Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

duży bukiet na stole i starannie ręką Klarci pielęgnowane, kwiatki.
Zaledwie goście weszli, pułkownik dwukrotnie w dłonie klasnął, a na to hasło ukazał się natychmiast młody chłopiec, ubrany nie w liberyę wprawdzie, ale czyściutko — i wyprostowany jak struna, przy drzwiach stanął.
Pułkownik szepnął mu słów kilka, — chłopiec zrobił zwrot na lewo, z precyzyą, którejby mu niejeden stary sierżant mógł pozazdrościć, i za chwilę powrócił niosąc na tacy kieliszki i butelkę, dobrze już pleśnią porosłą.
Zręcznie wydobył korek i wyszedł.
— Bój się Boga, pułkowniku, rzekł pan Stanisław, na takie gorąco węgrzyn?
— A czemże mam wypić zdrowie tak szanownych gości? Nie obawiajcie się panowie, jest on już zbyt stary, żeby mógł komu zaszkodzić; przechowało się trochę, jakimś cudem, z zapasów mojej rodziny, z owych lepszych czasów, kiedy to ludzie jeszcze wino pijali, a w żyłach mieli krew...
— Przypuszcza pan szawnowny że dziś jest inaczej?
— Co do owej krwi, panie?
— Właśnie.
Pułkownik zamyślił się trochę — a po chwili rzekł:
— Zapewne... krew to jest w ludziach, ale jaka! tyle chyba tylko że czerwona... ale czy drgają w niej takie iskry jak niegdyś, czy zakipi ona obu-