Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zauważyłaś tego w każdem mojem spojrzeniu — ja... ja ciebie tak kocham... Klaruniu...
Dziewczyna zapłonęła jak wiśnia, powstała szybko i mówiła przerywanym głosem:
— Nie, nie, nie mów pan tak, nie patrz pan tak — i... puść moją rękę... ja słuchać tego nie powinnam...
— Ja też tylko o chwileczkę cierpliwości błagam, o jednę małą chwilkę...
Klarunia wysunęła rękę z jego dłoni i oparła się o drzewo.
— Ja — mówił dalej — wiem o tem, że nie mam prawa przyjść do pułkownika i prosić go o rękę twoją, panno Klaro — ja wiem że nie jestem wart ciebie... lecz gdybym od dziś, od tej samej chwili nawet, zniknął wam z oczu... gdybym poszedł w świat, jak tylu innych ludzi, dobijać się stanowiska i zasługi, czyż w takim razie, powiadam, powróciwszy tu po latach, byłbym powitany szczerem uściśnieniem dłoni i czy mógłbym prosić o odpowiedź na dzisiejsze moje pytanie? Czy w tym dworku znalazłbym jeszcze panią... wolną — i czybym mógł powiedzieć: patrz, oto wracam lepszym niż dotąd byłem...
Zamilkł i patrzył w oczy Klarci tak wymownie, tak błagalnie, że dziewczyna sama, bezwiednie prawie, wyciągnęła do niego rączkę i pozwalając ją pocałunkami okrywać, szepnęła:
— Mów... mów pan tak jeszcze, panie Alfredzie...