Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/316

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pod wpływem badawczego tego spojrzenia Alfred spuszczał oczy, czuł bowiem po za sobą pustkę, przed sobą niepewność, jakąś mgłę szarą.
Dziś trzeba się było zdecydować. — Czy wrócić do dawnego życia, do wegetacyi wygodnej i bez troski? — czy też na niepewne, rzucić się w odmęt ruchu, życia, łamać się i walczyć z przeszkodami, przejść przez tę szkołę twardą, w której słaby łamie się i ginie, a wytrwały i duchem silny wychodzi silnym podwójnie, odrodzonym i uszlachetnionym.
Dziś stoi na rozdrożu, i dziś, koniecznie dziś, wybierać musi...
Z jednej strony gościniec szeroki, wygodny, szlak utarty, po którym tylu już poszło, nie myśląc o niczem, drzemiąc prawie — a z drugiej las cierni, po przez który, krwawiąc dłonie, w pocie czoła dróżkę torować trzeba... — ale po za utartym gościńcem czczość i pustka — po za cierniami zaś życie opromienione najpiękniejszą aureolą, rzeczywistej, twardej poezyi.
Nie namyślał się długo, nie walczył z sobą — wybrał ciernie i naraz uczuł w sobie moc i siłę, zapragnął rzucić się w wir i odmęt życia, łamać przeszkody, przebić się przez nie; zdawało mu się że ma siłę Samsona.
Zatrzymał konia raptownie i rozejrzał się w koło. Powietrze było ciche, spokojne, niebo jasne, jakby uśmiechnięte do ziemi.