Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Słucham pana?
— Wróćmy do poprzedniej rozmowy.
— Do kwiatów?
— Nie — do miłości.
— Co pana miłość dziś tak uparcie prześladuje?
— Istotnie... prześladuje mnie ona...
— Gotowam przypuścić że się pan zakochał. W jednej starej książce czytałam o takim samym panu Alfredzie, który...
Tu przerwała i pytający wzrok na Alfreda rzuciła.
— Czemu pani nie kończy? Który co zrobił?
— Boję się obrazić porównaniem.
— Zapewniam panią że się nie rozgniewam.
— Który ciągle tylko wzdychał, ale to tak wzdychał, że aż zzieleniał biedak... więc może i pan jest w podobnem położeniu?
— Niestety, panno Klaro, zupełnie w takiem samem.
Klarunia spojrzała mu w oczy.
— Panno Klaro — szeptał zbliżając się do niej — ja nie mam chwili spokoju... wszystkie moje myśli, wszystkie marzenia pochłonęło jedno tylko uczucie... a to uczucie było mi zupełnie obcem aż dotąd, dopóki nie przyjechałem w te strony... Ja kocham, ja tak bardzo kocham!... Panno Klaro nie patrz na mnie tym zdumionym wzrokiem, czyż nie odgadłaś dotychczas, czy nie