Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ostatni też to był uśmiech, gdyż białe paluszki dziewczęcia, machinalnie, bezwiednie może, zrywały listek za listkiem z płaszcza pięknej królowej kwiatów — i po chwili w drobnej rączce Klaruni, została tylko brzydka, zielonkowata łodyżka i szypułka kwiatowa, drobnemi pręcikami pokryta.
Biedny kwiecie! zniszczono cię, niewiadomo za co i dla czego, zniszczono cię tak, jak los niszczy nieraz młodość budzącą się do życia...
Z piersi Klaruni wyrwało się ciche westchnienie.
Dla czego? — nie umiała sobie zdać sprawy, jak też nie mogła wytłómaczyć sobie właściwej przyczyny swego smutku, ani powodu, dla którego zamilczała o owem rannem spotkaniu. Dla czego milczała? — ona, która dotychczas ani przed dziadkiem, ani przed ciotką nie miała żadnego sekretu.
Czy kocha go, tego nieznajomego? — nie — ale nie powie że go spotkała. Czy jej się on podobał? — ani trochę, jest niezgrabny, wiosła nie umie w ręku utrzymać — ale — ale... Nareszcie, czy ją co obchodzi? Ach Boże! obchodzi ją tyle, co śnieg przeszłoroczny, lub okwitnięta róża — ale chciałaby go koniecznie jeszcze raz zobaczyć. Czy czuje dla niego jaką sympatyę? Cóż bo znowu!? ona go niecierpi, nienawidzi, gdyż przez niego skłamała, przez niego oto obskubała teraz prześliczną różę — ale jak on się jej w nocy nie przyśni, to go znienawidzi bardziej jeszcze!... tak go znienawidzi, że... że się sama z żalu rozpłacze!