Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Gdyby co, duszko?
— Gdyby chciał być takim, jakim powinien być mężczyzna prawy i pożyteczny krajowi obywatel... ale dziś on takim nie jest — mnie to nawet martwi... ale pocóż ten wyjazd, dziaduniu?
— Czy tylko pewna jesteś tego co mówisz — czy nie łudzisz się co do istotnego stanu twego serca? — bo, moje dziecko, miłość to ogień; to niebezpieczna igraszka...
— Ale mnie się zdaje, dziaduniu, że słoma w zetknięciu z ogniem spala się i w popiół zamienia, a naprzykład stal wytrzymuje płomienie. Zresztą, dziaduniu kochany, ja dotychczas nie kocham nikogo prócz ciebie, innej miłości nie znam tu na ziemi, a mówię ci to szczerze, bez obłudy, — nie oszukuję cię, mój opiekunie najdroższy.
Stary ręce wnuczki całował, ona zaś dalej mówiła:
— Wstrzymaj dziaduniu ten odjazd, bo on i nie na dobie jest i niepotrzebny zupełnie. Zresztą pan Alfred nie wyjawił nam dotąd żadnych jasno określonych zamiarów. — Może też nie myśli o niczem podobnem...
— A jeżeli myśli? zapytał pułkownik.
— Ha, jeżeli myśli, dziaduniu, to... to dobrze... Ja jestem tak młoda że mogę długo nawet czekać — a on, jeżeli istotnie nas polubił, to także ma czas dowieść i wykazać czynem że na przywiązanie zasługuje. — Czy ja dobrze mówię, dziaduniu?