zdołał, już była w czółenku, przesyłała mu ręką ukłony i mówiła:
— Do widzenia, panie Alfredzie, do widzenia...
Alfred stał nad brzegiem rzeki i patrzył, dopóki czółenko nie zniknęło mu z oczu — Klarcia zaś zarumieniona, szczęśliwa, wiosłowała powoli i półgłosem mówiła do siebie:
— Jaki ciekawy! chciał żeby mu powiedzieć... mój Boże! a mnie się zdaje że kto na mnie spojrzy wie o tem... że wszyscy mi to z oczów czytają, że się i dziadzio domyśla...
Już dawno Klarcia wysiadła na ląd w ogrodzie, już i pułkownik z pola powrócił, a Alfreda widać nie było.
Spojrzenia Klaruni biegły ciągle ku oknu, a były one pytające, trwożne nawet. W tej pięknej główce tkwiła teraz myśl jedna — co dziadzio powie? a chociaż Klarcia znając usposobienie i wymagania dziadka, prawie była pewną że się zgodzi — jednak serduszko jej uderzało prędzej niż zwykle, a twarzyczka pokrywała się coraz to nowym rumieńcem.
Wreszcie po godzinie oczekiwania, godzinie która wydała się dla Klaruni nieskończenie długą, przybył Alfred i nie wszedł do saloniku jak zwykle, ale udał się wprost do pokoju pułkownika.
Stary wiarus siedział przy biurku, rachunkami jakiemiś zajęty, — usłyszawszy skrzypnięcie drzwi, odwrócił głowę.
Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/324
Wygląd
Ta strona została skorygowana.