Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ach! pan Alfred — rzekł nie bez pewnego zdziwienia — witam pana.
— Przepraszam, stokrotnie przepraszam, że przychodzę tutaj i przerywam zajęcie, lecz, panie pułkowniku dobrodzieju, ja... właśnie pragnąłem z panem... pomówić.
— Słucham, słucham, rzekł pułkownik, spoglądając na bladą twarz Alfreda, na której malowało się wzruszenie i niepokój — słucham cię, panie Alfredzie, przysuń sobie bliżej krzesło i mów czem służyć mogę?
Zdawało się pułkownikowi, że prawdopodobnie Alfred przychodzi w interesie brata, że może celem tej konferencyi jest zaciągnięcie dla niego jakiej pożyczki, gdyż właściciel Borków w opinii sąsiadów za zamożnego człowieka uchodził — a Starzyn wiecznie pożyczek potrzebował...
— Panie pułkowniku — rzekł Alfred — sądzę że jako stary żołnierz i człowiek dawnej daty, wolisz otwartość szczerą, aniżeli wszelkie długie wstępy i wywody.
— Zgadłeś pan, sam tak postępuję — i lubię żeby zemną postępowano w ten sposób. — Dlatego też zechciej pan powiedzieć otwarcie co masz na myśli, i bądź przygotowany na to że ci również szczerze i otwarcie odpowiem.
— Więc będę otwartym pułkowniku! przyszedłem tu dlatego... że kocham twoją wnuczkę.
Pułkownik z krzesła się zerwał.