Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szybko chodzić po saloniku, rozmyślając nad treścią tylko co ukończonej rozmowy.
Wzruszoną, niespokojną, a potrosze i zagniewaną była... Jakto? pułkownik zalecał jej baczność, a zatem wymawiał poniekąd brak dozoru i opieki nad Klarcią. Jej! któraby duszę za to dziecko oddała...
Gdyby nie szacunek dla wuja i jego siwych włosów, umiałaby na to odpowiedzieć. Przygryzała wargi i szybko chodziła po pokoju. Bądź co bądź jednak, postanowiła Klarcię wybadać.
Klarcia, otulona lekką chusteczką, siedziała na ławeczce w ogrodzie. Niebo było jasne i pogodne, a księżyc, połową srebrzystej tarczy świecący, płynął wysoko, na samym prawie szczycie widnokręgu, rzucając łagodne światło na ziemię, drzewa i wody.
Promienie jego, niby długie nici srebrne, przemykały się pomiędzy gałązkami lip, klonów i czeremchy — a cienie drzew, jak fantastyczne sylwetki, rozkładały się po ziemi. — Wietrzyk łagodny roznosił wkoło woń kwiatów, błotne ptactwo odzywało się na łąkach, a chór żab, szedł w zawody z turkoczącym młynem, jakby zagłuszyć go pragnął.
Klarcia trzymała w ręku świeżo zerwaną różę, na której płatkach delikatnych drgały jeszcze rosy krople... Róża zdawała się uśmiechać do bladego światła, do gwiazd mrugających na niebie... zdawała się konać z uśmiechem...