Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jak żyję nie uczyłam się takiego abecadła.
— Kiedy to przychodzi zupełnie bez nauki, bez pracy, samo.
— Co pan mówi? Czyż może cokolwiek przyjść bez pracy?... Nawet chcąc kwiatek zerwać trzeba się schylić, częstokroć zarosić — a nawet jak się róże zrywa...
— W paluszek się ukłuć? Czy tak, panno Klaro?
— Alboż inaczej?
— A jednak znam ja coś, co zupełnie bez pracy, częstokroć nawet mimo naszej woli, przychodzi...
— To chyba tylko... nieszczęście.
— Nie, pani — to... miłość!
Klarunia zamilkła.
— Nie podzielasz pani tego zdania?
— Nie znam się na tem, szepnęła; ale, dodała już tonem wesołym i swobodnym, dość tych kwiatków — to co mamy wystarczy, należy je teraz uporządkować i wianuszki z nich uwić... Panie Alfredzie, czy pan umie wić wianki?
— Nie, pani, ale się chętnie nauczę, zobaczę jak pani to robi.
Klarunia usiadła pod olchą, położyła garść niezapominajek przy sobie i zaczęła zręcznie wianek robić.
Alfred stał o drugie drzewo oparty.
Po chwili odezwał się nieśmiało:
— Panno Klaro...