Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzeniem, na widok złego... czy zawrze do szlachetnego czynu? Zresztą, — nie przesądzam, stary jestem... może już oczy moje osłabły i nie mogą widzieć, tak dobrze, jak niegdyś... może mój umysł już się przytępił — ale różnicę widzę, widzę, moi panowie.
— Czas inny, chłodniejszy, — wtrącił pan Stanisław.
— Ha! może to chłód, trzeźwość, spokój, czy jak tam panowie nazywacie, a może też zniechęcenie, apatya, zasklepienie się w swoich własnych interesach, lub tylko przyjemnościach... co gorzej.
Pan Stanisław znacząco na brata spojrzał i rzekł do pułkownika.
— Poniekąd zdaniu temu trudno odmówić słuszności, lecz z drugiej strony, niech mi pan pułkownik wskaże, gdzie dziś młody człowiek ma pole działalności? wszystkie drogi zagrodzone, zamknięte, przeludnienie wszędzie.
— Nie, szanowny sąsiedzie, — zaprotestował, ożywiając się, pułkownik — na ten pogląd pisać się nie mogę nigdy. Pola do pracy, mojem zdaniem, ten tylko nie znajdzie, kto pracować nie chce, albo też... nie umie.
— Ależ, panie pułkowniku, wszak wiesz pan, że na polu działalności publicznej karyera dla młodych ludzi zamknięta.
— Otóż w tem, panie dobrodzieju, sęk, że karyeryby się chciało... każdy wodzem być pra-