Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Rzeka toczyła srebrne fale spokojnie i leniwie, kołysząc z lekka łódkę, która się po jej powierzchni przesuwała.
W łódce znajdowała się Klarunia. Dostrzegli się oboje zdaleka. Klarunia, niby nie widząc że Alfred na łąki konia skierował, przypłynęła do brzegu, na którym stare olchy rosły, wysiadła z czółna i zaczęła niezapominajki zbierać, on także przypadkowo niby, przez łąkę ku tym drzewom zmierzał. Młodzi miewają takie przewidziane a niby nieprzewidziane spotkania.
Jeżeli otwarcie mówić mamy, to Alfred nie był dla pułkownikówny obojętnym. Czuła ona dla niego sympatyę, z której sobie dokładnej sprawy zdać nie mogła. W marzeniach widziała go zawsze obok siebie, i zdawało jej się, że pomiędzy nią a nim istnieje jakaś tajemnicza, niedostrzeżona spójnia. Lecz uczucie młodziutkej, a czystej jak kwiatek konwalii, dziewczyny, było spokojne i ciche, zbliżone więcej do przyjaźni, niż do tego wrzącego, wulkanicznego żaru, pod wpływem którego sen z powiek ucieka — i serce jak młotem uderza.
Klaruni, przejętej zasadami dziadka, zasadami, dla których, choćby nawet z bólem serca, choćby kosztem wyrzeczenia się najpiękniejszych nadziei, gotowa była miłość nawet złożyć w ofierze, uśmiechała się rola pewna, która się niejednej dobrej naturze uśmiecha. Ona chciała podnieść i uszlachetnić Alfreda, pragnęła aby pod jej wpływem stanął na tej wysokości, na jakiej by go widzieć pragnęła.