Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rodu i majątek — i nie pomyślałby nawet o poważniejszych obowiązkach, jakie życie na człowieka wkłada. — Żyłby wygodnie, spokojnie... byłby stałym gościem resursy, członkiem jakiej rady nadzorczej w przedsiębiorstwie, któremu firm staroszlacheckich na parawan potrzeba — i nie myślałby o niczem, o niczem zupełnie, tak jak setki osób do tej samej co on sfery należących.
Ale błyskawice czarnych oczu Klarci otwarły przed nim świat nowy, nieznany a niedostępny, bo u drzwi tego świata na straży, jak żołnierz z obnażonym mieczem, stał stary wiarus z zapytaniem: kto jesteś — jakie masz zasługi?
Ileż to razy ten wiarus rozmawiał z nim o przeszłości dawnych posiadaczów Starzyna, w których rodzie były senatorskie krzesła! — Ile razy wymieniał tych przodków, co bądź to radą, bądź ramieniem żelaznem, zasługiwali się krajowi, a zwykle potem dodawał:
— Inne to były czasy — wówczas czego innego, a dziś czego innego krajowi potrzeba — a czy to nauka, czy praca jest pożądaną. — Kto umie dobrze pług dźwigać, czy most śmiały przerzucić przez rzekę, czy choćby tylko młotem w kuźni tłuc i na chleb czarny pracować, ten już godnie nosi nazwisko odziedziczone po przodkach.
I z temi słowy weteran patrzył zwykle pilnie w oczy Alfreda, jak gdyby chciał zapytać: a cóż ty umiesz? co robisz? czy grasz rolę chociaż drobnego kółeczka w tej wielkiej maszynie spółecznej?