— O nie, nadaremnie chcesz mnie uspokoić, ja obawiam się i bardzo się obawiam — ja aż dotychczas sama nie wiedziałam o tem, że noszę w sercu tak głębokie uczucie. — Ono było jakby uśpione aż dotąd, dopóki nie zaczęło mu grozić niebezpieczeństwo poważne...
— Ach! — zawołała pani nagle, uderzając się w czoło — jestem na tropie, pułkownikówna!!
— Tak, pułkownikówna...
— Ależ to dragon! to prosta dziewczyna wiejska, bez wychowania żadnego, to pół-dzikie stworzenie, które przecież nie może się mierzyć z tobą... Ona śnić nawet nie ma prawa o tem, żeby mogła kiedy być twoją rywalką...
Na te słowa Natalcia zerwała się z kozetki, wyprostowała się i zaczęła mówić z takiem ożywieniem, z takiem przejęciem się głębokiem, że nie słyszała nawet odgłosu zbliżających się kroków i niezauważyła, że czerwony odblask cygara przysuwał się ku drzwiom coraz bliżej.
— O, nie mów tak, proszę cię, nie mamy prawa do tego; ja sama pomagałam ci nieraz szydzić z jej wychowania ekscentrycznego nieco, które dlatego nam się podobać nie może, że ostatecznie nie jest do naszego podobnem. Śmiałam się bezmyślnie, co prawda, bo zresztą i cóż mnie obchodziła ta panienka? Nie znałam jej wcale, nie przypuszczałam, że ją kiedykolwiek znać będę, a tembardziej jeszcze, nie sądziłam nigdy, że los może ją postawić na drodze mego życia i szczęścia; od pewnego jednak czasu, ona nie może być dla mnie obojętną...
— Ja myślę, że cię nic a nic obchodzić nie powinna.
— Przeciwnie, jeżeli ma być walka, jeżeli stanęłyśmy w smutnej dla obydwu może roli rywalek, to należy badać nasze siły. Nieprzyjaciela lekceważyć nie wolno, a skoro już ją za nieprzyjaciela uważam, tedy ci powiem, moja droga, że według wszelkich informacyj, jakie troskliwie bardzo zbierałam, przyznać muszę że jest to nieprzyjaciel poważny.
— Egzageracya!
— Nie, po stokroć nie! to rzeczywistość, niestety. Nie zaprzeczysz przecie, że pod względem powierzchowności może najwybredniejszy gust zadowolnić. Twarz jej przypomina główki Murilla...
— No... zapewne, ujdzie, nawet jest dosyć gładką dziewczyną, nie przeczę... ale gdzież wykształcenie? jakaż edukacya?...
— O, moja droga, jak widzę, z wyżyn twego pałacu nie chcesz patrzyć na zwykłych śmiertelników i nie wiesz co się koło ciebie dzieje. Dowiadywałam się o pannie Klarze zręcznie, badałam ludzi kompetentnych i poważnych pod tym względem. — Wszyscy jednozgodnie przyznają, że pułkownik to człowiek dzielny głową i sercem, że pokierował edukacyą wnuczki jak najrozumniej, a w wyborze nauczycielki był bardzo, bardzo szczęśliwym.
Alfred niepostrzeżony stanął we drzwiach od ogrodu. Usłyszawszy rozmowę, która obchodziła go widocznie, zatrzymał się. Ostatnie słowa Natalci brzmiały donośnie.
— Pułkownik — mówiła — jest człowiekiem zasługi, pełnym poświęcenia się i honoru, a wnuczka jego, ze względu na przymioty duszy i serca, na wykształcenie swoje, nie mówiąc już o powierzchowności czarującej, może być dumą każdej szanującej się rodziny i prawdziwą ozdobą towarzystwa.
Zaledwie Natalcia wymówiła te wyrazy, Alfred stał już przy niej.
Ujął ją za rękę, a spojrzawszy w jej twarz zapłonioną i oczy łzami zaszłe, rzekł:
— Serdecznie ci dziękuję, kuzynko, jesteś szlachetną kobietą...
I ucałował obie rączki, które Natalcia wyrwała pospiesznie — i sądząc że jej tajemnica odkrytą została, uciekła do swego pokoju...
Pani Stanisławowej zrobiło widoczną przykrość to nadspodziewane zakończenie rozmowy. — Usta jej skrzywił pełen ironii uśmiech, podniosła szkło do oka i przypatrywała się długo swemu kuzynowi, aż nareszcie jakimś spazmatycznym wybuchnęła śmiechem.
— Czy wolno zapytać o przyczynę tej niespodziewanej wesołości? — rzekł Alfred, wytrzymując spokojnie spojrzenie i śmiech bratowej — czy nie popełnię niedyskrecyi, jeżeli zapytam, co mianowicie tak zabawiło panią?
— Ależ bo zdawało mi się, że nagle przeniesioną zostałam do miasta i ujrzałam scenę z nader romantycznej, starego pokroju, tragedyi.
— Imaginacya dziwnie bujna.
— Kiedyż to rzeczywistość. — Dowiaduję się o moim kuzynie nowości, które... które...
— Które co? proszę dokończyć.
— Które... obawiam się abym zbyt nie zadrasnęła uczuć zakochanego serca... które mi każą przypuszczać... czy mogę dokończyć?
— Ależ, proszę o to...
— Które mi każą przypuszczać, że jeden z moich przyjaciół i kuzynów jest na drodze do utraty rozumu.
— Myli się pani, jest na drodze odzyskania go raczej.






VI.

Młody i wesoły zazwyczaj Alfred, dziwnie spoważniał i sposępniał; ażeby wytłómaczyć tę zaszłą w nim zmianę, musimy powrócić znowuż do Borków, spojrzeć w czarne oczy Klaruni, zobaczyć marsowatą twarz pułkownika.
Ten ostatni gniewnie ruszał wąsami, nie pokazywał się kobietom jak tylko na obiad, a ciotce Józefie po raz pierwszy w życiu, co prawda, wypalił sążniste kazanie, które ją do nerwowego płaczu doprowadziło.
W cichym dworku byli wszyscy jakby powarzeni, jak nie swoi. — Klarunia miała często oczęta czerwone, ciotka wzdychała ciężko, a pułkownikowi wszystko wydawało się złem — niedogodnem.
Gniewał go deszcz, gniewała pogoda, ludzie nie umieli się ruszać, konie źle chodziły, a nawet ulubione jego siodło wydawało mu się starym, zniszczonym gratem, który tylko na strych, na pastwę myszom, należało wyrzucić; — a powodem tego wszystkiego była ukochana, wypieszczona Klarunia, i jej serce, zaczynające się budzić z uśpienia.
Pomimo zaleconej czujności, ciotka nic dostrzedz nie mogła, lecz stary wiarus czuwał i stał na straży, jak żuraw, czuwał i dojrzał niebezpieczeństwo.
Bystre oko pułkownika umiało dostrzedz zdaleka jak po gładkiej powierzchni stawu sunęło szybko czółenko Klaruni, a za niem zdawała się gonić druga łódka. Czółenko zniknęło wśród olch otaczających brzeg rzeki, a łódka zawróciła w stronę przeciwną i powoli, leniwie popłynęła ku grobli.
Widział to pułkownik, lecz milczał jeszcze, obserwował tylko baczniej i pilniej niż przedtem.
Na trzeci dzień znowuż oko jego dostrzegło krótko bardzo trwającą scenę.
Pułkownik był na łąkach, niedaleko drogi. Klarunia wracała z konnej przejażdżki. Kiedy przejeżdżała obok lasku, na spotkanie jej, przypadkowo niby, wysunął się jakiś jeździec. Siedział on na ładnym, kasztanowatym koniu, ubrany był elegancko, nawet wykwintnie.
Spostrzegłszy Klarunię, uchylił kapelusz i ukłonił jej się, na co ta odpowiedziała mu lekkiem skinieniem głowy. Zdawało się pułkownikowi, że młodzi ludzie rozmawiają z sobą, lecz rozmowa ta trwała chwilkę zaledwie. Potem znów nastąpiła zamiana ukłonów — i Klarunia powoli jechała ku domowi, a ów młody człowiek popędził szybko w stronę przeciwną.
W tem spotkaniu, w którem zresztą nic nadzwyczajnego nie było, stary wiarus dostrzegł, jeżeli nie niebezpieczeństwo jeszcze, to, co najmniej, jego początek. Targał niecierpliwie siwe wąsy i stracił humor odrazu. Od chwili też owego spotkania, zaczęły się w dworku, tak wesołym dotąd, dnie smutne, Klarcia spoważniała i piosenki jej nie rozlegały się, jak dawniej, dźwięcznem echem po ogrodzie. Zaniedbała ulubione kwiatki, posmutniała — pobladła...
Pułkownik, gdy tylko z pola powrócił, zamykał się w swoim pokoju i chodził z kąta w kąt, godzinami całemi. Zdawało mu się, że na warcie stoi i pilnuje... czego?
— Czego? Sam sobie to pytanie zadawał. Budzącego się serca dziewczyny? a któż upilnuje ptaszka, co się chce z gniazdka wydobyć, gdy już skrzydła do lotu zdatne uczuje? Zresztą — myślał stary — czyż mam prawo do tego? czy wolno mi kłaść tamę budzącemu się uczuciu? Młoda jest, w wiosnę życia wchodzi zaledwie, ma zatem do tego życia prawa wszelkie, prawa, których nie złamie przecież zakaz dziadka... Smutno, smutno — myślał pułkownik — wychowałem ją od małego dziecka, wynosiłem na rękach, i zdawało mi się, że mam chociaż jednę istotę przywiązaną do mnie na świecie. Mogłem nawet przypuszczać, że ona mnie kocha, że nie opuści mnie już nigdy, że — kiedy nadejdzie godzina ostatniego apelu, sama, swoją ręką, oczy mi zamknie. — Złudzenie próżne, złudzenie tylko. — Ukazał się zdaleka młokos jakiś, elegancik, ładna lalka; spotkał ją raz, spojrzał tylko, i już ona za nim tęskni, już się zamyśla, już zapomina o dziadku, który przez tyle lat przecie na jej wdzięczność i przywiązanie pracował! Sprawiedliwości, sprawiedliwości! gdziesz się chowasz, skoro niema cię już nawet w czystej duszy dziewczęcia — dziecka prawie!
Tarł czoło niecierpliwie i gniewał się. Chciał zawołać Klarunię i obsypać ją wymówkami — lecz, do czegóż to doprowadzi? Co pomoże?
Po chwili dłuższego zastanowienia, myśl kochającego dziadka inny przybrała obrót. Zapomniał chwilowo o swoim smutku, zawstydził się nawet. Czyż miał prawo żądać, aby dziewczyna wyrzekła się młodości, czyż może się dziwić że pragnie ona żyć i kochać? Nie — to egoizm przecie, a czynnik ten tak małą w życiu pułkownika odgrywał rolę... Więc dobrze, niech Klarunia kocha, niech opuści starego dziadka, pozostawi go tu w samotności, a pójdzie za tym, kogo jej serce wybierze, tylko z warunkiem, aby ów ktoś był godnym tego skarbu, aby zasługiwał na zaufanie wszelkie, ażeby stary dziadek mógł umrzeć spokojnie, wiedząc, że pozostawia godnego po sobie zastępcę.
Chodził staruszek po pokoju i myślał, monologując półgłosem:
— Prawda, prawda niestety, że utracić ją muszę, że, wbrew najgorętszym pragnieniom moim, ale zgodnie z prawami życia, nad moje pragnienia wyższemi, serce jej posiędzie człowiek obcy? Czy pierwszy lepszy elegancik, przybyły tu, w okolicę, dla wytchnienia po stołecznych zabawach, jakaś lalka bez duszy?... Nie! to nie sposób! Dawniej w zamążpójściu dla panny, szukano przedewszystkiem partyi, dziś partya nie wystarcza, należy przedewszystkiem szukać człowieka.
Według zdania pułkownika, który już przecie tyle w życiu swem widział, tyle krajów przeszedł i tak wielu ludzi miał sposobność poznać — najodpowiedniejszym zięciem dla Klaruni byłby chłopak zupełnie biedny, lecz pracowity i zacny.
Takim był właśnie syn jego przyjaciela, chłopiec, na którego przyjazd pułkownik z taką niecierpliwością oczekiwał; lecz upragnionego gościa widać nie było, a tymczasem wrażliwe serduszko Klaruni, na widok owego eleganta z sąsiedztwa, przyspieszonem uderzało tętnem. Przypuszczał to i odgadywał pułkownik.
Zresztą i nietrudno było się jakiejś zmiany w usposobieniu Klaruni domyśleć. Choćby sama się z tem ukryć pragnęła, to zdradzały ją oczy wymowne, nie umiejące kłamać, zdradzała mimowolna tęsknota i zamyślenie, w które bardzo często wpadała... To odkrycie było ciężkiem dla pułkownika brzemieniem. Sypiać nie mógł.
Nieraz w nocy zapalał światło, ubierał się i zamyślony po pokoju swym chodził, a odgłos jego kroków głuchem się echem wśród ciszy nocnej odzywał.
Przychodziły mu na myśl różne plany i kombinacye, w jaki sposób możnaby się pozbyć tego niebezpiecznego, niepożądanego sąsiada. — Raz zastanowiła go myśl, którą chciał nawet zaraz, przy pierwszej sposobności urzeczywistnić.
Cóż łatwiejszego jak obrazić młodzika i stanąć z nim do honorowej rozprawy? zręczne pchnięcie szpadą, którą stary wojak po mistrzowsku władał, lub kula pistoletowa upuści mu krwi trochę i odbierze ochotę do dalszych wycieczek po stawie i konnych w stronę Borków przejażdżek.
Lecz po chwili refleksya przyszła. — Bić się z jakimś młodzikiem, dla błahej, zmyślonej przyczyny? do czego doprowadzi? jak wyglądać będzie w oczach ludzi, w obec opinii? czy wreszcie nie uczyni Klaruni bohaterką plotek jakich i gawęd niepotrzebnych? czy nie zakrwawi jej serca?
Nie, nie, — to nie jest środek, to nie doprowadzi do celu.
W takich myślach biedny pułkownik tracił dnie i noce, przyjazdu oczekiwanego gościa wyglądając napróżno, bo ów gość, nietylko że nie przyjeżdżał, ale nawet ani znaku życia o sobie nie dawał. Nawet na list do przyjaciela i towarzysza broni pisany dotychczas odpowiedzi nie było.
Raz po południu, w czasie żniw właśnie, pułkownik siadł z fajeczką w ganku ocienionym powojami i bluszczem. Gorąco było piekielne, zdawało się że, jak to mówią, ogień z nieba leci. — Ludzie do żniwa najęci odpoczywali pod cieniem drzew i krzaków, a pułkownik również przed pójściem w pole trochę ochłodzić się pragnął. — Spoglądał na niebo, jakby się chciał przekonać, czy na jasnym horyzoncie nie ukazuje się chmurka i nie zwiastuje deszczu, który, podczas żniw zwłaszcza, lubi najmniej przewidziane niespodzianki rolnikom urządzać, lecz niebo było czyste zupełnie, słońce paliło się wysoko. — Pułkownik do zwykłej swojej dumki o Klaruni powrócił i, po raz setny może, zadawał sobie w myśli, to pytanie: co robić?
Tym razem zdawało mu się że znalazł już rozwiązanie pomyślne. Sprzeciwiało się ono, co prawda, tradycyom taktyki wojskowej wiarusa, lecz w położeniu danem bodaj czy nie było jedynie możliwym punktem wyjścia.
Postanowił wyjechać z wnuczką na kilka miesięcy zagranicę. Wprawdzie na ten cel trzeba naruszyć zebrany na czarną godzinę kapitalik, wprawdzie w tak ważnym dla gospodarstwa czasie, wypadnie pozostawić folwark właściwie na łasce i niełasce ludzi, gdyż ciotka Józefa męzkiemu gospodarstwu rady nie da, — lecz mniejsza o to. Straty jakie ztąd wynikną niczem są w porównaniu ze stratą, na jakąby mogła narazić się Klarunia, zrobiwszy niewłaściwy wybór.
Pułkownik zdecydował się wyjechać — i to jak najprędzej. — Pojadą nad Ren, do Szwajcaryi potem. — Młodziutka Klarunia, wrażliwa na piękno, mając przed oczami czarujące widoki, zapomni o uczuciu, które się do serduszka jej wkradło, a zapewne ugruntować jeszcze nie zdołało.
Tak, tak, to jedyna myśl praktyczna, tylko ją wykonać co prędzej potrzeba!
W oczach staruszka błysnęła iskra zapału, ożywił się myślą owego wyjazdu i co najprędzej postanowił ją urzeczywistnić. Zerwał się więc z ławki i do pokoju panny Józefy chciał iść, aby jej o zamiarze powiedzieć i dać czas do przygotowania rzeczy do podróży Klaruni nieodzownych, gdy wtem wzrok jego padł na gościniec.
Pułkownik oczy ręką od słońca zasłonił i patrzył.
Na drodze wznosił się tuman kurzu, wśród którego widać było powozik, ciągniony przez cztery rosłe konie.
Jakżeby to być mogło, żeby się stary kawalerzysta koniom nie przyjrzał? patrzył więc — i zdawało mu się, że poznaje ekwipaż ze Starzyna.
Zdziwienie staruszka bardziej jeszcze wzrosło, gdy ekwipaż z gościńca ku dworkowi wprost skręcił, stangret kilkakrotnie z bicza trzasnął i spienione konie tuż przed samym gankiem osadził.
W powozie znajdowali się obydwaj bracia ze Starzyna.
Młodszy szybko wyskoczył i pomógł wysiąść bratu, który się z trudnością podnosił z siedzenia.
Pułkownik do przybyłego rękę na powitanie wyciągnął, pana Stanisława znał bowiem osobiście, spotykał go nieraz w kościele, raz nawet, wspólnie z sąsiadami innymi, radzili o postawieniu domu na szkołę.
— Dawno już nosiłem się z zamiarem złożenia uszanowania mojego szanownemu pułkownikowi — mówił pan Stanisław — ale fatalny stan zdrowia nie pozwalał mi na to. Dziś, czując się lepiej niż kiedykolwiek, dopełniam ten miły obowiązek...
— Bardzo, bardzo szanownemu sąsiadowi dziękuję, — mówił pułkownik — wstrząsając silnie ręką zdenerwowanego człowieka, któremu mogło się zdawać, że delikatne jego palce dostały się w kleszcze kowalskie.
— Zarazem pozwól, szanowny pułkowniku, że ci przedstawię rodzonego mego brata, Alfreda, który przybył do nas na jakiś czas w gościnę.
Pułkownik bacznie na gościa spojrzał. — Nieprzyjaciel przed którym chciał uciekać, przychodził do niego do domu, zapewne z zamiarem rozwinięcia prawidłowego ataku.
Przygryzł stary wąsa nieznacznie, co zazwyczaj u niego oznaką niezadowolenia było, lecz jako gospodarz gościnny, nie dał poznać po sobie, że mu owa niespodziana wizyta przyjemności nie sprawia.
Przeciwnie, witał gości mile, z pewnym odcieniem serdeczności nawet. — Otworzył szeroko drzwi i do pokoju poprosił.
Panowie weszli do skromnego lecz czyściutkiego saloniku, którego ozdobą jedyną było kilka obrazów, duży bukiet na stole i starannie ręką Klarci pielęgnowane, kwiatki.
Zaledwie goście weszli, pułkownik dwukrotnie w dłonie klasnął, a na to hasło ukazał się natychmiast młody chłopiec, ubrany nie w liberyę wprawdzie, ale czyściutko — i wyprostowany jak struna, przy drzwiach stanął.
Pułkownik szepnął mu słów kilka, — chłopiec zrobił zwrot na lewo, z precyzyą, którejby mu niejeden stary sierżant mógł pozazdrościć, i za chwilę powrócił niosąc na tacy kieliszki i butelkę, dobrze już pleśnią porosłą.
Zręcznie wydobył korek i wyszedł.
— Bój się Boga, pułkowniku, rzekł pan Stanisław, na takie gorąco węgrzyn?
— A czemże mam wypić zdrowie tak szanownych gości? Nie obawiajcie się panowie, jest on już zbyt stary, żeby mógł komu zaszkodzić; przechowało się trochę, jakimś cudem, z zapasów mojej rodziny, z owych lepszych czasów, kiedy to ludzie jeszcze wino pijali, a w żyłach mieli krew...
— Przypuszcza pan szanowny że dziś jest inaczej?
— Co do owej krwi, panie?
— Właśnie.
Pułkownik zamyślił się trochę — a po chwili rzekł:
— Zapewne... krew to jest w ludziach, ale jaka! tyle chyba tylko że czerwona... ale czy drgają w niej takie iskry jak niegdyś, czy zakipi ona oburzeniem, na widok złego... czy zawrze do szlachetnego czynu? Zresztą, — nie przesądzam, stary jestem... może już oczy moje osłabły i nie mogą widzieć, tak dobrze, jak niegdyś... może mój umysł już się przytępił — ale różnicę widzę, widzę, moi panowie.
— Czas inny, chłodniejszy, — wtrącił pan Stanisław.
— Ha! może to chłód, trzeźwość, spokój, czy jak tam panowie nazywacie, a może też zniechęcenie, apatya, zasklepienie się w swoich własnych interesach, lub tylko przyjemnościach... co gorzej.
Pan Stanisław znacząco na brata spojrzał i rzekł do pułkownika.
— Poniekąd zdaniu temu trudno odmówić słuszności, lecz z drugiej strony, niech mi pan pułkownik wskaże, gdzie dziś młody człowiek ma pole działalności? wszystkie drogi zagrodzone, zamknięte, przeludnienie wszędzie.
— Nie, szanowny sąsiedzie, — zaprotestował, ożywiając się, pułkownik — na ten pogląd pisać się nie mogę nigdy. Pola do pracy, mojem zdaniem, ten tylko nie znajdzie, kto pracować nie chce, albo też... nie umie.
— Ależ, panie pułkowniku, wszak wiesz pan, że na polu działalności publicznej karyera dla młodych ludzi zamknięta.
— Otóż w tem, panie dobrodzieju, sęk, że karyeryby się chciało... każdy wodzem być pragnie — a do szeregów nie ma nikogo. — Co pan dobrodziej mówi, karyera! karyera! Co nam dyabli po karyerach, gdzie ziemia jest, warsztaty są... Póki zagony rolników potrzebują, kowadła rąk, a książki głów, póty karyera dla młodych ludzi otwarta, bardzo szeroko otwarta.
— Zapewne — wtrącił pan Stanisław — ale, bądź co bądź, są położenia w których...
— Wybaczy pan dobrodziej, że przerywam — mówił, zapalając się, pułkownik — ja już jestem stary i dziwak, i zapewne mam swoje uprzedzenia, z któremi nic mnie już chyba nie rozłączy. — Otóż, wracając do kwestyi o której mówiliśmy przed chwilą, mam takie uprzedzenie, że nie mogę trzymać dobrze o młodzieńcu, który nie potrafi wylegitymować się dostatecznie, czem jest dla społeczeństwa i co potrafi robić.
Pan Stanisław znów znacząco na brata spojrzał. Pułkownik zaś kieliszki napełnił.
— Ale co tam o tem! — rzekł — to co ja mówię, przyjść musi samo z siebie, choćby słabsi i leniwsi wyłamywali się od pracy i obowiązków, tłum ich porwie, za ogólnym prądem pójść muszą. — Tak to zwykle bywa, że gdy gromada idzie, każdy wraz z nią naprzód posuwać się musi, kto iść nie chce i upadnie, zdepczą go, i kiedy wszyscy dojdą już do celu, on leżeć będzie na drodze stratowany, bezwładny, — lecz mówmy o czem innem... Jakże tam sąsiadowi żniwa idą w Starzynie?
— Powiada mi rządca, że dobrze, co do mnie, mało wychodzę, przyznam się ze wstydem, że rzadko kiedy w polu bywam, chory, rozstrojony jestem, zdenerwowany...
— Modna to dziś podobno choroba, zauważył pułkownik, za naszych czasów takich cierpień nie znano...
— Bo, podobno też i czasy tam te były lepsze — co do mnie miło mi jest zawsze widzieć ludzi, którzy je pamiętają, zazdroszczę im nawet.
— Czy starości i siwizny może?
— A cóż pułkownik myśli? czy nie jest godną zazdrości starość, przy której jednak człowiek zachowuje pamięć, energię i siłę.
— No... tak, ale zawsze już owe liczne krzyżyki niemałem na barkach ciężą brzemieniem.
— Cóż brzemię znaczy, gdy się ma do dźwigania dość mocy i...
Nie dokończył pan Stanisław, gdyż do pokoju wbiegła Klarcia. Wracała z ogrodu i wszedłszy tylnemi drzwiami do dworku, nie wiedziała że są goście, a jednym z nich ów nieznajomy — znajomy.
Chciała się cofnąć, lecz przypomniała sobie, że jako już awansowanej na pannę dorosłą, nie wypada uciekać. — Skłoniła się, zapłoniona, jak wiśnie, których pełen koszyk w ręku trzymała.
— Niechże nas pan pułkownik przedstawi — rzekł pan Stanisław.
Stary wymienił nazwiska.
— A ta młoda osoba, — dodał — jest moją jedyną wnuczką i zarazem jedyną pociechą. Ze wszystkiego, com przez długie lata utracił, ona mi już tylko jedna została. Dla niej też żyję... Lecz, dajno nam panienko — dodał weselej — ten koszyczek, zapewne dla gości napełniłaś go owocami?
— Ja nie wiedziałam, dziaduniu, że panowie są na nas łaskawi — byłam w ogrodzie, nawet przez jakiś czas znajdowałam się w polu — i nie słyszałam żeby kto przyjechał.
— To pójdźże jeszcze, moje dziecko, powiedz ciotce że mamy tak szanownych gości — i pokażcie się tu panie obydwie.
Klarcia wybiegła z pokoju.
Jakkolwiek pułkownikowi wizyta panów ze Starzyna nie przypadała do gustu, jednak poznać im tego po sobie nie dał, przeciwnie, pełen tej grzeczności i galanteryi, którą się odznaczało pokolenie dawniejsze, przyjmował ich z taką uprzejmością i gościnnością, że nawet blada i znudzona twarz pana Stanisława ożywiła się, a przymglone jego oczy nabrały blasku.
Starzyńscy goście ani się nawet spostrzegli że już mrok zapada, a gdy pan Stanisław coś o odjeździe wspomniał, przekonali się, że nie tak to łatwo jak się zdaje ze szlacheckiego dworku wyjechać...
Konie były oddawna wyprzężone, powóz stał pod szopą, a stangret w kuchni właśnie się do kolacyi zabierał. Ciotka Józefa kilka razy tylko wyszła z pokoju i bez bieganiny, krzątaniny i kłopotu, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różczki, znalazło się przyjęcie, niewykwintne wprawdzie, lecz wyborne i podane z tą delikatną a serdeczną uprzejmością, które nasze gospodynie cechuje.
Stół nakryto w dużej, pół oszklonej werendzie, od ogrodu. Pan Stanisław z pułkownikiem rozmawiał, Alfred zaś do Klaruni przysiadł.
Mówili z sobą dużo, a w miarę jak rozmowa trwała, zupełnie odmiennych doznawali wrażeń. Alfredowi czarne oczy Klarci wydawały się jeszcze bardziej pięknemi, bardziej rozumnemi, niż wtedy gdy ją po raz pierwszy na stawie ujrzał. Alfred natomiast w oczach Klaruni tracił nieco.
Gdy jej zaczął opowiadać o życiu miejskiem i jego przyjemnościach, o zabawach wypełniających czas cały, patrzyła na niego z podziwieniem; gdy jej treść najświeższych komedyj francuzkich opowiadał, a w rozmowie przypadkiem się zdradził że polskiej literatury zna bardzo niewiele, — wówczas spojrzała mu w oczy i znalazła, ze nie jest tak ładnym jak wówczas, gdy zakłopotany na stawie kłaniał jej się i za wyświadczoną przysługę dziękował...
— A zatem pan nie lubi wsi? — zapytała.
— Co prawda... niebardzo, tak na wypoczynek, w lecie, na jakiś czas przyjechać — to dobrze.
— Więc pan wypoczywa teraz?
— Tak, pani.
— A co pan zwykle robi? — zapytała bez żadnej złej myśli.
— Kiedy?
— No, wtenczas kiedy pan nie wypoczywa.
— Ciągle mam czas zajęty...
— Poświęca się pan zawodowi jakiemu?
— Właściwie nie, lecz wizyty różne... tyle znajomości... ciągle się jest na nogach...
— Tylko tyle?
— Jakto... tylko tyle? a nawzajem, jeżeli wolno zapytać, co też pani robi?
— Dotychczas się uczyłam.
— A teraz?
— Od pół roku już nie — jestem teraz bardziej zajęta w domu.
— Krzyżową robótką? — spytał.
— Czasem, ale to bardzo rzadko, o tyle, o ile zajęcia przy gospodarstwie pozwalają.
— Pani się sama tem trudni?
— Tak, panie, dziadzio powiada że każdy powinien mieć swoje zatrudnienie, gdyż nie godzi się darmo jeść chleba. Ja mam pod swoim zarządem gospodarstwo nabiałowe i ogród. Pierwsze wypraktykowałam przy cioci, drugiego nauczył mnie sam dziadunio. Jak pan kiedy przyjedzie w dzień, pokażę panu mały treibhaus, inspekta i szkółkę.
— Więc pani sama kopie i sieje to wszystko?
— Nie; mam ogrodniczka i najmuję ludzi, ale jeżeli najemnik nie wie jak trzeba co zrobić dokładnie, to sama mu pokażę i nauczę go.
Alfred spojrzał na nią zdziwiony.
— Pan się dziwi?
— Rzeczywiście, pani.
— Ależ to jest tak naturalne przecie; mnie się zdaje, że kto niema nic do roboty, ten musi się nudzić śmiertelnie; a zresztą robotę można polubić, oddać jej się z zamiłowaniem, — a pan czy nie doznaje tego?
— Ja?
— No, tak.
— Co prawda, nie miałem sposobności doświadczać tego wrażenia.
— To szkoda... przyznałby mi pan słuszność zupełną.
— Ja ją też przyznaję — lecz, z drugiej strony, zgodzi się pani zapewne na to, że mając czas tak ciągle zajęty, pomimowoli może człowiek się... zaniedbuje.
— Jak to mam rozumieć, proszę pana?
— Mniej w towarzystwach bywa, mniej ma rozrywek, mniej czyta wreszcie...
— O, przepraszam pana, trzymamy kilka pism, które sumiennie czytuję; oprócz tego, dziadunio ma niewielką, lecz wyborową bibliotekę, a w niej jest jedna półka z książkami, wyłącznie dla mnie przeznaczonemi, a w naszym poczciwym kalendarzu jest tyle świąt — w zimie tyle długich wieczorów, podczas których robota w gospodarstwie ustaje, że kto chce czytać i niezaniedbywać umysłu, ma aż nadto czasu po temu!
— Ale, przyzna pani, że i samo czytanie niekiedy znudzi.
— Otóż tego nie wiem, gdyż w ogóle nie mam dokładnego wyobrażenia otem, czem są właściwie tak zwane nudy...
— Nie zna ich pani wcale?... O, to niepodobna!...
— Mogę pana zapewnić, że tak jest; słyszę o nich, czytam niekiedy w powieści — ale nie mogę sobie dokładnie wytłómaczyć jakie to wrażenie. Wspomniał pan również, że brak rozrywek sprawia pewną przykrość.
— Bezwątpienia — i to jest właśnie słaba strona pobytu dłuższego na wsi.
— Kochając wieś, muszę stanąć w jej obronie i zawsze utrzymywać będę, że żadne miasto, choćby najpiękniejsze nawet, nie może dać tych przyjemności co wieś. Nie wyobrażam sobie nawet co może zastąpić nasze niebo pogodne, wody, lasy, łąki, a nawet i śnieg biały, gdy się równym, szerokim całunem po polach rozłoży.
— No cóż, to przecież zwykłe takie, pospolite...
— A może właśnie dla tego tak piękne... dla mnie przynajmniej... Ja się w tem lubuję i nie wzdycham do zacieśnionych murów, bo zdaje mi się, że tam jest ciemno... duszno...
— Tak — ale tam się żyje, widzi pani.
— Alboż nie żyje się i tutaj? jak jeszcze! cicho, spokojnie, powiem nawet, że szczęśliwie prawie.
— Winszuję — zrobiła pani wielkie odkrycie — rzekł — przerywając, Alfred.
— Ja?
— Tak, tak, pozazdrościć można.
— Nie rozumiem...
— Znalazła pani szczęście...
— O, to nie ja.
— Któż więc?
— Ja sama nie wiedziałabym o tem może gdzie go szukać — dziadzio mi w tem dopomógł.
— Pan pułkownik?
— Tak jest — mówiła głos zniżając — dziadunio mi dużo, bardzo dużo o szczęściu opowiadał... całemi wieczorami nieraz. — Ach, pan nie wie, jaki to dobry człowiek, ten dziadzio!
— I on odkrył pani tajemnicę szczęścia? — nieco ironicznie spytał Alfred.
Klarcia nie zauważyła ironii.
— Tak, panie, on mi powiedział, że całe życie szczęścia szukał i znalazł je nareszcie. Czego się pan uśmiecha? Dziadunio przecież nie zrywał kwiatu paproci w noc świętojańską — ale przechodził bardzo ciężkie koleje losu — i powiada, że z doświadczenia przekonał się o tem, że kto w swojem małem kółku pracuje szczerze, obowiązki spełnia sumiennie, kocha Boga i ludzi — a od losu niewiele wymaga, ten już jest blizkim bardzo stanu, który w zwykłej mowie potocznej, nazywamy szczęściem...
Alfred zamyślił się smutnie.
— I pani blizką jest tego — zapytał po chwili.
— Zdaje mi się... Tymczasem do łez powodu nie mam. Idę za radą dziadka... i w ogóle czegóż mogę więcej żądać od losu, ja, prosta dziewczyna? a jeżelim westchnęła lub zapłakała kiedy, to chyba nad taką boleścią, która obejmuje szerokie koła i z milionów oczu łzy wyciska.
Rozmowa dwojga młodych ludzi urwała się na tem, późno już też było, a pan Stanisław do odjazdu się ruszał.
Goście, pożegnani przez pułkownika, wsiedli do powozu, zapraszając serdecznie starego aby Starzyn odwiedził.
Alfred raz jeszcze spojrzał w czarne oczy Klaruni, powóz ruszył szybko i zniknął w ciemności.
Jakiś czas bracia milczeli. Pan Stanisław otulony pledem, wcisnął się w głąb powozu. Alfred cygaro palił.
Na niebie migotały gwiazdy, z oddalenia dochodził turkot młyna.
— No i jakże — zapytał Stanisław — podobała ci się ta nowa znajomość... pułkownik dzielny stary?...
— Dziwak trochę.
— A wnuczka?... wedle określenia mojej żony, gąska z folwarku... wszak prawda?
— O, nie mów tak, proszę, wiem dobrze, że myślisz inaczej.
Pan Stanisław jeszcze bardziej w głąb powozu się wcisnął i mówił półgłosem:
— Jacy oni szczęśliwi — jak ja im szczerze zazdroszczę...
Niedaleką przestrzeń, Borki od Starzyna dzielącą, bracia przebyli szybko. We dworze ciemno już było prawie, tylko w jednem oknie błyszczało światło.
Gdy Alfred na to okno spojrzał, dostrzegł przytuloną do szyby bladą twarzyczkę Natalci.






VII.

W Starzynie było bardzo smutno. — Ołowiana jakaś, przygnębiająca atmosfera, napełniała duże pokoje tak zwanego pałacu.
Pan Stanisław coraz na zdrowiu zapadał — i najczęściej po całych dniach niewidziany w swoim przesiadywał pokoju, a pani nudziła się jeszcze bardziej niż zwykle i pozowała na męczennicę... ziewającą — zagrzebaną żywcem w owym grobie ponurym i czarnym, który się wsią nazywa.
Z książką w ręku, której jednak nie czytała prawie, pani Laura od południa do północy przesiadywała w salonie. Czasem towarzyszyła jej wychudła miss, która wszystek od lekcyi wolny czas tu przychodziła przepędzać — a obie te ziewające damy rozpościerały w koło siebie taką atmosferę nudów, że nawet muchy, zdawały się uciekać z salonu żeby nie usnęły przedwcześnie.
Panią Laurę ogarnęła taka martwota i apatya, że nawet dziecko własne nie robiło na niej wrażenia; rzadko kiedy przywołała do siebie dziewczynkę, rzadko też rozmawiać z nią chciała. Ztąd też i córeczka nie miała do niej tego przywiązania i ufności, jaką zwykle dzieci względem matek miewają.
Nie do dziecka było pani. Ona myślała o wyjeździe, który coraz mniej prawdopodobieństwa nabierał, myślała o małżeństwie Alfreda z Natalcią, które, jak wiadomo, było połączone z kombinacyą finansową mającą przynieść pewne wpływy do pustej kasy starzyńskiej.
Tymczasem nie zanosiło się na to. Alfred uprzedzający dla kuzynki i grzeczny, trzymał się od niej coraz bardziej zdaleka, a od czasu owej wizyty w Borkach unikał jej prawie.
Pani Laura przeklinała w duszy pułkownikówną i z całego serca życzyła Borkom aby się w ziemię zapadły. Szydziła niemiłosiernie z męża że wizytował pułkownika, ale to postaci rzeczy nie zmieniało, gdyż pan Stanisław za szyderstwo odpłacał jeszcze bardziej zgryźliwym sarkazmem i coraz rzadziej ze swego pokoju wychodził. Dumna pani była też blizką rozpaczy.
Natalcia nie przerywała także smutku, który rozsiadł się w obszernym dworze starzyńskim.
Uśmiech zniknął z jej twarzy; pomizerniała, pobladła, a piękne jej oczy częstokroć zachodziły łzami.
Do fortepianu siadała bardzo rzadko, a jeżeli, ulegając prośbom pani Laury, dotknęła klawiszów, to, albo dobywała z nich akompaniament do jakiej dumki rzewnej, — albo też grała smętne nokturny i marsze żałobne, co niemal do spazmów gospodynią domu doprowadzało.
Zrywała się wtenczas z krzesła i sama zamykała fortepian, lub też uciekała w najbardziej oddalone aleje ogrodu.
Im bardziej Alfred oddalał się od Natalci, tem więcej przywiązanie jej do niego wzrastało. Doznawała przytem uczucia zazdrości; poniżoną, upokorzoną się czuła.
Miłość jest spokojna, dopóki nie zazna niepowodzenia i przeszkód, zaznawszy — staje się gwałtowną, burzliwą, tem więcej też do ukrywania i stłumienia trudną...
W ów dzień, w którym pan Stanisław z Alfredem pojechali do Borków, ona sobie miejsca znaleźć nie mogła. Chodziła niespokojna po ogrodzie, wyglądała przez sztachety, czy nie powracają już z tej wizyty fatalnej — ale się powrotu doczekać nie mogła.
Te kilka godzin wydały jej się długiemi... długiemi jak nieskończoność, jak wieczność. Kiedy wreszcie, o północy prawie, powóz stanął przed dworem, kiedy się skończyły już dla niej straszne godziny czekania — usnąć nie mogła.
Słońce wschodzące, wkradłszy się do jej pokoiku przez okno, złotym swoim promieniem całowało jej twarzyczkę zmęczoną, oczy od łez nabrzękłe, widziało jej sen przerywany, gorączkowy i niespokojny.
Teraz dopiero biedna dziewczyna poznała i przekonała się, jak drogim dla niej jest Alfred, jak bardzo się przywiązała do niego.
A tak niedawno jeszcze uważała go tylko za dalekiego kuzyna zaledwie, a myśl, że zostanie jego żoną, jakkolwiek nie przestraszała jej, niemniej nie napawała także szczególną rozkoszą.
Pani Laura wytłómaczyła jej że tak będzie dobrze, i projekt przyjętym został w zasadzie, jako odpowiedni stanowi i pozycyi towarzyskiej stron obydwu.
W planach Natalci było, że po ślubie zagranicę wyjadą, potem dom otworzą, bawić się będą, jak tysiące małżeństw w tej sferze, zgodnych i dobranych na pozór, lecz nie złączonych nicią żywszej, gorętszej sympatyi.
Dotychczas zgadzała się na Alfreda, tak samo jak zgodziłaby się może na innego młodego człowieka z tej sfery; małżeństwo uważała jako konwenans, jako rolę, którą każda prawie kobieta odegrać musi — i, co prawda, więcej ją obchodziła myśl, w jakich kostiumach tę rolę odgrywać będzie, aniżeli kwestya, czy ją dobrze odegrać potrafi?...
Dziś zmienił się zupełnie bieg jej myśli, dziś zdawało jej się że już żyć bez Alfreda nie może... Widziała jego obraz wszędzie, na samą myśl o nim czuła żywsze, szybsze uderzenia serca, rumieniec wybiegający na twarz, — czuła, że przylgnęła do niego duszą całą, pokochała całą siłą i ogniem dziewiczego serca.
Miłość paliła ją jak płomień, zazdrość szarpała ostremi szponami — krwawiła jej serce. Natalcia przez całe życie swoje nie doznawała tylu wrażeń, ile przez jeden dzień obecnie, przez jednę noc niespaną, a czasem nawet przez chwilkę krótką jak jedno mgnienie oka... jak myśl...
Umysł jej, niezajęty niczem, całkowicie wypełnił się tą miłością tylko, wszystkie uczucia, wszystkie myśli, w tym się jednym zestrzeliły kierunku.
On stał się teraz całą treścią jej życia, przedmiotem marzeń wszystkich i nadziei...
Niegdyś tak wesoła i swobodna... dziś drżała wobec niego i bladła...
Nieraz, gdy przemówić do niego chciała, głos jej zamierał w gardle; gdy pragnęła go dotknąć szyderstwem, podraźnić — oczy jej napełniały się łzami; czasem, gdy ze spaceru wracał, chciała wyjść naprzeciw, przypadkiem go niby spotkać, lecz nogi odmawiały posłuszeństwa i bezsilna padała na krzesło, lub na ławkę w ogrodzie.
Onieśmieloną i jakby zawstydzoną w obec niego się czuła — a cały ciężar uczucia przygniatał ją tem więcej, że nie miała się wywnętrzyć, wyspowiadać przed kim.
Gdy pułkownik przyjechał oddać panu Stanisławowi wizytę, pani Laura, jak to było łatwem do przewidzenia, nie pokazała się wcale w salonie; wymówiła się bardzo gwałtowną migreną i szalonym bólem głowy, a chuda miss znosiła rozmaite octy i sole, w celu ulżenia cierpieniom szanownej damy.
Natalcia inaczej zapatrywała się na tę kwestyę, — z umysłu przyszła ona do salonu, pragnąc poznać człowieka, który wychował ową czarnooką, czarnobrewą rusałkę, co tak niespodzianie, tak nagle, stanęła jej na przeszkodzie do szczęścia.
Słysząc ciągle złośliwe opowiadania pani Laury o starym weteranie, Natalcia wyobrażała sobie, że ujrzy w salonie dziwaka jakiegoś, oryginała, pełnego przytem atencyi, uszczęśliwionego że mu dwór starzyński gościnne swe podwoje otworzył.
Zawiodła się jednak w tem przypuszczeniu; z całego zachowania i wzięcia się pułkownika dostrzegła, że to człowiek w świecie obyty, wychowany dobrze, światowiec nawet potrosze.
Stary wojak zachowywał się z godnością i odpłacał tylko grzecznością za grzeczność; lecz widać było, że za trwałem utrzymaniem stosunków nie goni, że rewizytując mieszkańców Starzyna, spłaca tylko dług wzajemnej wymiany grzeczności.
Jakkolwiek weszła do salonu z uprzedzeniem względem gościa, po kilku jednak chwilach, mimowoli uczuła dla niego szacunek i sympatyę, a co było dla niej cięższem jeszcze, przyszła do przekonania, że wnuczka i wychowanica takiego człowieka nie musi być tak ordynaryjną i nieokrzesaną, za jaką ją pani Laura uważała.
Gdy pan Stanisław zapraszał pułkownika żeby się nie zamykał w swej samotni, żeby częściej dwór starzyński odwiedzał, stary wiarus wąsa białego pokręcił i rzekł:
— Przykro mi to jest, ale łaskawemu zaproszeniu szanownego sąsiada, przez jakiś czas przynajmniej, nie będę mógł zadość uczynić...
— A to dla czego, panie pułkowniku?
— Wyjechać bo na jakiś czas myślę.
— Dokąd?... teraz? w same żniwa?... wierzyć trudno... pułkownik dobrodziej taki zawołany gospodarz...
— No, tak, zapewne... ale ten wyjazd nie tyle mnie, ile mojej wnuczce potrzebny.
— I dokąd pan pułkownik wywieźć zamierza swoją piękną wnuczkę?
— Hm... sam jeszcze nie wiem, zagranicę chciałbym, — niechby tam dzieweczka trochę świata przejrzała... nowe okolice, nowe wrażenia... to młodej osobie potrzebne.
— A którą stronę Europy zwiedzić państwo zamierzają? — zapytał Alfred — bo ja zapewne niezadługo na wędrówkę się puszczę, a to tak miło na obczyźnie znajomych z kraju spotkać...
— Właśnie, panie szanowny, — odpowiedział pułkownik — ja sam się jeszcze na wybór miejsca nie zdecydowałem i marszruty wytkniętej nie mam, projekt to w tych dniach dopiero powzięty, rozważyć więc jeszcze muszę.
Natalcia, którą zamiar tego niespodziewanego wyjazdu uderzył, spytała:
— Czy wnuczka pana pułkownika dobrodzieja nigdy jeszcze zagranicą nie była?
— Nie, pani — to jeszcze prawie dziecko, w mych oczach przynajmniej; dotychczas uczyła się tylko, miałem w domu bardzo dobrą nauczycielkę, a niektóre przedmioty wykładałem jej sam, w tym roku dopiero została awansowaną na dorosłą pannę.
— Ale dla czego pan pułkownik — zapytał Stanisław, teraźniejszy czas właśnie do wyjazdu wybiera?
— Hm... tak niespodziewanie myśl ta przyszła mi do głowy — a zwykle, może z wojskowego już poniekąd przyzwyczajenia, lubię zamiary natychmiast w czyn wprowadzać.
Natalci bystre oko zauważyło w twarzy pułkownika pewne zakłopotanie.
— Szkoda — rzekła — że pan pułkownik wyjeżdża, bo i moje dni w Starzynie policzone są prawie, a pragnęłabym poznać bliżej pannę Klarę, tu okolica taka pusta, nie mam odpowiedniej dla siebie towarzyszki...
— Proszę pani, przecież okolica nasza obfituje w młode osoby — panien tu bardzo dużo.
— Być może — ale w bliższem sąsiedztwie niema nikogo, zresztą, kuzyn mój, pan Stanisław, jak panu wiadomo, prawie ciągle cierpiący, Lorcia niema też zdrowia do wyjazdów, ztąd też stosunki sąsiedzkie Starzyna są bardzo niewielkie. O pannie Klarze słyszałam dużo, i dawno już pragnęłam ją poznać, lecz niespodziany wyjazd państwa staje temu na przeszkodzie.
— W imieniu Klaruni dziękuję pani za ten zamiar, w towarzystwie osoby takiej jak pani, prosta, wiejska dziewczynka mogłaby zapewne wiele skorzystać, lecz pocieszam się tą nadzieją, że w przyszłym roku może znów pani w nasze strony zawita.
— W przyszłym roku... w przyszłym roku, — rzekła z westchnieniem Natalcia — a któż wie gdzie się w przyszłym roku będzie obracał? czy dożyjemy tego czasu? Ja bo nigdy takich odległych projektów nie robię...
Rozśmiał się pułkownik.
— Nie wiedziałem że taka sensatka z pani... a cóż dopiero mamy powiedzieć my, starzy?
— Bądź co bądź niech pan będzie łaskaw oświadczyć swej wnuczce, że bardzo żałuję, iż jej poznać nie mogę, i że bezwątpienia miałaby we mnie szczerą przyjaciółkę.
Alfred zdumiony spojrzał na Natalcię, pułkownik tymczasem do odjazdu się zabierał.
W Starzynie nie umiano tak zatrzymywać gości jak w Borkach; duże, chłodne pokoje, ledwie że do etykietalnej usposabiały wizyty, a pani domu, chowając się przed gościem, wymawiając słabością, której przecież na seryo nikt nie brał, tem samem odstręczała od wszelkich bliższych stosunków, a tem bardziej zażyłości sąsiedzkiej.
Pułkownik też nie miał wielkiej trudności w wydobyciu się ze starzyńskiego dworu; pożegnał pana Stanisława i Alfreda, złożył pełen galanteryi ukłon Natalci, wskoczył lekko na swoją bryczuszkę zaprzężoną w dwa dzielne rumaki i odjechał.
Panowie wyprowadzi starego na ganek, Natalcia wyszła także za nimi.
Kiedy pułkownik już odjechał zbliżyła się do Alfreda i rzekła:
— Przeszłabym się trochę po ogrodzie; jeźli kuzynek ma czas wolny, możeby mi zechciał towarzyszyć.
Alfred skinął głową i w milczeniu podał jej rękę.
Natalcia wsparła się na jego ramieniu i poszła.
Piękna blondynka ubraną była w suknię czarną, przy której twarz jej i szyja jeszcze bardziej białemi, przezroczystemi wydawały się nawet.
Za cały strój miała tylko jednę, bladawej barwy różę herbacianą przypiętą do gorsu.
Szli przez szpalery lip strzyżonych, milcząc. Ona opierała się lekko na jego ramieniu, a serce jej uderzało przyspieszonem tętnem, on zaś, rozmarzony, błądził myślą gdzieindziej...
Natalcia pierwsza przerwała milczenie.
— Pojedziesz tam jeszcze? — spytała.
On jakby ze snu się ocknął.
— Czy pojedziesz tam jeszcze? — powtórzyła.
— Dokąd, kuzynko?
— Tam do nich, do... Borków.
— Nie wiem... zdaje się jednak, że wypada mi jeszcze przed odjazdem pożegnać pułkownika.
— Pułkownika!? ha! ha! ha! — zaśmiała się szyderczo — ten twój pułkownik, kuzynku, o ile mi się zdaje, ma na imię Klarcia... wiem, wiem, zapisałeś się do jej pułku, jesteś jej wiernym rycerzem.
Alfred milczał.
— Prawda więc? kto milczy ten się zgadza, jak mówi przysłowie.
Młody człowiek zapierać się chciał.
— Ależ... — jąkał — zkąd wniosek?
— Co dziwnego? ładna jest ta rusałka z Borków, szatańsko-piękne ma oczy, a sercu trudno rozkazywać, — kapryśne ono jest i samowolne... A zwracając na Alfreda swe duże, modre oczy, zapytała:
— Alfredzie, powiedz mi, dlaczego serce takie samowolne jest? dlaczego żadnych rozkazów nie słucha?
— Zkąd ci to pytanie, kuzynko?...
— Nie wiem... zdenerwowana, może chora jestem, gniewam się że słońce świeci, że róże kwitną, gniewa mnie zieleń liści i ciche szmery wód, bo to wszystko takie piękne... a w duszy ludzkiej smutno... czarno, jak na cmentarzu...
To mówiąc, wyjęła różę przypiętą do gorsu, obskubywała listek po listku i rzucała na ziemię, a oczy jej były łez pełne.
— Wróćmy do domu — rzekła cicho — Lorcia nudzi się sama, trzeba pójść do niej przecie...
Szli tak powoli, w milczeniu, przez cieniste aleje ogrodu, a gdy już prawie przed dworem byli, wysunęła Natalcia rękę z pod ramienia Alfreda, spojrzała mu w oczy — i spytała smętnie:
— Czy ty ja bardzo kochasz, Alfredzie?... tę... z Borków?
Lecz on zdawał się nie słyszeć pytania, ukłonił się Natalci i do ogrodu wrócił.
Wkrótce z salonu, przez drzwi otwarte, rozległy się silne, minorowe akordy pogrzebowego marsza. Pani Laura dostała ponownego ataku migreny, a miss Hufeland, wyczerpawszy wszystek zapas trzeźwiących soli, wzięła się do octu.

. . . . . . . . .





VIII.

Dzień się skończył, spracowani robotnicy spać poszli, a nad Borkami i okolicą całą, cicha noc letnia rozpostarła płaszcz gwiaździsty.
Klarunia sama do ogrodu wyszła, chodziła długo, długo; rozmyślała, marzyła, a na tle tych marzeń ukazywała się nieraz piękna, męzka postać Alfreda. Jednak serce dziewczęcia nie uderzało tak silnie, jak owego dnia, gdy po raz pierwszy nieznajomego na stawie ujrzała. Myśli nie plątały się już jak pasmo nitek zmiętych w figlarnem ręku dziecka, lecz płynęły cicho, spokojnie, niby strumień, wśród ukwieconej łąki.
Serce jej nie uderzało gwałtownie, a jakkolwiek czuła budzącą się dla Alfreda sympatyę, jakkolwiek pragnęła go widzieć często, słyszeć jego głos o dźwięcznem, metalicznem brzmieniu; niemniej jednak nie widziała w nim nic takiego, coby ją porwać, lub zachwycić mogło.
Kiedy dziadzio co mówił, Klarcia słuchała z wytężoną uwagą; gdy opowiadał jej przeszłość, gdy szlachetne myśli i idee wygłaszał, młode jej serduszko przyspieszonem uderzało tętnem, a pod czarem tych słów wzniosłych, dusza jej wyrywała się do ideałów, do czynu.
Słowa Alfreda nie sprawiały na niej tego wrażenia, choć brzmiały milej, harmonijniej, dźwięczniej, aniżeli suchy głos starca.
Zdawało jej się, że z Alfredem pobiegłaby chętnie zrywać kwiaty i gonić motyle po łąkach, — a z dziadkiem gotowaby pójść w ogień i w wodę — i na niebezpieczeństwo wszelkie. — W Alfredzie widziała urodę, w dziadku duszę zacną i silną — żałowała że Alfred nie posiada podobnej.
Zamyślona o nowym swoim znajomym, Klarunia na ławeczce darniowej, pod oknem pokoiku ciotki Józefy usiadła, wsparła główkę na dłoniach i w głębokiej utonęła zadumie. Ciotka nie spała jeszcze, chodziła po pokoju, a okno otwarła szeroko, jakby pragnąc orzeźwić się chłodnem a świeżem tchnieniem nocy letniej.
Klarunia niewidziana i niedostrzeżona przez nikogo pod oknem siedziała.
Usłyszała ona jak drzwi do pokoju ciotki otworzyły się nagle — i dały się słyszeć miarowe, dobrze jej znane kroki dziadka.
— No, Józieczko — rzekł stary — dobrze że nie spisz jeszcze, rozmówić się z tobą potrzebuję.
— Słucham, słucham...
— Ale w cztery oczy, mościa panno, rzecz ważna!
— Ho, ho, znowuż jakiś kłopot?
— No, wiadomo że nie wesele przecież... ale gdzie nasza panna?
— Jak zwykle w tej porze do ogrodu wyszła... nie bronię jej tego, niech się tam trochę na powietrzu po skwarze całodziennym orzeźwi.
— No, no, nie szkodzi to nic, któżby jej bronił? tak tylko spytałem, bo o niej właśnie chciałbym się z tobą rozmówić.
Klarunia pod oknem siedząca zaczęła słuchać pilnie.
— Już to teraz dla mnie nie sekret, że się zakochała w tym gapiu...
— W jakim? co znowu?
— No, w tym ze Starzyna — wizytę nam przecież złożyli...
— Hm... jeżeli mam prawdę powiedzieć, w tej partyi nie widziałabym dla Klaruni nic złego, chłopak z dobrego gniazda...
— I cóż więcej? — spytał ironicznie pułkownik.
— Ogładzony...
— Aż zanadto może.
— Nie bez majątku...
— To najmniejsza — ale co więcej? powiedzże mi moja pani, co więcej?
— Jakto... co więcej?... czegoż pułkownik chce? — ładny...
— Lalka! ale więcej!
— No, nic więcej...
— Otóż widzisz, przecież raz trafiłaś nareszcie — i więcej nic. Otóż, mojem zdaniem, ten twój pan Alfred, ze swojem dobrem gniazdem, ogładzeniem, majątkiem, ładnością, to jest... nic — jedno wielkie nic — a ja nie na to chowałem dziecko, nie na to wszczepiałem w nie zasady szlachetne, nie na tom kształcił, nie na to kocham ją wreszcie, bym ją miał wydać za »nic!«.
— Lecz, pułkowniku dobrodzieju, unosisz się, przecież ten pan jest takim samym, a może i lepszym od tysięcy młodych ludzi jemu podobnych.
— Nie, nie, sto razy nie! powiadam ci, droga pani, że się mylisz, że jesteś w błędzie. Nie chcę rzucać dziecięcia na pastwę losu, jeżeli mam ją wydać, to wydam tylko za człowieka, w całem znaczeniu tego wyrazu. Niech ten człowiek będzie biedny zupełnie, bez majątku, ale niech ma zasady ugruntowane, przekonania zacne, miłość tego co szlachetne!... niech pracować umie, niech darmo, jak pasożyt, nie żyje na świecie.
— Zapewne — odrzekła ciotka — ja tam spierać się z pułkownikiem nie będę, nie moja głowa.
— Otóż miałem takiego człowieka na myśli, dzielnego chłopca, syna mego przyjaciela i kolegi, chciałem go tu do nas zaprosić, roiłem sobie że się podoba Klaruni, że będę patrzył na ich szczęście... A, siostruniu, dzielny to chłopak, pracowity, zacny, szlachetny, umarłbym spokojny, gdybym w jego ręce skarb mój najdroższy powierzył — ale nieszczęście się stało...
— Co? jakie nieszczęście? wypadek?
— Ano, zapewne że wypadek... nie przyjedzie już do nas, miałem dziś list od jego ojca.
— Cóż się stało?
— Cóż się stać miało? — żeni się smarkacz!.. Szkoda, szkoda że Klaruni mojej nie znał, bo gdyby ja znał, czyż mógłby o innej marzyć?...
— No, szkoda — albo i nie szkoda, cóż to, dla naszej Klarci już się partya nie znajdzie?
— Ba! nie wątpię — ale się tymczasem dziewczyna w tym lalkowatym chłopcu zakocha, mizernieć, schnąć będzie...
— A jakiż na to sposób?
— Otóż z tem właśnie przychodzę, bo widzisz kochanie, jest sposób.
— Jaki?
— Wyjechać z Klarunią.
— Dokąd?
— Za granicę...
— Za granicę! kiedy? może zaraz?...
— Naturalnie że nie zwłócząc, bo to periculum in mora, mościa dobrodziejko.
— Co też pułkownik mówi? teraz, w same żniwa, kiedy w gospodarstwie robota największa, w folwarku ruch ciągły, tyle ludzi w polu, kiedy właśnie zbiera się owoc całorocznej pracy, pułkownik chce wszystko rzucić i w świat lecieć! ależ na miły Bóg, to niepodobieństwo — to najoczywistsza strata.
— Pal djabli wszystkie straty, moja siostruniu, — ta dziewczyna nad wszystko mi jest milsza.
— Ale cóż jej ten wyjazd pomoże?
— Co pomoże? zabawnaś! toć świata kawał zobaczy: masa wrażeń, widoki nowe, to ją zajmie, rozerwie, każe jej zapomnieć o tej... tej tam lalce starzyńskiej.
— I czy to już nieodwołalne postanowienie pana pułkownika, nieodwołalne?
Żebyś siostruniu nie wiem jak wołała, to już nie odwołasz — wiesz że nie lubię się cofać.
— A kiedyż ma nastąpić ten nieszczęsny wyjazd?
— Ten nieszczęśliwy wyjazd nastąpi za trzy dni i proszę cię właśnie, pani siostro, abyś się przez ten czas zajęła przygotowaniem wszelkich fatałaszków, falbanek i innych gałganków, bez których wy kobiety, nigdy się w podróży nawet nie obywacie.
— Ależ to niepodobna...
— Przepraszam cię, Józiu, ale musi tak być — to sobie tylko zastrzegam, aby mi zamiast dwudziestu czterech pudełek, tłomoczków i pakuneczków, był tylko jeden tłomok. — Niech będzie wielki jak stodoła — ale tylko jeden, — to sobie zastrzegam i proszę, bo jeżeli będzie więcej, to zaraz, bez pardonu, na pierwszym moście w wodę zrzucam; a wiesz siostruniu, że żartować nie lubię.
— W głowie mi się to pomieścić nie może, taki nagły zamiar! i w trzy dni się wybrać, do drogi wszystko przygotować, ach to nie sposób!
— Jak tam sobie chcesz, moja pani, co będziesz miała przygotowane to z sobą weźmiemy — a czego zbraknie, to kupimy w drodze. — Tymczasem Józieczko, dobrej nocy życzę — spij spokojnie a nie martw się bardzo, bo niema czego... pojedziemy, powrócimy — i znów zaczniemy żyć spokojnie, jak dawniej. Dobranoc ci, Józiu.
Z temi słowy pułkownik wyszedł do ogrodu, a panna Józefa już nie chodzić, ale biegać po pokoju zaczęła.
Klarunia, mimowolny świadek tej rozmowy, zamyśliła się nad jej treścią.
Oparła główkę na dłoniach i dumała. — Obrachunek z sercem i uczuciami swemi robiła, wreszcie wstała szybko, jakby jakieś stanowcze postanowienie powziąwszy i poszła w ogród.
Niedaleko na ławce siedział pułkownik. Światło padające z okien dworku, pozwalało go dostrzedz Klaruni. Cicho zbliżyła się do niego, wsparła drobną rękę na jego ramieniu, i głosem pieszczonym, wkradającym się do duszy, rzekła:
— Dziaduniu!
— Ach, jesteś!? jak to dobrze żeś przyszła, właśnie sam cię chciałem poszukać.
— Przeczułam więc rozkaz — i stawiłam się na życzenie...
— Rozkaz? — moje dziecko, czyż rozkazywałem ci kiedy?
— O nie, nie, dziaduniu najdroższy, ale jesteś dla mnie zawsze tak troskliwy, tak wyrozumiały, tak dobry — że już przez to samo, życzenie każde twoje staje się dla mnie rozkazem.
— Więc ty mnie tak kochasz? — dziewczyno.
— Czyż możesz pytać! mój dziadziu.
— A słuchasz że mnie?
— Zawsze przecież posłuszną byłam.
— A w przyszłości?
— I teraz i zawsze i na wieki wieków... — mówiła śmiejąc się Klarunia, — a na amen pozwolisz dziadziu że ucałuję twoją rękę. Czy kontent jesteś ze mnie?
— Tak, tak, moje dziecko... a raczej tyś już nie dziecko, Klaruniu...
— A cóż ja jestem?
— Panna dorosła już...
Rozśmiała się dziewczyna.
— Czy to ci co przeszkadza, mój dziadziu?
— Nie, ale niepokoi trochę.
— Zastraszasz mnie dziaduniu; ja myślałam że się dziadzio cieszy, że się już takiej wielkiej... wielkiej... dorosłej wnuczki dochował — a dziadzio się przestrasza. Chyba musiałam się zrobić teraz do straszydła podobną...
— Nie żartujmy, dziewczyno, pomówmy poważnie — powzięłem zamiar pewien...
— Niepotrzebny zupełnie, dziaduniu.
— Jakto, niepotrzebny? przecież go nie znasz jeszcze?
— Owszem, znam bardzo dobrze i powtarzam, że wcale niepotrzebny.
— Cóż u licha! gadaj no jaśniej, moja panno, bo ja z tego wszystkiego nic a nic nie rozumiem!
— Owszem, wytłomaczę się chętnie, ale niech mi dziadzio do głosu przyjść przecież pozwoli.
— Mów, mów, ani jednem słowem nie przerwę.
— Otóż ja powiem dziadzi bajeczkę.
— Ej Klaruniu, nie czas teraz na bajeczki...
— Miał dziadzio nie przerywać, a przytem w każdej bajeczce bywa jakaś część prawdy, a w mojej wyjątkowo będzie sama tylko prawda — czy mogę zacząć?
— Słucham.
— Była sobie jedna dziewczynka, która nie lubiła podsłuchiwać i nie podsłuchiwała nigdy w życiu, bo wiedziała że to jest brzydko i że za taką rzecz, dziadzio tej dziewczynki z pewnością by się rozgniewał... ale ta dziewczynka lubiła wieczorami siadywać na darniowej ławeczce, pod oknem. Zwyczaj zresztą nienaganny i nikomu nieszkodliwy — wszak prawda, dziadziu?
— No prawda, ale już nie nudź, kochanie, lecz zmierzaj prosto do celu.
— Otóż zmierzam. Pewnego pięknego wieczoru dziewczynka usiadła na ławeczce pod oknem i patrzyła w gwiazdy, a tymczasem pewien dziadzio przyszedł do pewnej cioci i rozpoczął z nią rozmowę, która ową dziewczynkę bardzo a bardzo zaciekawiła.
— Więc słyszałaś?
— Przebacz, dziadziu, powinnam była odejść i nie słuchać, ale mówiliście o mnie — a ciekawość to przecież ogólna wada nas wszystkich, biednych córek Ewy — więc nie miej mi tego za złe, mój dziaduniu drogi...
— Hm, hm, kiedyś słyszała, to i lepiej może, nie będę potrzebował powtarzać ci tego, co właśnie ciotce Józefie przed chwilą mówiłem.
— Nie, nie, nie trzeba, ale pozwolisz, dziaduniu, że ci rozpoczętą bajeczkę dokończę.
— No kończ, kończ, pieszczotko — mówił pułkownik, przyciągając do siebie Klarunię i całując ją w czoło.
— Więc na czemże ja stanęłam? aha, był pewien dziadzio i mówił do pewnej cioci! mamy głupią dziewczynę, której się zaczyna w głowie przewracać, która nas nie kocha i o poczciwych zasadach, wpojonych przez starego dziadka, zupełnie zapomina...
— Ależ ja tak nie mówiłem, moje dziecko.
— Innemi wyrazami, lecz to samo, ale proszę mi nie przerywać; tedy ten pewien dziadzio powiedział, że ponieważ głupia dziewczyna może się łatwo zakochać, przeto trzeba ją wywieźć. — Słuszna racya; dziecku podobało się cacko, które może być dla niego szkodliwem, przeto należy mu pokazać cacka inne, aby zapomniało o pierwszem. — O dziaduniu, dziaduniu! — mówiła dalej z mocą — jakże mnie możesz tak krzywdzić?...
— Bo cię kocham, Klaruniu.
— Wierzę, ale mnie nie znasz i nie ufasz mi widocznie, zdaje ci się że te przekonania i zasady, które wpajałeś we mnie, odbiły się od mojej pustej głowy jak groch od ściany twardej. Dziaduniu, a czem ja zasłużyłam na to? Czem dałam ci powód do tego rodzaju przypuszczeń?
— Dziecko drogie!
— Zaufania do mnie nie masz, mój dziadziu, nie wierzysz mi, a jednak cóż było łatwiejszego jak rozmówić się z Klarunią i spytać wprost, co się dzieje w jej sercu?
— Wątpiłem czy odpowiesz mi szczerze.
— I dlaczegóżbym się kryć miała? i dziś ci powiem dziaduniu otwarcie, że mi się ten pan Alfred podobał... i czuję... czuję że mogłabym go szczerze pokochać, gdyby... gdyby tylko... ach... jabym go tak bardzo pokochała!!
— Gdyby co, duszko?
— Gdyby chciał być takim, jakim powinien być mężczyzna prawy i pożyteczny krajowi obywatel... ale dziś on takim nie jest — mnie to nawet martwi... ale pocóż ten wyjazd, dziaduniu?
— Czy tylko pewna jesteś tego co mówisz — czy nie łudzisz się co do istotnego stanu twego serca? — bo, moje dziecko, miłość to ogień; to niebezpieczna igraszka...
— Ale mnie się zdaje, dziaduniu, że słoma w zetknięciu z ogniem spala się i w popiół zamienia, a naprzykład stal wytrzymuje płomienie. Zresztą, dziaduniu kochany, ja dotychczas nie kocham nikogo prócz ciebie, innej miłości nie znam tu na ziemi, a mówię ci to szczerze, bez obłudy, — nie oszukuję cię, mój opiekunie najdroższy.
Stary ręce wnuczki całował, ona zaś dalej mówiła:
— Wstrzymaj dziaduniu ten odjazd, bo on i nie na dobie jest i niepotrzebny zupełnie. Zresztą pan Alfred nie wyjawił nam dotąd żadnych jasno określonych zamiarów. — Może też nie myśli o niczem podobnem...
— A jeżeli myśli? — zapytał pułkownik.
— Ha, jeżeli myśli, dziaduniu, to... to dobrze... Ja jestem tak młoda że mogę długo nawet czekać — a on, jeżeli istotnie nas polubił, to także ma czas dowieść i wykazać czynem że na przywiązanie zasługuje. — Czy ja dobrze mówię, dziaduniu?
— Ty mówisz Klarciu tak, jak powinno mówić moje najdroższe dziecko, z którego dumny jestem.
— Wiec pocałuj mnie za to dziaduniu, a ciotce Józefie powiedz żeby już o tym wielkim tłomoku nie myślała, bo ona pakę od fortepianu wziąć gotowa i dziś jeszcze w nocy napchać ją różnemi gałgankami mojemi, tak, że ja potem do ładu z rzeczami nie trafię!






IX.

W starzyńskim pałacu, w owym zimnym salonie, siedziała na fotelu pani Laura i niecierpliwie uderzała nożem z kości słoniowej o brzeg pięknie oprawnej książki.
Myśli jej widocznie ważnym jakimś przedmiotem były zajęte... niecierpliwiła się, nareszcie wzięła dzwonek ze stołu i kilkakrotnie zadzwoniła.
Wszedł lokaj.
— Czy pan Alfred jest? — zapytała.
— Jest, proszę jaśnie pani, u jasnego pana w gabinecie.
— Poproś żeby się na kwandransik do mnie tu pofatygował.
Lokaj skłonił się i wyszedł — a po kilku minutach Alfred znalazł się w salonie.
— Bratowa pragnęła ze mną mówić? — zapytał.
— Istotnie, poważyłam się prosić o chwilkę rozmowy.
— Więc jestem na rozkazy...
— Bądź łaskaw weź krzesło i przysuń się bliżej.
Alfred usiadł na najbliższem krześle.
— Zdaje mi się że czas już abyśmy się bliżej porozumieli...
— Co do czego? bratowo.
— Sądziłam że domyślasz się o co idzie.
— Ani odrobinki.
— Hm, więc muszę ci powiedzieć sama. Człowiek twego urodzenia, twej pozycyi towarzyskiej, powinienby już pomyśleć o ustaleniu losu.
Alfred milczał.
— Tembardziej że interesa twoje własne... interesa wspólne, to jest twoje i brata, którego przecież tak kochasz... wszak kochasz Stanisława?
— O, bardzo!
— Otóż nasze wspólne interesa wymagają, aby wniosek przyszłej twojej żony podniósł zagrożoną sytuacyę majątkową, zatem...
— Rozumiem — zatem jestem wyrokiem kochanej bratowej skazany w tej chwili na śmierć przez... ożenienie.
— Na śmierć?
— Zawsze słyszę od pani, że małżeństwo jest śmiercią powolną, to przecież własne słowa bratowej...
— To się tyczy tylko kobiet, tych nieszczęśliwych... zapoznanych istot...
— W takim razie skazujesz pani na śmierć kobietę...
— Zapewne — ale kiedy inaczej być nie może...
— Bądź co bądź, nie mam wcale intencyi być katem.
— O, mój Alfredzie, proszę cię nie żartuj — ja mówię z tobą najzupełniej seryo.
— A ja też najpoważniej w świecie odpowiadam bratowej — i traktując kwestyę seryo, twierdzę, że nie mam zamiaru stać się przyczyną nieszczęścia jakiejś damy, któraby tak zwanym swoim wnioskiem miała ratować zagrożoną naszą sytuacyę.
— Zwracam uwagę pana, że ton żartobliwy nie odpowiada wcale przedmiotowi naszej rozmowy.
— Ach, więc bratowa naprawdę każe mi rozmawiać poważnie?
— Tak jest, mój panie i po to tylko ośmieliłam się go fatygować.
— Rozmawiajmy więc poważnie — słucham.
— Przedewszystkiem, czy wiesz w jakim stanie znajduje się nasz wspólny majątek?
— Jeżeli mam wierzyć waszemu plenipotentowi, który nas prawdopodobnie szkaradnie okrada, to ów stan nie jest bardzo ciekawy.
— Powiedz raczej że smutny.
— Zapewne — ależ w jaki sposób go rozweselić?
— Właśnie o to idzie.
— Brat mój, a pani mąż, jest co prawda bardzo blizkim wynalezienia klucza, do tej niezbyt zresztą zawiłej zagadki.
— Mój mąż?
— Tak, pani.
— Ciekawam też bardzo...
— On powiada że przedewszystkiem trzeba pana rządcę odsunąć, bo już dorobił się dosyć...
— A potem?
— Nie żyć nad stan, oszczędzać... wyrzec się wycieczek do stolicy, podróży niepotrzebnych...
— No, no!... cóż dalej jeszcze wskazuje mądrość mego pana męża?
— Pracować.
— Ha! ha! rozpocząć sielankę wpośród grząd kapusty i cebuli!
— Choćby...
— Pędzić życie pomiędzy stodołą, oborą i kurnikiem... czy tak pan mąż decyduje?
— Cóż złego?
— Nie, nigdy! przenigdy! nie na to wniosłam mu olbrzymi majątek, że już osobistego zawodu i zapoznania nie liczę, nie na to oddałam mu swoje serce, żeby kucharką, czy też szafarką folwarczną zostać. Nie — nie!
— A jeżeli to jest jedyny dziś środek ratunku?
— To umrę lepiej — rzekła głosem cichym lecz dobitnym.
Przez chwilę przykre milczenie trwało.
— Umrze pani? — spytał Alfred nieśmiało.
— Tak, umrę! przekładam śmierć nad życie, do którego przyzwyczajona nie jestem, które mi sprawia wstręt i odrazę. Och! tu mieszkać, zagrzebaną być w tym grobie!
— Zwracam uwagę pani że to jest przecież grób familijny, tuśmy już tyle folwarków pogrzebali...
— Alfredzie — ja się rozpłaczę...
— Będę się starał pocieszać.
— Bez serca jesteś, mój panie.
Alfred westchnął.
— Zapewne... — w zamyśleniu rzekł.
— Więc nie chcesz mnie wysłuchać spokojnie?
— Ależ pani, sama grzeczność obowiązuje mnie do tego.
— Słuchaj więc, jeżeli nie przez sympatyę dla nieszczęśliwej, to przynajmniej przez grzeczność dla kobiety.
Alfred przysunął się z krzesłem bliżej jeszcze.
— Co ci wiadomo o interesach Starzyna?
— Wiadomo mi to, że na części waszej, długi przewyższają wartość — na mojej zaś jest ich także sporo.
— To wiesz prawdę, niestety.
— Tak sądzę.
— Co do mnie widzę jeden tylko środek ratunku... w tobie...
— We mnie?
— Tak — ty jeden dźwignąć nas możesz z upadku.
— Gdybym mógł!...
— Możesz, mówię ci.
— Chyba braterstwo pożyczkę zaciągnąć chcecie? — cóż robić — o ile moja hypoteka jest wolną...
— Nikt tego nie wymaga.
— Więc cóż?
— Posag żony twojej przyszłej mógłby na całym Starzynie bezpieczeństwo znaleść — a długi inne usunąć.
— Kombinacya piękna, tylko ma przeciwko sobie dwa zarzuty.
— Jakież to?
— Żeby ją wykonać należy mieć przedewszystkiem posag i żonę. Pierwszego nie sądzę żeby mi dano, co do szukania drugiej nie mam co prawda wielkiej inklinacyi.
— Czyż potrzebujesz szukać?
— Zdaje się?
— Ależ ona tu jest, pod naszym dachem!...
— Natalka?
— Tak, Natalcia — cóż przeciwko niej mieć możesz?
— Nic zgoła.
— Czy nie piękna jest?
— Prześliczna.
— Czy nie może być dobrą towarzyszką życia?
— Jak najlepszą, przypuszczam.
— A co się tyczy posagu, to wiesz przecie, jest to jedna z bogatszych panien jakie znam. Jej opiekun główny, wuj Hilary, zapisze jej także bezwątpienia i swój własny majątek. Ogółem to co już ma Natalcia i co jeszcze w przyszłości mieć może, stawia ją w rzędzie panien milionowych. Czy słyszysz, Alfredzie... milionowych!!...
— Słyszę, słyszę.
— I nic nie mówisz?
— A cóż mam powiedzieć? — szczęśliwa...
— Tyle tylko?
— A cóż więcej?
Pani Laura utkwiła w niego badawcze spojrzenie.
— Jednak to projekt już ułożony w rodzinie.
— Bez mego udziału, co prawda.
— Ja tu głównie w tym celu zaprosiłam Natalcię...
Alfred zamilkł.
Pani zerwała się z krzesła, szybkiemi krokami kilkakrotnie wielki salon przebiegła, nareszcie zatrzymała się tuż przed Alfredem.
— Słuchaj no — rzekła — czy ty wiesz co to jest miłość?...
— Coś o tem słyszałem zdaleka...
— Czy wiesz co to jest to budzące się uczucie serca, które kocha po raz pierwszy, świeżą, niewinną miłością?
— Któż to tak kocha?
— Kto?... oto Natalka tak kocha.
— Natalcia?... kogo?...
— Ciebie. — Ciebie, mój panie, wyznała mi to z płaczem gorącym, ze łzami... Będziesz-że miał sumienie odtrącić od siebie dziewczę, w którego sercu wzbudziłeś tak gorące uczucie?
— Daję pani słowo uczciwego człowieka, że nie starałem się o to nigdy.
— Mniejsza z tem. Czyś starał się czy nie, fakt jest że Natalcia pokochała cię całem sercem. Szczęśliwy!... Taki kwiatek uśmiecha się do ciebie, schylić ci się tylko potrzeba i zerwać go... Ale co was, panowie, serca kobiet obchodzą?.. zdeptać je, zniweczyć, lub też zranić boleśnie — to wasze... wzniosłe zasady!... Każdy z was do tego tylko zdolny.
Alfred nie słuchał tej tyrady, oparł czoło na dłoniach i zamyślił się smutnie.
Żal mu było tej pięknej, dobrej, modrookiej Natalci, w której sercu mimowoli przywiązanie do siebie wzbudził — przywiązanie którego wzajemnością odpłacić nie mógł. Nie, nie mógł... gdyż jego serce do Klaruni się rwało, w jego usposobieniu, myślach, poglądach, tworzył się przewrót. — Nowe, nieznane dotychczas ideały zaczęły go nęcić ku sobie. Perspektywa innego zupełnie życia otwiera się przed nim. — Z jakąż chęcią przeszedłby przez to życie, choćby jego drogi samemi były zasiane cierniami, byle mógł mieć nadzieję, że kiedyś, kiedyś... w tych oczach czarnych, które tak magicznie działały na niego, zabłyśnie iskra uczucia...
Przechodząc wszystkie fazy trosk, niepokojów, marzeń i obaw, tych nieodłącznych towarzyszek prawdziwej miłości, Alfred rozumiał położenie Natalci — a tylko współczucie żywić w sercu mógł dla niej.
Zamyślenie w które wpadł obecnie, pani Laura za namysł poważny uważała.
— Alfredzie — rzekła po chwili — nie igra się bezkarnie z miłością!
Egoistka — frazesami walczyła i skutku była pewną niemal.
— O, nie igra się... — odpowiedział z westchnieniem.
— Mam też nadzieję, że nie zechcesz zakrwawić serca tej dobrej, niewinnej dziewczyny — że zbliżysz się do niej — pomówisz z nią?...
Alfred nie odpowiadał.
— Związek wasz pod każdym względem najtrafniejszym, najbardziej odpowiednim i dobranym będzie, — pozazdrości wam każdy. Zresztą ty, który masz serce tak dobre, ty, który tak bardzo kochasz brata, który szanujesz tradycye rodu i dbasz przecie o to żeby ten nic ze świetności i blasku swego nie stracił — nie możesz nie widzieć świetnych następstw majątkowych, jakie ztąd wynikną. Jestem aż nadto przekonaną, że ze wszystkich względów, które wypowiedziałam, a które ty wybornie rozumiesz i pojmujesz — zastanowisz się nad tem — pomówisz z Natalcią...
Alfred obiema rękami wziął się za głowę... jak gdyby chciał przytłumić szybkie pulsowanie krwi w skroniach. — Tyle naraz myśli cisnęło się do głowy...
— Tak, bratowo, przyrzekam ci, że się rozmówię z Natalcią.
I nie słuchając podziękowań bratowej, która już całą sprawę za wygraną uważała, wybiegł z pokoju.
Krzyknął na służącego aby mu konia podano, wskoczył na siodło i pomknął jak szalony...
Wiatr szumiał mu w uszach i chłodził czoło jak ogień płonące...

. . . . . . . . .



X.

Alfred dość często przyjeżdżał do Borków — wprawdzie pułkownik z początku niebardzo miłem okiem spoglądał na te wizyty, lecz wierzył zapewnieniom Klaruni i zamierzonego wyjazdu zagranice zaniechał.
Później, widząc że wnuczka przyrzeczenia dotrzymuje, że spokojną jest i wesołą jak dawniej, życzliwie nawet przyjmował młodego gościa i w długich z nim rozmowach obserwował go bacznie.
Stary żołnierz, przedewszystkiem starał się zbadać charakter Alfreda, chciał się przekonać czy to jeszcze materyał surowy, przez niewłaściwe i bezmyślne wychowanie nie wyrobiony jak należy, czyli też człowiek — jako człowiek, stracony.
Zastanawiał się pułkownik nad tem, czy pod wpływem dobrym nie dałby się ten młodzieniec uszlachetnić jeszcze?
Stary w ogóle kochał ludzi, ztąd też lepszymi, szlachetniejszymi widzieć ich pragnął, a przytem, pomimo demokratycznych przekonań, które wyrobiło w nim życie, wierzył jednakże w tak zwaną »dobrą krew« i miał to przekonanie, że prędzej czy później odezwie się ona kiedyś w człowieku, jeżeli ten do gruntu zepsutym jeszcze nie jest.
Przypuszczenia pułkownika coraz więcej skłaniały się ku temu, że Alfred w gruncie rzeczy złym człowiekiem nie jest, tylko że wychowanie nie otworzyło mu oczów, nie wskazało obowiązków i zadań, jakie człowiek w jego pozycyi będący, spełniać powinien.
Przebudzić tę duszę z uśpienia, zagrzać ją do energii, do czynu — wydało się staremu bardzo pięknem i godnem podjęcia zadaniem.
W tym celu nieraz odbywał z Alfredem dłuższe konferencye, a po każdej z nich młody człowiek zamyślał się, zastanawiał nad sobą.
Skromna, lecz wyborowa biblioteczka starego wiarusa była na usługi Alfreda i wolno mu było czerpać z niej dzieła różne, dotychczas mu nie znane; wprawdzie nie denerwujące jak romanse francuzkie, lecz otwierające zato przed oczami jego zupełnie nowe, prawie nieznane dotychczas horyzonty.
Młody człowiek wczytywał się w te dzieła. — Nieraz, chociaż już dzień się zbliżał, w jego pokoiku w Starzynie świeciło się jeszcze, a z każdym dniem widnokrąg jego myśli rozszerzał się... rozjaśniał.
Gdy rozpamiętywał przeszłe swoje życie, takie marne, puste, bez żadnego celu i treści, nie pożyteczne nikomu, nie pozostawiające po sobie żadnego, a żadnego śladu — gorzko mu się na sercu robiło. — Wówczas myślał także i o bracie swoim, złamanym, zmęczonym w tej wegetacyi nędznej, bezcelowej — i czuł że tak jak jest pozostać nie może, że trzeba siły zebrać i całą pełnią tych sił ratować się — człowiekiem zostać. — Człowiekiem zostać! być czemś!... a może w takim razie ten pułkownik stary, ten mimowolny jego nauczyciel, przycisnąłby go do serca jak syna, może czarne oczy Klaruni zapłonęłyby blaskami i ogniem uczucia...
A ta Klarunia, to dziewczątko młodziutkie, nieraz mówiła o zadaniach człowieka, zadaniach wyższych, wznioślejszych, obejmujących szersze koła; w jej młodocianem serduszku wzniosłe zasady dziadka wszczepione były głęboko, tak głęboko, że stały się jej zasadami własnemi, zasadami, z któremi nie rozstanie się nigdy. I jakże wobec tych zasad wypowiadanych tak wyraźnie i jasno — i wobec tego że aż dotychczas było się tylko rozbawionym motylkiem, fruwającym z kwiatka na kwiatek, wyznać jej uczucie, które całą istność pochłania?
Jakże powiedzieć że się pragnie być jej opiekunem, przewodnikiem na drodze życia?
Rozśmiałaby się może, a stary pułkownik zmarszczyłby brwi białe i zapytał: — a któż ciebie, panie, prowadzić będzie? kto zaopiekuje się tobą?...
Widział to Alfred i czuł że pomiędzy nim a Klarunią leży przepaść, którą tylko praca ciężka, praca wytrwała nad sobą samym, wypełnić może — gotówby się nawet rzucić w wir tej pracy, dźwigając ciężar do którego nie nawykł — ale któż wie czy przez ten czas próby serce Klaruni nie uderzy dla kogo innego? czy rączka jej biała nie spocznie w silnej, męzkiej, narobionej dłoni? w dłoni człowieka, który już ten tytuł, to jest tytuł człowieka, zdobyć sobie zdołał?
Dziwne, nieznane dotychczas, sercem jego miotały uczucia. W krótkim stosunkowo czasie doznał tyle wrażeń, tyle przemyślał, przecierpiał, przebolał... To zdawało mu się że już chwyta słabą nitkę nadziei, a dla tej nadziei gotów syzyfowe nawet prace podejmować, to znów ta złota nitka rwała się i niknęła, a życie wówczas wydawało się tak strasznie pustem, czczem, bezbarwnem, samotnem, że bywały chwile, w których brał broń do ręki i już gotów był prawie przerwać tę egzystencyę meczącą...
Lecz w takich momentach przychodziły mu na myśl czarne, wymowne oczy, zdawało mu się, że te oczy są smutne, że na aksamitnych rzęsach łzy drgają... że w oddaleniu znowuż ukazuje się owa delikatna jak przędza pajęcza, nitka nadziei. Chwytał tę nitkę, jak tonący za brzytwę chwyta i szedł do Borków słuchać srebrnego śmiechu Klaruni i poważnych słów pułkownika.
Pułkownik witał go uprzejmie a Klarunia wyciągała do niego rączkę białą.
Często tak było.
Teraz do różnych wstrząśnień, jakie Alfred przechodził, przybył czynnik nowy. — Rozmowa z bratową, z rozkosznego świata marzeń i najpiękniejszych nadziei sprowadzała go na grunt realny. — Przypominała mu że brat jego ginie, że majątek zagrożony ratować trzeba ożenieniem bogatem, że wreszcie ożenienie to jest jedynym środkiem zapewnienia mu egzystencyi bez troski, środkiem podtrzymania świetności rodu, pojętej w znaczeniu, w jakiem był zwykł dotychczas ową świetność pojmować. Po za tem wskazywała mu szczegół dotąd nieznany — miłość Natalci. Teraz przypominając sobie całe zachowanie się jej, zrozumiał wszystko, zrozumiał że w sercu tej dziewczyny zbudziło się uczucie, na które on wzajemnie odpowiedzieć nie może.
Czemuż te urocze, czarne oczy stanęły na drodze jego życia? Gdyby nie one, byłby się ożenił z Natalcią, byłby żył jak dotąd, podniósł świetność rodu i majątek — i nie pomyślałby nawet o poważniejszych obowiązkach, jakie życie na człowieka wkłada. — Żyłby wygodnie, spokojnie... byłby stałym gościem resursy, członkiem jakiej rady nadzorczej w przedsiębiorstwie, któremu firm staroszlacheckich na parawan potrzeba — i nie myślałby o niczem, o niczem zupełnie, tak jak setki osób do tej samej co on sfery należących.
Ale błyskawice czarnych oczu Klarci otwarły przed nim świat nowy, nieznany a niedostępny, bo u drzwi tego świata na straży, jak żołnierz z obnażonym mieczem, stał stary wiarus z zapytaniem: kto jesteś — jakie masz zasługi?
Ileż to razy ten wiarus rozmawiał z nim o przeszłości dawnych posiadaczów Starzyna, w których rodzie były senatorskie krzesła! — Ile razy wymieniał tych przodków, co bądź to radą, bądź ramieniem żelaznem, zasługiwali się krajowi, a zwykle potem dodawał:
— Inne to były czasy — wówczas czego innego, a dziś czego innego krajowi potrzeba — a czy to nauka, czy praca jest pożądaną. — Kto umie dobrze pług dźwigać, czy most śmiały przerzucić przez rzekę, czy choćby tylko młotem w kuźni tłuc i na chleb czarny pracować, ten już godnie nosi nazwisko odziedziczone po przodkach.
I z temi słowy weteran patrzył zwykle pilnie w oczy Alfreda, jak gdyby chciał zapytać: a cóż ty umiesz? co robisz? czy grasz rolę chociaż drobnego kółeczka w tej wielkiej maszynie spółecznej?
Pod wpływem badawczego tego spojrzenia Alfred spuszczał oczy, czuł bowiem po za sobą pustkę, przed sobą niepewność, jakąś mgłę szarą.
Dziś trzeba się było zdecydować. — Czy wrócić do dawnego życia, do wegetacyi wygodnej i bez troski? — czy też na niepewne, rzucić się w odmęt ruchu, życia, łamać się i walczyć z przeszkodami, przejść przez tę szkołę twardą, w której słaby łamie się i ginie, a wytrwały i duchem silny wychodzi silnym podwójnie, odrodzonym i uszlachetnionym.
Dziś stoi na rozdrożu, i dziś, koniecznie dziś, wybierać musi...
Z jednej strony gościniec szeroki, wygodny, szlak utarty, po którym tylu już poszło, nie myśląc o niczem, drzemiąc prawie — a z drugiej las cierni, po przez który, krwawiąc dłonie, w pocie czoła dróżkę torować trzeba... — ale po za utartym gościńcem czczość i pustka — po za cierniami zaś życie opromienione najpiękniejszą aureolą, rzeczywistej, twardej poezyi.
Nie namyślał się długo, nie walczył z sobą — wybrał ciernie i naraz uczuł w sobie moc i siłę, zapragnął rzucić się w wir i odmęt życia, łamać przeszkody, przebić się przez nie; zdawało mu się że ma siłę Samsona.
Zatrzymał konia raptownie i rozejrzał się w koło. Powietrze było ciche, spokojne, niebo jasne, jakby uśmiechnięte do ziemi.
Rzeka toczyła srebrne fale spokojnie i leniwie, kołysząc z lekka łódkę, która się po jej powierzchni przesuwała.
W łódce znajdowała się Klarunia. Dostrzegli się oboje zdaleka. Klarunia, niby nie widząc że Alfred na łąki konia skierował, przypłynęła do brzegu, na którym stare olchy rosły, wysiadła z czółna i zaczęła niezapominajki zbierać, on także przypadkowo niby, przez łąkę ku tym drzewom zmierzał. Młodzi miewają takie przewidziane a niby nieprzewidziane spotkania.
Jeżeli otwarcie mówić mamy, to Alfred nie był dla pułkownikówny obojętnym. Czuła ona dla niego sympatyę, z której sobie dokładnej sprawy zdać nie mogła. W marzeniach widziała go zawsze obok siebie, i zdawało jej się, że pomiędzy nią a nim istnieje jakaś tajemnicza, niedostrzeżona spójnia. Lecz uczucie młodziutkiej, a czystej jak kwiatek konwalii, dziewczyny, było spokojne i ciche, zbliżone więcej do przyjaźni, niż do tego wrzącego, wulkanicznego żaru, pod wpływem którego sen z powiek ucieka — i serce jak młotem uderza.
Klaruni, przejętej zasadami dziadka, zasadami, dla których, choćby nawet z bólem serca, choćby kosztem wyrzeczenia się najpiękniejszych nadziei, gotowa była miłość nawet złożyć w ofierze, uśmiechała się rola pewna, która się niejednej dobrej naturze uśmiecha. Ona chciała podnieść i uszlachetnić Alfreda, pragnęła aby pod jej wpływem stanął na tej wysokości, na jakiej by go widzieć pragnęła. A gdy ten cel osiągnie, to kto wie? kto wie?... może dziadunio nawet wówczas... ach! ale cóż o tem myśleć! to takie odległe jeszcze, a zresztą czemuż spieszyć... jej tu tak spokojnie, tak dobrze. Ma pracę, ma rozrywki, ma dziadka który ją tak kocha... — ma dobrą ciocię Józię...
Udała przestraszoną, gdy Alfred przywiązawszy konia do drzewa, zbliżył się do niej i rzekł:
— Dobry wieczór...
— Ach, to pan?! — zawołała — tak się zlękłam...
I piękną jej twarzyczkę oblał nieudany co prawda rumieniec.
— Co pani tu robi?
— Kwiatki zbieram, tamte dawne powiędły, trzeba je było wyrzucić.
— Pomódz pani?
Rozśmiała się.
— A czy pan umie kwiatki zbierać?
— Sprobuję. Więc, według pani nic nie umiem?
— Czy ja tak kiedy mówiłam?
— Ale myślisz tak, panno Klaro.
— Nie, nie, jak dziadzia kocham, a zresztą...
— Co, zresztą?...
— Jakież mam prawo badać co pan umie?
— Nie potrzebujesz pani badać, gdyż czytasz doskonale w moich oczach.
— Ja?
— Tak, pani...
— Jak żyję nie uczyłam się takiego abecadła.
— Kiedy to przychodzi zupełnie bez nauki, bez pracy, samo.
— Co pan mówi? Czyż może cokolwiek przyjść bez pracy?... Nawet chcąc kwiatek zerwać trzeba się schylić, częstokroć zarosić — a nawet jak się róże zrywa...
— W paluszek się ukłuć? Czy tak, panno Klaro?
— Alboż inaczej?
— A jednak znam ja coś, co zupełnie bez pracy, częstokroć nawet mimo naszej woli, przychodzi...
— To chyba tylko... nieszczęście.
— Nie, pani — to... miłość!
Klarunia zamilkła.
— Nie podzielasz pani tego zdania?
— Nie znam się na tem, szepnęła; ale, dodała już tonem wesołym i swobodnym, dość tych kwiatków — to co mamy wystarczy, należy je teraz uporządkować i wianuszki z nich uwić... Panie Alfredzie, czy pan umie wić wianki?
— Nie, pani, ale się chętnie nauczę, zobaczę jak pani to robi.
Klarunia usiadła pod olchą, położyła garść niezapominajek przy sobie i zaczęła zręcznie wianek robić.
Alfred stał o drugie drzewo oparty.
Po chwili odezwał się nieśmiało:
— Panno Klaro...
— Słucham pana?
— Wróćmy do poprzedniej rozmowy.
— Do kwiatów?
— Nie — do miłości.
— Co pana miłość dziś tak uparcie prześladuje?
— Istotnie... prześladuje mnie ona...
— Gotowam przypuścić że się pan zakochał. W jednej starej książce czytałam o takim samym panu Alfredzie, który...
Tu przerwała i pytający wzrok na Alfreda rzuciła.
— Czemu pani nie kończy? Który co zrobił?
— Boję się obrazić porównaniem.
— Zapewniam panią że się nie rozgniewam.
— Który ciągle tylko wzdychał, ale to tak wzdychał, że aż zzieleniał biedak... więc może i pan jest w podobnem położeniu?
— Niestety, panno Klaro, zupełnie w takiem samem.
Klarunia spojrzała mu w oczy.
— Panno Klaro — szeptał zbliżając się do niej — ja nie mam chwili spokoju... wszystkie moje myśli, wszystkie marzenia pochłonęło jedno tylko uczucie... a to uczucie było mi zupełnie obcem aż dotąd, dopóki nie przyjechałem w te strony... Ja kocham, ja tak bardzo kocham!... Panno Klaro nie patrz na mnie tym zdumionym wzrokiem, czyż nie odgadłaś dotychczas, czy nie zauważyłaś tego w każdem mojem spojrzeniu — ja... ja ciebie tak kocham... Klaruniu...
Dziewczyna zapłonęła jak wiśnia, powstała szybko i mówiła przerywanym głosem:
— Nie, nie, nie mów pan tak, nie patrz pan tak — i... puść moją rękę... ja słuchać tego nie powinnam...
— Ja też tylko o chwileczkę cierpliwości błagam, o jednę małą chwilkę...
Klarunia wysunęła rękę z jego dłoni i oparła się o drzewo.
— Ja — mówił dalej — wiem o tem, że nie mam prawa przyjść do pułkownika i prosić go o rękę twoją, panno Klaro — ja wiem że nie jestem wart ciebie... lecz gdybym od dziś, od tej samej chwili nawet, zniknął wam z oczu... gdybym poszedł w świat, jak tylu innych ludzi, dobijać się stanowiska i zasługi, czyż w takim razie, powiadam, powróciwszy tu po latach, byłbym powitany szczerem uściśnieniem dłoni i czy mógłbym prosić o odpowiedź na dzisiejsze moje pytanie? Czy w tym dworku znalazłbym jeszcze panią... wolną — i czybym mógł powiedzieć: patrz, oto wracam lepszym niż dotąd byłem...
Zamilkł i patrzył w oczy Klarci tak wymownie, tak błagalnie, że dziewczyna sama, bezwiednie prawie, wyciągnęła do niego rączkę i pozwalając ją pocałunkami okrywać, szepnęła:
— Mów... mów pan tak jeszcze, panie Alfredzie...
— Więc nie odbierasz mi pani tej nadziei? więc zachęcasz do próby? — o, powiedz... powiedz to ustami własnemi, powiedz te tylko wyrazy: idź Alfredzie, a pójdę choćby w piekło samo!...
Klarunia rozśmiała się przez łzy.
— Więc kiedy pan chcesz tego koniecznie to powiadam... idź... idź Alfredzie — ale nie w piekło, między szatanów, bo to niepotrzebne nikomu... a jeźli nie zapomnisz o... Borkach, to wracaj po latach kilku, wracaj z przekonaniem, że się tu nic nie zmieni.
— A Klarunia?
— Klarunia... poczeka.
— A dziadzio?
— Do dziadzi z zapytaniem iść trzeba, powiedz mu to co mi tu powiedziałeś, powiedz z taką samą szczerością jak mnie — i dziadzio panu uwierzy, tak jak ja uwierzyłam... a potem zawoła mnie do siebie i zapyta...
— A pani... a... ty, co mu odpowiesz?
— Ja obejmę go za szyję i powiem że mi nie pilno z domu — że mogę czekać...
— A jeżeli to się dziadziowi niepodoba?
— O, nie znasz go pan, on taki dobry, taki serdeczny ten dziadzio, że o co ja poproszę to wszystko chętnie spełni. Pan go nie zna jeszcze tak jak ja, panie Alfredzie?
— Dlaczegóż... panie Alfredzie?
— A dla czegóż inaczej?
— Jeżeli jestem kochany...
— Kochany... a kto to panu powiedział? ja tego wcale nie mówiłam panu!
— Więc nie kochany? — spytał Alfred smutnie.
— Dlaczego niekochany?... o, panie Alfredzie, ja i tego również nie powiedziałam nigdy...
— Więc w takim razie, czemże jestem dla pani?
— Ach mój Boże, co panu do tego? tak się pan dopytuje... a ja nie powiem, ja nie mogę powiedzieć... bo... bo, widzi pan, ja sama nie wiem czy to można tak mówić — ale idźmy już ztąd, zasiedzieliśmy się tak długo... tam ciocia niespokojną będzie... i dziadunio zapewne powrócił już z pola — rozejdźmy się panie Alfredzie.
— Więc dobrze, ja odjadę zaraz, ale niezadługo spotkamy się w... Borkach.
— Ach, będzie pan u dziadunia?
— Tak — i jeszcze... jeszcze raz zapytam pani...
— O co?
— Powtórzę pytanie, na które nie otrzymałem dotychczas odpowiedzi.
— O, to będzie zbytecznem — a raczej może... przedwczesnem.
— Przedwczesnem?... więc to znaczy że jednak kiedyś, kiedyś przynajmniej tę odpowiedź usłyszę...
— Kto wie? kto wie?... — odrzekła z czarującym uśmiechem i zanim Alfred spostrzedz się zdołał, już była w czółenku, przesyłała mu ręką ukłony i mówiła:
— Do widzenia, panie Alfredzie, do widzenia...
Alfred stał nad brzegiem rzeki i patrzył, dopóki czółenko nie zniknęło mu z oczu — Klarcia zaś zarumieniona, szczęśliwa, wiosłowała powoli i półgłosem mówiła do siebie:
— Jaki ciekawy! chciał żeby mu powiedzieć... mój Boże! a mnie się zdaje że kto na mnie spojrzy wie o tem... że wszyscy mi to z oczów czytają, że się i dziadzio domyśla...
Już dawno Klarcia wysiadła na ląd w ogrodzie, już i pułkownik z pola powrócił, a Alfreda widać nie było.
Spojrzenia Klaruni biegły ciągle ku oknu, a były one pytające, trwożne nawet. W tej pięknej główce tkwiła teraz myśl jedna — co dziadzio powie? a chociaż Klarcia znając usposobienie i wymagania dziadka, prawie była pewną że się zgodzi — jednak serduszko jej uderzało prędzej niż zwykle, a twarzyczka pokrywała się coraz to nowym rumieńcem.
Wreszcie po godzinie oczekiwania, godzinie która wydała się dla Klaruni nieskończenie długą, przybył Alfred i nie wszedł do saloniku jak zwykle, ale udał się wprost do pokoju pułkownika.
Stary wiarus siedział przy biurku, rachunkami jakiemiś zajęty, — usłyszawszy skrzypnięcie drzwi, odwrócił głowę.
— Ach! pan Alfred — rzekł nie bez pewnego zdziwienia — witam pana.
— Przepraszam, stokrotnie przepraszam, że przychodzę tutaj i przerywam zajęcie, lecz, panie pułkowniku dobrodzieju, ja... właśnie pragnąłem z panem... pomówić.
— Słucham, słucham, rzekł pułkownik, spoglądając na bladą twarz Alfreda, na której malowało się wzruszenie i niepokój — słucham cię, panie Alfredzie, przysuń sobie bliżej krzesło i mów czem służyć mogę?
Zdawało się pułkownikowi, że prawdopodobnie Alfred przychodzi w interesie brata, że może celem tej konferencyi jest zaciągnięcie dla niego jakiej pożyczki, gdyż właściciel Borków w opinii sąsiadów za zamożnego człowieka uchodził — a Starzyn wiecznie pożyczek potrzebował...
— Panie pułkowniku — rzekł Alfred — sądzę że jako stary żołnierz i człowiek dawnej daty, wolisz otwartość szczerą, aniżeli wszelkie długie wstępy i wywody.
— Zgadłeś pan, sam tak postępuję — i lubię żeby zemną postępowano w ten sposób. — Dlatego też zechciej pan powiedzieć otwarcie co masz na myśli, i bądź przygotowany na to że ci również szczerze i otwarcie odpowiem.
— Więc będę otwartym pułkowniku! przyszedłem tu dlatego... że kocham twoją wnuczkę.
Pułkownik z krzesła się zerwał.
Alfred również podniósł się, oparł rękę o krawędź biurka i milczał.
— Kochasz moją wnuczkę!? Klarunię pan kochasz? czyś tak powiedział?
— Tak jest, panie pułkowniku, kocham ją.
— Hm? czemuż ja się dziwię? ktoby tego dziecka nie kochał? ale, panie Alfredzie — dodał poważnym, niemal uroczystym głosem — jeżeli przychodzisz prosić o jej rękę, jeżeli żądasz abym ci powierzył to dziecko ukochane... nie, nie panie Alfredzie, ją ci dziękuję za zaszczyt... ja ci wierzę... ale to niepodobieństwo, to rzecz niemożliwa!
Jakby zmęczony wypowiedzeniem tych wyrazów, pułkownik nie usiadł, lecz padł raczej, na fotel.
Chwilkę jakąś milczenie trwało.
— Pułkowniku — rzekł wreszcie Alfred — jakiekolwiek będzie twoje postanowienie, posłuchaj mnie jeszcze, poświęć mi tylko jednę, jedyną godzinę uwagi — pozwól że wszystko co myślę wypowiem, jak przed ojcem rodzonym...
— Więc mów pan — szepnął pułkownik, schylając głowę na piersi.
— Rozumiem, niestety, aż nadto dobrze przyczyny odmowy, na którą byłem zupełnie przygotowany.
— Przygotowany? więc spodziewałeś się pan jej?
— Tak — i pomimo tego przyszedłem tutaj nie bez pewnej nadziei. Po miłość twej wnuczki, panie pułkowniku, — wnuczki, która jest twoim najdroższym skarbem na świecie, nie skradam się jak złoczyńca — wolę iść prostą drogą — może mi się uda zdobyć ją — ją i przywiązanie twoje, pułkowniku.
— W jakiż sposób?
— Naprzód muszę opowiedzieć krótką historyę mego życia, a raczej jeden jej fragment, który się od niedawna datuje. Kiedym zobaczył pannę Klarę, kiedym poznał ciebie, panie pułkowniku, wasz sposób życia, przekonania wasze i zasady, uczułem dla pana najwyższy szacunek, a dla pańskiej wnuczki życie bym oddał. Cała przeszłość moja wydała mi się tak czczą, bezbarwną i pustą, że chciałbym ją pogrzebać na wieki, pokryć czarną zasłoną — z pamięci zupełnie wymazać.
Pułkownik spojrzał na niego i z uwagą wielką słuchał dalej.
— Natomiast — mówił Alfred — zapragnąłem rozpocząć życie nowe, takie życie, którem bym zmarnowaną tę przeszłość okupił, postanowiłem sobie zerwać z dawnem otoczeniem... skierować się na drogi lepsze... Pułkowniku, wyście przebudzili moją duszę, uszlachetnili serce moje, i czy dziwić się możesz że wam to właśnie serce ofiarować przychodzę?
Pułkownik się zamyślił.
— Ale nie myśl pan — mówił zapalając się Alfred — że wam czcze obietnice przynoszę... Nie! ja was oboje czynem przekonam że jestem was godzien. Dziś podajcie mi tylko ręce i błogosławcie na drogę, za parę lat przyjdę już serc waszych zażądać — a teraz, pułkowniku, czy trwasz jeszcze przy twojem postanowieniu?
— Panie Alfredzie, pomówmy spokojnie, przedewszystkiem podaj mi rękę, niech ją uścisnę — z życzeniem abyś wytrwałym był i silnym. Jeżeli w tem, jak je nazywasz, przebudzeniu się, grał jaką rolę mój wpływ i wpływ mojej Klaruni, to dla nas zaszczyt i pociecha. — Znasz pan moje przekonania, wiesz zatem, że jakkolwiek są one demokratyczne, na zasadzie słuszności i sprawiedliwości oparte, jednak cenię wysoko te rody, w których pokolenie każde przynosiło dla kraju swego i społeczeństwa zasługi. Wasz ród do takich należał. Wybacz panie Alfredzie żem powiedział: należał — a nie: należy, — bo oto już drugie pokolenie jego gnuśnieje w bezczynności i resztki ojcowizny przejada. — Wszak nie zaprzeczysz tego?
— Niestety, szczera to prawda.
— Przodkowie wasi zajmowali niegdyś senatorskie krzesła, pastorały nosili i buławy — dziad twój legł na polu bitwy śmiercią walecznych i na tem blask imienia się kończy. Dziś, drogi panie Alfredzie, innych kraj zasług wymaga, dziś potomek hetmanów, na równi z dzieckiem szewca, powinien jąć się cichej, nierozgłośnej, ale pożytecznej pracy, i tą pracą uszlachetnić się i ozdobić. Jeżeli ci się to uda będziesz miał honor żeś upadający ród podniósł.
— Słówko zachęty brzmi w tem co mówisz, panie pułkowniku.
— Czyż może być inaczej? — chcesz iść na dobre imię zarabiać — idź, idź, wytrwaj w zamiarze.
— A skoro wrócę? — zapytał Alfred nieśmiało.
— Skoro wrócisz? cóż ci na to odpowiem? Czy wyznałeś swoje zamiary Klaruni?
— Tak, panie.
— Dawno?
— Przed godziną, spotkałem pannę Klarę nad rzeką — i wypowiedziałem wszystko co czuję.
— Jakąż odpowiedź dało ci to dziecko?
— Panie pułkowniku, to nie dziecko — dała mi odpowiedź przychylną — nawet o ile się mogę domyślać, nie jestem obojętnym dla niej — lecz jak na teraz ofiarowała mi przyjaźń tylko i powiedziała, że gdy powrócę po latach do Borków, to zastanę tak samo Klarunię przy boku kochającego dziadka — i wtenczas od was obojga ostateczną odpowiedź usłyszę. Panna Klara jest jeszcze tak młodziutką.
— Dobre, zacne dziecko — ale panie Alfredzie, czy można ją krępować zobowiązaniem, czy kilka lat nie zmieni jej usposobienia? jestżeś pewny że Klarcia czekać będzie?
— Pułkowniku — rzekł poważnie Alfred — niewinność nigdy nie kłamie.
— A z drugiej strony czy możesz zaręczyć za siebie? Młody jesteś, nowe wrażenia mogą zatrzeć dawniejsze...
— Honor również nie kłamie — dodał z mocą.
— Ha, skoro tak mówisz — daj rękę.
Alfred skwapliwie dłoń pułkownika pochwycił i ucałował ją z synowskim prawdziwie szacunkiem, pułkownik schylił się w głowę go całując.
Potem zadzwonił.
Chłopak, wyprostowany jak struna, we drzwiach stanął.
— Panny Klary tu proś — rzekł pułkownik.
Po chwili zapłoniona, nieśmiała, weszła Klarcia.
— Jestem, dziaduniu — rzekła.
— Dziecko moje — rzekł uroczyście pułkownik — czy domyślasz się z jakim zamiarem przybył tu pan Alfred?
— Wiem, dziaduniu — szepnęła nieśmiało.
— Czy przyjmujesz zatem?
— Jak dziadunio każe...
— Nie, moje dziecko, tu do rozkazania nic niema, chcę usłyszeć twoje wolne, zupełnie niezależne zdanie... no, mów więc śmiało.
— Tak... — szepnęła ledwie dosłyszanym głosem.
— Dobrze — a teraz jeszcze jedno pytanie.
— Słucham dziadunia.
— Czy zbadałaś dobrze własne serce? czy ty go kochasz, Klaruniu?
Dziewczyna milczała.
— Czy go kochasz? odpowiedz, moja mała.
— Ach mój Boże, ciągle to pytanie!... pan Alfred się pytał... teraz dziaduniu się pyta...
— I ja się jeszcze pytam — rzekł Alfred — ujmując ją za rękę.
Pułkownik rozśmiał się.
— No, moja Klarciu, tegom się nie spodziewał po tobie, żebyś miała myśli, którychbyś wobec mnie i na moją prośbę, wypowiedzieć nie chciała. Nienawidzę skrytości.
— Ach, mój dziadziu, wiec już powiem, trzy razy powiem nawet: kocham pana Alfreda, kocham, kocham! tylko nie każcie mi tego powtarzać, bo... to tak trudno wymówić.
Zawstydzona, rozpłakana, padła w objęcia dziadka.
— No, uspokój się, dzieweczko moja, otrzyj oczy i spojrzyj na nas... dotychczas miałaś mnie jednego, teraz przybywa ci ktoś, co mnie z czasem zastąpi.
— Dziaduniu! nie mów tak...
— Dzieci moje — rzekł pułkownik, ujmując Klarunię i Alfreda za ręce — co prawda nie spodziewałem się takiego obrotu rzeczy... Nie przypuszczałem nawet że do tego dojść może. Lecz skoro wola wasza, podajcie sobie ręce i niech was przywiązanie jakie macie do siebie nie opuszcza już nigdy... Klarunia oczekiwać będzie, może nie bez tęsknoty — ale cierpliwie i wiernie — a ty, panie Alfredzie, idź i zarabiaj na miłość.
— O tak, tak, szanowny pułkowniku, na miłość panny Klary i na szacunek pański. Mam przekonanie że cel ten, jak gwiazda przewodnia świecić mi będzie w drodze życia, że po latach kilku przyjmiecie mnie tak jak...
— Jak syna — szepnął pułkownik.
— Tak, tak, to moje jedyne pragnienie, jedyny cel życia.
— W każdym razie — mówił stary wiarus — ze względu na okoliczności, w jakich plany przyszłego naszego stosunku powstały, ze względu na warunki od jakich urzeczywistnienie się tych planów zależy, prosiłbym cię bardzo, panie Alfredzie, abyś do czasu przynajmniej, dzisiejszą naszą rozmowę zachował przy sobie.
— Przyrzekam to panu uroczyście, nawet brat mój nie będzie wiedział o tem co zaszło, chociaż jestem prawie pewny że on domyśla się wszystkiego.
— Dobrze, panie Alfredzie, przyjmuję twe słowo i ufam mu, a jakkolwiek zamiarów naszych nie potrzebujemy się wstydzić, jednak lepiej o nich nie wspominać. Bóg wie co się jeszcze stać może, czy to dojdzie jak zamierzamy do skutku.
— O, nie mów pan tak, panie pułkowniku, to niepodobna!
— Od ciebie to samego zależy, panie Alfredzie.
— Ej, niech dziadzio nie prorokuje tak smutnie — wtrąciła Klarunia — pan Alfred wróci.
— A zkąd ty wiesz o tem?
— Bo... mi to przyrzekł, dziaduniu.
Postanowiono przypuścić jeszcze do tajemnicy i ciotkę Józefę. Stara panna nie kryła swojej radości z tego obrotu rzeczy i przyrzekła solennie, że wiadomość o tem przy sobie zatrzyma.
Do późnego wieczoru, a raczej do nocy późnej, bawił Alfred w Borkach. Przy ożywionej rozmowie, przeplatanej szczebiotem Klarci, czas biegł jak na skrzydłach — i już dawno północ na staroświeckim zegarze wydzwoniła, gdy się Alfred do odjazdu zaczął zabierać.
Za tydzień miał on już te strony opuścić; wyjechałby prędzej może, lecz chciał jeszcze poprzednio z bratem się rozmówić, interesa majątkowe uregulować — i wiele, bardzo wiele miał do zrobienia.
Klarunia na pożegnanie podała mu drobną rączkę, pozwoliła ucałować ją kilkakrotnie — i rzekła cicho, już w ganku:
— Wszak zobaczymy się jeszcze?...
Uściśnienie ręki było odpowiedzią Alfreda.
Jakże piękną wydawała mu się noc letnia, jak pięknym świat, nad którym rozpostarły się gwiazd miliardy.
Silną ręką hamował rwącego się naprzód konia — i jechał powoli, rozkoszując się tchnieniem nocy pachnącej, rozmyślając o przyszłości swojej i szczęściu.
Nie poznawał sam siebie, widział cel życia teraz określony jasno, pragnął żyć. Jakieś nieznane mu dotychczas uczucie przejmowało całą jego istotę, siłę czuł w sobie. A po nad marzeniami jego, jak jasne gwiazdy nad ziemią, przyświecały czarne źrenice Klaruni.
Wszyscy już spali w Starzynie, gdy Alfred z wycieczki swojej powrócił, oddał konia stróżowi, a sam pocichu wszedł do swego pokoju.






XI.

Pani Laura, jak zwykle, koło południa ukazała się w salonie, ubrana w biały, powłóczysty negliż, obszyty mnóstwem koronek.
Przejrzała się w kilku lustrach, ziewnęła kilkakrotnie, poczem w malowniczej pozie ułożyła się w fotelu — i wziąwszy ze stołu dźwięczny, srebrny dzwonek, zadzwoniła kilkakrotnie.
We drzwiach ukazał się służący.
— Czy pan już nie śpi? — zapytała.
— Jaśnie pan wstał dziś bardzo rano...
— Bardzo rano?
— Tak jest, proszę jaśnie pani, już o godzinie szóstej jaśnie pan był ubrany i gotowy do drogi.
— Wiec pojechał?
— Tak jest, proszę jaśnie pani, o wpół do siódmej rano.
— Wiesz dokąd?
— Jaśnie pan mówił że do *** (tu służący wymienił nazwę miasta gubernialnego).
— Niepodobna!... a kiedy wraca... nie powiedział?
— Owszem, jaśnie pan kazał mi oświadczyć jaśnie pani, że panowie powrócą trzeciego dnia na noc, a jeżeli się w projekcie co zmieni, to jaśnie pan zatelegrafuje natychmiast.
— Nie rozumiem... powiadasz że... panowie powrócą za trzy dni — jacyż to panowie?
— Wszyscy... jaśnie pan, pan Alfred i pan rządca.
— Pojechali więc we trzech?
— Tak. Wczoraj właśnie pan Alfred był u naszego pana bardzo długo. Wszedł tam zaraz po kolacyi, gdy jaśnie pani udała się już do swego pokoju i rozmawiał z jaśnie panem do godziny drugiej w nocy.
— Do drugiej?
— Tak, proszę jaśnie pani, ja byłem jak zwykle w przedpokoju, nie kładłem się spać, sadząc że może będę potrzebny, bo teraz gdy jaśnie pan jest cierpiący, często woła mnie w nocy, więc nie spałem.
Pani słuchała ze zdumieniem relacyi służącego, który ciągnął znów dalej:
— O drugiej usłyszałem znów dzwonek, zerwałem się więc i wszedłem do gabinetu. Zastałem panów obydwóch zajętych odczytywaniem jakichś papierów. Panowie byli bardzo zatrudnieni, gdyż nie zauważyli nawet żem wszedł; — o ile mi się zdaje robili jakieś rachunki, musiałem udać kaszel, żeby zwrócić na siebie uwagę. Jakoż rzeczywiście kazał mi pan Alfred żebym zaraz obudził stangreta i uprzedził go, żeby na szóstą rano miał gotowy powóz i konie do drogi i żeby się wybrał na kilka dni; oprócz tego kazano mi iść do pana rządcy, obudzić go i poprosić żeby zaraz do pałacu przyszedł.
— W nocy? po co? cóż za pilny interes?
— O to samo zapytał mnie pan rządca, gdym się do oficyny dobijał — i nawet, przyznam się jaśnie pani, że nie bardzo grzecznie mnie przyjął, zapewne ze snu tak...
— Mniejsza o to, ale mów dalej — wiec w nocy wezwano rządcę?...
— W nocy, proszę jaśnie pani. Pan rządca ubrał się zaraz i poszedł — może jeszcze z godzinę trwała rozmowa...
Lokaj przerwał, jakby czekając wskazówki czy ma mówić dalej.
Pani nie mogła nad ciekawością zapanować.
— Tak długo? cóż to znów za interes nagły?
— Nie wiem, proszę jaśnie pani, ale panowie bardzo się gniewali...
— O co?
— Nic mi nie wiadomo, ale i jaśnie pan się gniewał — i pan Alfred się gniewał jeszcze bardziej. Pan rządca tłómaczył się, coś mówił — i to tylko mogłem zrozumieć, że niby dziękował za obowiązek. Wreszcie nie słuchałem nawet, bo byłem bardzo znużony — całą noc na nogach.
— I mąż mój wcale się nie kładł?
— Owszem, jak tylko pan rządca wyszedł, jaśnie pan położył się na parę godzin do łóżka — pan rządca poszedł szykować rzeczy do drogi, a pan Alfred w swoim pokoju książkę czytał, dopóki dzień się nie zrobił. Dopiero jak się rozwidniło już całkiem wyszedł do ogrodu, a że panna Natalia też o wschodzie słońca spaceruje w ogrodzie, więc się spotkali i może z godzinkę chodzili po alei — to jest dopóki powóz nie zajechał.
— A gdzież teraz panna Natalia?
— Musi być w swoim pokoju — i pewnie się położyła, bo roleta jeszcze spuszczona.
Pani Laura powstała z fotelu.
— Dobrze, możesz odejść — rzekła do służącego.
Lokaj skłonił się i zniknął za drzwiami.
Pani przyłożyła biały paluszek do czoła.
— Co to jest? co się stało? — mówiła sama do siebie — nocne narady, wyjazd bez pożegnania, bez uprzedzenia mnie, nie — to niepodobna! Zdaje mi się że jestem w zakładzie obłąkanych... Mój pan trapista, nawet karteczki napisać nie raczył... przez służącego kłaniać mi się kazał! ach! to przecież szczyt galanteryi rycerskiej! wdzięczność za moje poświęcenie się bez granic!... Gdzież znajdę klucz do rozwiązania tej zagadki? Ach, Natalcia! trzeba pójść do niej.
Z temi słowy pani Laura, przez salon i kilka przyległych pokoi, udała się do pokoiku Natalci.
Był to niewielki, bardzo gustownie i bogato urządzony buduar. Zasłonięte okno nie przepuszczało promieni słonecznych, a bogate lustra, meble i kwiaty tonęły w łagodnym półcieniu.
Pani Laura otworzyła drzwi pocichu i ujrzała Natalcię siedzącą w dużym fotelu. Głowa jej bezwładnie opierała się na miękkiej poduszce, powieki były zamknięte. Ręce miała zaciśnięte konwulsyjnie, kurczowo.
Pani Laura pochyliła się nad nią.
— Natalciu! Natalciu! — rzekła, dotykając się jej ramienia — czy ty nie chora jesteś?
Dziewczyna szybko zerwała się z fotelu i patrzyła na swą kuzynkę dużemi, szeroko otwartemi oczami, jak gdyby nie rozumiejąc pytania.
— Czyś nie chora, Natalciu? — z troskliwością powtórzyła pani.
— Chora? kto, Lorciu, — czy ja? Nie, ja nie jestem chora, broń Boże... nawet mi teraz bardzo dobrze... tak dobrze... doskonale...
Chciała się rozśmiać — ale śmiech zamarł jej w gardle.
Pani Laura przysunęła się do niej, ujęła za rękę i w oczy pilnie patrzyła.
— Powiedz mi, Natalciu, — rzekła po chwili milczenia — czy teraz dzień jest, czy noc? czy my, a raczej czy ja, mam tylko sen przykry, czy też wszystko co się tu dzieje jest rzeczywistą prawdą?
— Niestety, mogę cię zapewnić, kochana kuzynko, że teraz jest dzień; że jak zegar wskazuje, jest godzina dwunasta; że znajdujemy się obydwie w pokoiku, który raczyłaś mi gościnnie ofiarować i że... wreszcie...
— Co wreszcie, Natalciu?
— Że nasi panowie, o których niespodziewanym wyjeździe musiano ci już powiedzieć, w tej chwili prawdopodobnie znajdują się w odległości pięciu lub sześciu mil od Starzyna.
— Otóż to właśnie, Natalciu, jest zagadką, nad rozwiązaniem której od godziny już pracuję daremnie — i przychodzę do ciebie, zasięgnąć pomocy, — może tobie co o tem wiadomo? podobno bowiem miałaś zaszczyt rozmawiać z temi panami.
— Istotnie, pan Stanisław pożegnał mnie bardzo uprzejmie, powiem nawet więcej — serdecznie, i co jeszcze zauważyłam, a co ciebie specyalnie ucieszyć powinno, wydawał mi się zdrowszym niż zwykle i ożywionym niezmiernie.
— Zwykły to objaw! Z czasem przekonasz się sama, jak szczególnego rodzaju zdrowiem ci panowie się cieszą opuszczając żonę i dom. To rzecz znana! Gdy wyjdą tylko za próg, powraca im humor. Nie daj Boże, ażebyś to kiedy na Alfredzie sprawdzić miała.
— Ręczę ci, że nie sprawdzę.
— Tak dalece mu ufasz?
— Nie — tylko że zapewne nie zobaczę go już nigdy.
— Co ty mówisz?
— Szczerą prawdę, Lorciu, nic więcej... Nadto dodam jeszcze, że i ja zmieniłam plany zupełnie. Za kilka dni, kochana kuzynko, podziękuję ci za gościnność i udam się do Warszawy, do ciotki naszej, u której wychowałam się, jak ci wiadomo.
Pani Laura słuchała zdumiona. — Natalcia mówiła jeszcze:
— Podziękuję ci serdecznie i powrócę do ciotki — do dawnego życia.
— Nowa zagadka? cóż to jest? kiedyż się nareszcie skończy ta mistyfikacya dziwna?
— Moja Lorciu, nie żadna to mistyfikacya, lecz prawda szczera.
— Czy Alfred mówił co z tobą?
— Mówił, przed odjazdem.
— Spodziewałam się tego.
— Ty, Lorciu, spodziewałaś się? to znowuż dla mnie coś nowego.
— Gdyż przyrzekł mi że się z tobą rozmówi stanowczo, a przypuszczając że dotrzymał słowa, tembardziej zdumioną jestem i tonem twej mowy i usposobieniem w jakiem się znajdujesz w tej chwili.
— Jednak i jedno i drugie jest zupełnie naturalne i usprawiedliwione, moja Lorciu.
— W głowie mi się nie mieści!...
— Dla czego?
— Bo sądziłam, że po rozmowie z Alfredem znajdę cię wesołą, szczęśliwą, uśmiechniętą; sądziłam że przybiegniesz do mnie sama, aby się ze mną wieścią o przyszłem szczęściu podzielić.
— O szczęściu! o szczęściu! — szepnęła półgłosem Natalcia — a co to jest szczęście? może mi zechcesz wytłómaczyć tę zagadkę, niezbadaną dla mnie.
Pani Laura szeroko otworzyła oczy.
— Przypomnij sobie, Natalciu, — rzekła, obejmując zgrabną figurkę dziewczęcia, pewien wieczór... Czy przypominasz go sobie? Tam, w salonie, byłyśmy same tylko i wówczas otworzyłaś swe serce przedemną, wyznałaś mi, że kochasz Alfreda — czy już dziś nie pamiętasz tego?
— O! doskonale. — Przypominam sobie prawie każdy szczegół tej naszej szczerej rozmowy, ale cóż ztąd?
— Co? Oto że ja w jakiś czas później, znając już twoje usposobienie, a zarazem widząc w was obojgu wszelkie warunki do szczęścia, miałam także rozmowę z Alfredem.
— Powiedziałaś mu, Lorciu? czy, broń Boże wyjawiłaś przed nim moją... moje usposobienie dla niego? Nie — to niepodobna! spodziewałam się po tobie więcej dyskrecyi.
— Nie, Natalciu — mówiłam z innego zupełnie stanowiska. Mówiłam jako jego kuzynka — bratowa; powiedziałam otwarcie co myślę o waszym związku, i wymogłam na Alfredzie słowo, że się z tobą, Natalciu, rozmówi stanowczo. Dodałam tylko, dla ośmielenia go, że z twej strony opozycyi nie spotka, że według mego przekonania, oddasz mu swoja rączkę i serce i, o ile mi się zdaje, mówiąc tak nie przekroczyłam granic twego zaufania... bo tylko tyle mu powiedziałam — nic więcej.
Natalcia oparła głowę na rekach i milczała, pani Laura mówiła dalej:
— Dziś, w tym dniu fatalnym, tak obfitującym dla mnie we wszelkiego rodzaju niespodzianki, dziś, ku wielkiemu zdumieniu memu, dowiaduję się nareszcie że Alfred rozmawiał z tobą, i ku jeszcze większemu zdumieniu, znajduję cię zgnębioną, smutną, apatyczną jakąś. Natalciu, co to jest? Wytłómacz mi, bo doprawdy, chwilami zdaje mi się że straciłam już zdolność myślenia, że patrzę a nie widzę, że mi się w oczach troi, że wszystko co mnie otacza burzy się, przeistacza, przemienia! Natalciu, Natalciu kochana, wszakże zawsze byłam dla ciebie jak siostra, starałam się na zaufanie twoje zasłużyć — powiedz więc, wytłómacz, objaśnij, co zaszło?
— Właściwie nic nie zaszło. O ile z krótkiej rozmowy, jaką mnie pan Alfred zaszczycił, wywnioskować mogłam, to twój mąż z panem Alfredem udali się do miasta w jakichś ważnych interesach finansowych i prawniczych. Mówił mi nawet pan Alfred, ale przyznam ci się, Lorciu, iż byłam usposobioną tak dziwnie, że mi trudno było rozumieć o co im idzie właściwie. Zapamiętałam tylko niektóre wyrazy, jak sprzedaż, dzierżawa, czy coś podobnego...
— Sprzedaż?! dzierżawa? — bez mojej wiedzy, bez poradzenia się, bez zawiadomienia mnie nawet — nie! to już niedelikatność, posunięta do ostatecznych granic! To niepodobieństwo! ty musiałaś się przesłyszeć, Natalciu...
— Może... ale nie zdaje mi się, bo i w jakim celu braliby ze sobą rządcę?
Pani Stanisławowa zaczęła szybko po pokoju chodzić, Natalcia zaś podniosła się z fotelu, przyszła do okno i podniosła spuszczoną roletę.
Promienie słoneczne, nie znajdując już żadnej przeszkody, oświetliły jasno cały pokój, pokładły się na kwiatach, lustrach, na meblach aksamitem krytych. W świetle tych promieni pani Laura ujrzała bladą, zmęczoną, chociaż pomimo tego zawsze piękną, twarz Natalci.
Ciężkie jakieś cierpienie moralne wyryło na niej głębokie ślady, powieki, wilgotne jeszcze, świadczyły o łzach niedawno wylanych, z policzków zniknęły delikatne rumieńce, a cała twarz nosiła wyraz bolesnego przygnębienia i smutku.
Pani Laura aż się cofnęła z przerażenia.
— Co to jest? co tobie? — zawołała, chwytając kuzynkę za rękę.
— Bagatelka, — nic... to przejdzie, a zresztą, uspokój się, Lorciu...
— Tyś chora!... gorączkę masz? — zapytała z współczuciem.
Natalcia uśmiechnęła się ironicznie.
— Prawda, — odrzekła — byłam chorą, miałam jakieś sny łudzące, marzyłam, majaczyłam jak w malignie.
— Kiedy? dziś, czy wczoraj? dlaczego nie przysłałaś po mnie, nie powiedziałaś mi o tem?
— Nie zrozumiałaś mnie, Lorciu. Moje cierpienie datuje się przecież nie od wczoraj, trwało ono dość długo, jak ci to bardzo dobrze wiadomo, gdyż nie robiłam przecie tajemnicy przed tobą. Dziś to już przeminęło... już przeszło... i czuję się... wyleczoną zupełnie.
Pani Stanisławowa spojrzała w oczy Natalci. W tych modrych, pięknych oczach, malował się smutek głęboki i cierpienie, które sztucznie udawanym spokojem zamaskować pragnęła.
Obie panie milczały przez chwile. Natalcia machinalnie oskubywała kwiatek zerwany z wazonu.
Pani Stanisławowa odezwała się pierwsza.
— Alfred! — szepnęła z cicha — Alfred temu winien. Domyślam się, że jest to zapewne nowe jakieś szaleństwo, podyktowane przez mego melancholicznego małżonka...
— Szaleństwo! szaleństwo! doprawdy nie wiem czyś to określiła dobrze — ale nie, to chyba nie jest szaleństwo. Ja przynajmniej wyobrażam je sobie gwałtownem, demonicznem prawie... a to było takie spokojne, takie ciche, a zarazem tak okropnie chłodne, jak powierzchnia rzeki zamarzłej. — Wyrazy od niego słyszane, spadały na me serce jak kawałki lodu... czułam taki dziwny chłód, cmentarny prawie, żem sądziła przez chwilę, że mnie już w grób za życia złożono.
Pani Stanisławowa z wzrastającem ciągle zdumieniem słuchała tej spowiedzi dziewczęcia, a Natalcia mówiła dalej półgłosem, jakby sama do siebie:
— Tak zimne były jego wyrazy... a ręka, którą mi na pożegnanie podał, lodowata, sztywna, tak że i moja zesztywniała w jego dłoni. Chciałam coś odpowiedzieć, lecz czułam że się chwieję, wyrazy konały mi na ustach. Nie mogłam utrzymać się na nogach, usiadłam więc na ławce, przy której stałam. On spojrzał na mnie tylko, ukłonił się i odszedł... Odszedł, a raczej odjechał... gdyż w kilka minut potem słyszałam turkot oddalającego się powozu. Z nim razem oddalały się wszystkie moje złudzenia...
— Natalciu! Natalciu! — mówiła pani Stanisławowa, obejmując szyję dziewczęcia — czemu ty do mnie tak zagadkowo przemawiasz, dlaczego nie chcesz mi powiedzieć wprost, jak siostrze, co między wami zaszło? co się stało, jaki był powód niespodziewanego wyjazdu? obojętnego rozstania się z tobą? — przecież ty go kochałaś tak bardzo...
— To prawda, Lorciu, jam go bardzo, bardzo kochała, szepnęła półgłosem Natalcia. O uczuciu tem wiedziałaś przecie, gdyż ci je wyjawiłam sama. Jeżeli przypominasz sobie, mówiłaś mi, że on... że on również... jest dla mnie życzliwym — i na podstawie tej snułam plany różne... myślałam o nim często... Znasz bardzo dobrze dzieje mego serca, sama poniekąd skłaniałaś mnie do tego związku.
— Ponieważ uważałam go za właściwy i dla was obojga odpowiedni.
— Zapewne... zapewne — ale w tych kombinacyach twoich, Lorciu, pominęłaś jeden wzgląd i to dosyć ważny, jak mi się zdaje.
— Jaki? moja kochana.
— Nie zwróciłaś uwagi na to, czy Alfred zechce ofiarować mi swoją rękę?
— Ależ bo to było bez żadnego pytania wiadomem.
— Nie, Lorciu, to było zupełnie niewiadomem. Alfred nigdy i niczem nie dał do zrozumienia, że jest mną zajęty. Był grzecznym, uprzedzającym, zachowywał się jak każdy dobrze wychowany człowiek względem kobiety.
— A ja nie wątpiłam jednak że cię pokocha...
— Co do mnie, łudziłam się także tą nadzieją, łudziłam się nawet gdy tu na wieś przyjechał, gdy tę naszą sąsiadkę poznał. Cierpiałam nad tem dużo, bardzo dużo — alem nie traciła nadziei. Dziś wszystkie te złudzenia zostały ostatecznie i raz na zawsze rozwiane.
— Miałżeby ci wprost wyznać że cię nie kocha i że niema zamiaru ofiarować ci ręki — ależ to byłoby najwyższą niedelikatnością z jego strony!
— O nie, on tego nie zrobił! on przemawiał do mnie ze wszelkiemi względami, tonem pełnym grzeczności i szacunku — i ani o miłości ani o małżeństwie mowy między nami nie było.
— Więc cóż ci powiedział ten... ten półgłówek! waryat, odpychający rękami własnemi szczęście, którego nawet wart nie był?...
— Co mi powiedział? Tak niewiele a tak dużo zarazem... tak bardzo dużo w kilku słowach...
— Ale cóż? wyznał przed tobą uczucie dla tej czarnej wnuczki starego kaprala z Borków.
— Nie — i o tem Alfred także nie mówił.
— Więc?
— Mówił, moja Lorciu, że dotychczasowe swe życie zmarnował... że je strwonił, bez pożytku dla siebie, dla bliźnich i dla kraju...
— A to zkąd znowuż?
— Mówił że chce to naprawić, że pójdzie daleko, między obcych ludzi — uczyć się, aby z czasem pożytecznym obywatelem kraju się stać i nie oglądając się na majątek — zapewnić sobie byt pracą rąk własnych i głowy.
— Ha! ha... wzniosłe teorye bezposażnych panien i starych inwalidów! o, czuję ja ten wpływ! To są skutki wizyt pana Stanisława w Borkach. Apostołowie pracy!! tak, tak, zapewne, pójdą sami w pole bronować z chłopami — a nas zapędzą do kurników, obór i chlewów... To są teorye dobrze wychowanych ludzi, ludzi umiejących się szanować!! O Natalciu, Natalciu! jakież to okropne czasy! jakie życie straszne, przy tych marzycielach szalonych!
Natalcia nie zważała na ten patetyczny wykrzyknik i opowiadała dalej.
— Alfred może się tu jeszcze na parę dni pokaże a potem za granicę na lat kilka wyjedzie... mnie pożegnał tak jakby na zawsze... szczęścia mi życzył... partyi świetnej!
— I cóż ty, moje dziecko, zamierzasz uczynić?
— Ja?... jeszcze nie zadawałam sobie tego pytania i nie chcę owej kwestyi w myśli nawet poruszać. Nadto smutną jestem teraz, nadto złamaną i zgnębioną, bym spokojnie zastanawiać się mogła. Niech się uspokoję trochę... wypłaczę...
— Płakać!? — zawołała z oburzeniem pani Laura — płakać! że półgłówek jakiś dla dziecinnych mrzonek wyrzekł się szczęścia i losu!? Ach, Natalciu, doprawdy to już za wiele honoru! Czy oni wszyscy razem warci są choćby jednej łzy tylko!? Przeciwnie! przeciwnie, moja droga, śmiać się raczej, bawić, jeździć, błyszczeć na balach! używać w całem znaczeniu majątku, partyę świetną zrobić — i z wysokości swego stanowiska spoglądać na tych półgłówków szyderczo! Wszak ty nie inaczej postąpisz, Natalciu, nie odmówisz sobie tej zemsty słodkiej?
— O nie — odrzekła cicho, lecz stanowczo — ja takiej zemsty nie pragnę.
— Dlaczego?
— Bo zdaje mi się... że oni mają słuszność...
— Więc i tyś taka sama, Natalciu? i ty także... ach, teraz wierzę, że jakaś epidemia opanowała wszystkich. Epidemia wielkich poświęceń!... febra cnót!... tyfus zacnych czynów!... filoxera zadań obywatelsko-społecznych!!... To przecież nie do wytrzymania! To szczyt bolesnego komizmu!
Wybuchając spazmatycznym śmiechem, pani Laura upadła na fotel — a Natalcia patrzyła na to smutnemi, zamyślonemi poważnie oczami...






XII.

Dwa tygodnie bawili bracia w mieście gubernialnem, a przez ten czas pani Laura otrzymała dwa listy od męża, z uprzejmem, lecz lakonicznem bardzo, zawiadomieniem, że dość powikłane interesa prawne opóźniają jego powrót do domu.
Czem były te dwa tygodnie oczekiwania dla pani Laury, opisać trudno. Jakie migreny i bóle głowy przechodziła, ile się naopowiadała sztywnej angielce o okropnych przywarach wszystkich mężczyzn na świecie, tych mężczyzn niegodziwych, nie mogących nigdy zrozumieć poświęcenia i ofiar ze strony idealnych, sercowych kobiet!
Jakkolwiek pani Laura złość swą wylewała w języku angielskim, lecz pomimo tego, a raczej może dlatego, wysznurowana miss nie zrozumiała wcale o co chodzi. Widząc jednak oburzenie malujące się w oczach pani, udawała, że się także oburza i powtarzała, regularnie co trzy minuty, swoje: »Yes madame«, z punktualnością zegarka.
Nawet gdy pani zaklinała ją na wszystkie świętości, aby nigdy serca swego nie oddawała mężczyźnie, miss, machinalnie, jak porcelanowy chińczyk, kiwała głową mówiąc zwykłe »yes«, chociaż nie przypuszczała nawet cienia prawdopodobieństwa, żeby się kiedy w tego rodzaju sytuacyi znaleźć mogła.
Obecnie pani Stanisławowa w angielce jedyne miała towarzystwo, gdyż panna Natalia przed kilkoma dniami opuściła Starzyn i udała się do ciotki zamieszkałej w Warszawie.
Rozstanie się czułe i serdeczne na pozór, było jednak w gruncie rzeczy tylko chłodnem dopełnieniem formalności towarzyskiej, jak z jednej tak z drugiej strony.
Pani Laura była istotnie nieco rozżalona, lecz nie pochodziło to z powodu sympatyi dla Natalci smutnej i widocznie na duchu złamanej, lecz raczej z przyczyny, że plany od tak dawna przygotowane i obmyślane obracały się w niwecz.
Podróż zagranicę, zima pod łagodnem niebem włoskiem, tyle marzeń pięknych, wszystko to rozprysnęło się jak bańka mydlana, którą dziecko dla zabawki puszcza; rozwiało się niby mgła poranna, rozpędzona przez wiatr.
I Natalcia nie żegnała kuzynki z wielkim żalem. Niedawno, przed kilkoma miesiącami jeszcze, miała do niej przywiązanie pewne, lecz obecnie przekonała się że to lalka bezduszna.
Natalcia odjeżdżając nie miała łez w oczach, na ustach jej zarysowanych artystycznie, błądził nawet uśmiech, lecz na białem czole znać było pewną zadumę...
Ileż bo przez ten czas krótki przemyślała, przedumała biedaczka...
Kochała po raz pierwszy w życiu, kochała serdecznie, i miłość jej prawie że odrzuconą została. Człowiek, któremu duszę swą oddać pragnęła, ucieka, oddala się od niej. Powiada że idzie czas stracony odrobić i powetować, że przejrzał, że w świat idzie — dla zasady, dla idei.
Dokądże idzie i po co? Czemu stanąć chce w szeregu pracowników zwykłych, czemu? gdy może żyć wygodnie i bez troski?
Co go skłania do tego?
Natalcia domyśliła się łatwo. Spojrzała w stronę Borków i wnet znalazła rozwiązanie zagadki. — Tak, to miłość go w świat rzuca, miłość otworzyła mu oczy, dla tej miłości lepszym, szlachetniejszym być pragnie.
Piękne oczy dziewczęcia zachodziły łzami — a nie były to łzy rozpaczy, lecz owe ciche łzy rezygnacyi i smutku, który się na długo, na bardzo długo, w głębi serca osiedlić zamierza...
Po kilku dniach, po owem rozstaniu się z Alfredem, myśli jej, które plątały się dotychczas, jak powikłany motek nici, zaczęły do porządku przychodzić. Natalcia zastanowiła się nad dziejami swego uczucia, nad Alfredem, nad czarnooką Klarcią i jej dziadkiem poważnym — analizować zaczęła. Dla czego Alfred tamtę pokochał? Czy dla tego że ją może urodą przewyższa?
Nie chyba; — wprawdzie pułkownikówna jest piękna jak wiosenny poranek, ale dla jednej urody nie pokochałby jej Alfred tak bardzo. — Cóż więc tak przywiązało go do niej? czy może atmosfera tych zasad, w których wychowała się i wzrosła, czy przymioty moralne?
Zapewne...
— A w jakiej atmosferze ja wzrosłam? jakie zasady w duszę moją wpojono? — zapytywała sama siebie Natalcia.
Zadawszy sobie to pytanie, cofnęła się myślą w przeszłość, zrobiła obrachunek lat ubiegłych i ujrzała po za sobą przerażającą pustkę...
Zrozumiała też Alfreda, pojęła w zupełności jego postanowienie.
Ogarniał ją jednak żal, dla czego do niej nie przyszedł, dlaczego nie wypowiedział jej swych myśli. Zrozumiane, podzieloneby przez nią zostały. Ona towarzyszyłaby mu, pomagała w spełnieniu zamiarów, które pani Laura epidemią marzycielstwa nazwała. Myśląc jednak nad tem, Natalcia i do siebie samej żal miała, — gdyby bowiem ożywiały ją takie przekonania, jakie w małym dworku pułkownika panują, to kto wie czyby i przebudzenie i miłość Alfreda nie były jej tryumfem.
Lecz stało się. Ten którego pokochała całą siłą pierwszego, dziewiczego uczucia, straconym już jest dla niej bezpowrotnie. Nie marzyć jej o tem by poszedł z nią razem, ręka w rękę, do celów zacnych i szlachetnych. Ona osamotniona, smutna, z sercem boleścią rozdartem, staje teraz jak samotny wędrowiec na rozdrożu, gdzie się ścieżki w różne strony rozchodzą, i nie wie którą ma wybrać.
Kuzynka wskazywała jej drogę bezmyślnego życia, — gonienie za błyskotkami i szczęściem pozornem, mówi, że w tem życiu znajdzie zemstę słodką, lecz Natalcia nie pójdzie tą drogą — a zemsty nie pragnie. Cichy smutek nie miota się jak rozpacz, nie miewa złych myśli. On jest poważny i szlachetny, szlachetnością cierpienia...
Natalcia nie pójdzie za radą kuzynki, lecz przeciwną wprost drogę obierze. Wyrzeknie się błyskotek i bezmyślnego życia, będzie umysł swój kształcić, a ponieważ bogatą jest, więc dostatków na dobre cele użyje.
Łzy ocierać będzie, w niedoli bliźnim pomagać. Stworzy sobie świat nowy całkiem, dla drugich żyć zacznie.
Nie mogła zdobyć miłości Alfreda — lecz jego szacunek zdobędzie — dowiedzie mu że nie jest lalką bezduszną, lecz człowiekiem, który kocha, myśli i czuje.
Ten cel musi jej na teraz wystarczać, musi jej całe życie wypełnić.
Powzięła postanowienie silne, niewzruszone, nie odmieni go nigdy...
Noc jest.
Stacyę drogi żelaznej już widać, powóz toczy się szybko; Natalcia zadumana, na poduszkach powozu oparta, smutnie spogląda w niebo zasiane miliardami gwiazd...
Wysoko, wysoko — na horyzoncie, dostrzega dwie drobne gwiazdki, mrugające wesoło... położone obok siebie tak blizko, że niemal jedna drugiej dotyka... — Opodal błyszczy gwiazdka samotna... mniej jasna niż tamte, jakby mgłą jakąś zakryta...
Gwiazdka ta mrugać się zdaje jak jasne oko dziecięcia. Po chwili ta samotnica niebieska, niby nie mogąc patrzeć na towarzyszek swych szczęście, odrywa się i, zakreślając linię świetlną, spada... jakby na ziemię.
— To moja gwiazdka — szepce do siebie Natalcia — ona mi drogę wskazuje: — na ziemię! na ziemię!
— Już stacya, jaśnie panienko, — odezwał się stary stangret, zatrzymując konie.
— Tak na ziemię! na ziemię! — szepnęła jeszcze Natalcia i zmięszała się z gromadką podróżnych.

. . . . . . . . .





EPILOG.

Piękna pani Laura wypłakała mnóstwo łez — cierpiała na ciężką migrenę, ale to nic a nic nie pomogło. — Mąż był upartym i nie poznał się wcale na boleściach złamanego serca. — Starzyn oddany został w długoletnią dzierżawę. — Dzierżawca, człowiek zamożny, przeprowadził z wierzycielami układy i spłaca ich częściowo — państwo Stanisławowie do Warszawy się na mieszkanie wynieśli.
On zdrowszy jest teraz znacznie, dostał w biurze kolei żelaznej posadę, a pensya wraz z małym dochodem z majątku, pozwalają mu utrzymać rodzinę na skromnej, lecz przyzwoitej stopie.
Sucha miss, oszczędności swoje zabrawszy, powróciła w strony rodzinne — i podobno, pomimo ostrzeżeń pani Laury, poszła za jakiegoś piwowara w Ipswich, pani zaś pozostała osamotnioną, jak powiada, pogrzebaną żywcem.
Córeczka na pensyę chodzi, uczy się dobrze, lecz ojciec wpaja w nią zasady, którychby się nawet »stary kapral« z Borków nie powstydził.
Biedna pani Laura!...
Jedyną jej pociechą jest, że ma kilka znajomych pań, również zawiedzionych, zapoznanych istot, których mężowie także ulegli »zgubnym obłędom chwili« i zredukowali znacznie budżet na zagraniczne przejażdżki i stroje.
W gronie tych dam pani Laura pociesza się nieco. Pociesza się tem, że sama przynajmniej nie cierpi, że ma towarzyszki niedoli. To też gdy się zejdą na przyjacielskiej herbatce, wtedy puszczają wodze zbolałym sercom i obrzucają świat i czasy dzisiejsze, gorzkiemi, pełnemi żółci wymówkami.
Niewiele im to pomoże, no — ale wygadają się przynajmniej.
Natalcia nie cieszy się także względami pani Laury. Są z sobą na bardzo ceremonialnej, etykietalnej stopie. Pani Laura nie może zupełnie swej kuzynki zrozumieć, ani też z dziwacznem jej postępowaniem sympatyzować.
Więcej nawet — oburzona jest na nią.
Bo jakżeż — panna tak zamożna, taka dystyngowana i piękna, o której rękę dobijała się co najlepsza młodzież, odrzuciła najświetniejsze partye i założyła... strach powiedzieć nawet... ogromny magazyn!
To już przechodzi wszelkie wyobrażenie!
Kilkadziesiąt dziewcząt znajduje w tej fabryce zatrudnienie, a panna Natalia, ta panna Natalia stworzona do karet i salonów, zbiera grosze jak najzwyczajniejsza przekupka, lub sklepikarka z Żabiej ulicy.
I pocóż je zbiera? po to aby znaczniejszą część tych zbiorów rozrzucić hojną dłonią miedzy jakieś szkaradne, stare baby, zamieszkujące Rybaki, Solec, Czerniakowską i tym podobne zakazane zaułki Warszawy.
Także gust szczególny! — handlować wykwintnemi strojami, aby zarobić na ciepłe chustki dla jakichś wyrobnic i suchotnic z Powiśla.
Tego pani Laura nigdy przebaczyć kuzynce nie może.
Natalcia też o przebaczenie nie prosi.
Dnie upływają jej szybko, jeden schodzi za drugim niewiadomo kiedy, a każdy niemal ściąga na jej głowę błogosławieństwa pocieszonych biedaków.
Może też te błogosławieństwa zjednały jej zadowolenie wewnętrzne i spokój, który się maluje na jej pięknej twarzy...
W Borkach po dawnemu idzie, tylko listy z zagranicznemi markami przerywają dni jednostajne, a listy widać pocieszające, pomyślne, bo Klarcia się rumieni jak wisienka, ciotka Józefa coś z cicha o wyprawie wspomina, a pułkownik z zadowoleniem białe wąsy gładzi i z pod oka na Klarcię spogląda.
Właśnie i teraz wieczór jest letni, zapach kwiatów dolatuje z ogródka, z łąk wiatr przynosi woń skoszonego siana, z lasów balsamiczne tchnienie sosen i świerków.
Ptaszęta śpiewają, młodziutki księżyc lekko rysuje się na niebie, oczekując rychło-li zachodzące słońce za lasy zapadnie.
Pułkownik siedzi na ganku, przy nim z główką na jego ramieniu opartą, Klarunia. Rozwinęła się, wypiękniała, urosła. Jest obecnie w samym rozkwicie wiosny życia, jest jak kwiat róży, gdy się z zielonych obsłonek pączka dobędzie i całą pełnią blasków zajaśnieje.
Pułkownik mówi do niej.
— Więc to już za tydzień ten twój leśnik niemiecki przyjeżdża do Borków?
— Za tydzień, dziaduniu, jeźli słowa dotrzyma...
— O dotrzyma, dotrzyma, ręczę za niego — ale mnie ten przyjazd nie cieszy.
— Dlaczego to, dziaduniu kochany?... — pyta z trwogą dziewczyna.
— Bo już wtenczas dziadek na drugi plan zejdzie i tamtemu miejsca ustąpi.
— O nie, nie, dziadziu, tyś zawsze pierwszy!...
— Co tam, moje dziecko, ja waszem szczęściem szczęśliwy będę — i to mi wystarczy.
Klarcia wzięła rękę dziadka i przycisnęła ja do ust.
— Jam już i dziś szczęśliwy — mówił dalej pułkownik — szczęśliwym, widząc że on na naszą miłość zasłużył.
— Więc i ty go już kochasz, dziaduniu? o, jakżeż mam ci dziękować!?
— Nie dziękuj, dziewczyno — i nie dziw się temu. Serce starego weterana lgnie do każdej siły zacnej i błogosławi każdego rekruta, co się do armii pracowników zaciągnął. Ty byłaś jego instruktorem, Klaruniu — więc także masz prawo być dumną z niego... Niech błogosławieństwo Boże będzie zawsze nad wami i nad tą ziemią, po której wspólnie pójdziecie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.