Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

A gdy ten cel osiągnie, to kto wie? kto wie?... może dziadunio nawet wówczas... ach! ale cóż o tem myśleć! to takie odległe jeszcze, a zresztą czemuż spieszyć... jej tu tak spokojnie, tak dobrze. Ma pracę, ma rozrywki, ma dziadka który ją tak kocha... — ma dobrą ciocię Józię...
Udała przestraszoną, gdy Alfred przywiązawszy konia do drzewa, zbliżył się do niej i rzekł:
— Dobry wieczór...
— Ach, to pan?! zawołała — tak się zlękłam...
I piękną jej twarzyczkę oblał nieudany co prawda rumieniec.
— Co pani tu robi?
— Kwiatki zbieram, tamte dawne powiędły, trzeba je było wyrzucić.
— Pomódz pani?
— Rozśmiała się.
— A czy pan umie kwiatki zbierać?
— Sprobuję. Więc, według pani nic nie umiem?
— Czy ja tak kiedy mówiłam?
— Ale myślisz tak, panno Klaro.
— Nie, nie, jak dziadzia kocham, a zresztą...
— Co, zresztą?...
— Jakież mam prawo badać co pan umie?
— Nie potrzebujesz pani badać, gdyż czytasz doskonale w moich oczach.
— Ja?
— Tak, pani...